Recenzja: Audio Reveal Hercules

Brzmienie

   Ta historia powraca jak obrót kołowrotka. Przywiozłem urządzenie, odpaliłem – nie bardzo mi się spodobało. Przyzwyczajony do tego nawet nie wzruszyłem ramionami, ruszyłem za to lampę prostowniczą zastępując ją własną, co wcale nie oznacza, że sprzedażowa zła, ale nauczony przygodami z prostownikiem 5U4G we wzmacniaczu Woo Audio postanowiłem darować sobie sprawdzanie jakości sowieckich sprostowań, odkładając rozstrzyganie na później. Po wizycie u dystrybutora sprawdzone natomiast miałem, że lampy od Emission Labs dają brzmieniu poprawę; były tam dwa egzemplarze, obsadzone nimi i Psvane, ten mający Emission zaprezentował się ciekawiej. Dnia następnego w telefonicznej rozmowie producent zapewniał mnie jednak, że Psvane są w porządku, a tylko sztuka z nimi, ta otrzymana do recenzji, prawie wcale nie była grana, jedynie same lampy w drugiej. W tej sytuacji nieuchronne marnowanie prądu na proces wygrzewania (i kto za to zapłaci?); po jakim takim na przestrzeni dni wziąłem się za słuchanie serio. By czasu też nie tracić, zafundowałem Herculesowi trzy godziny rozgrzewki, podpinając go wcześniej do swojego Cairna kablem optycznym WireWorld Supernova 7 (na trzystu trzydziestu ośmiu polerowanych włóknach szklanych ze szkła borosilikatowego, tak żeby mógł otrzymać nagrody i uchodzić za najwybitniejszy). Przy okazji napomknę, iż rzeczywiście okazał się lepszy od normalnego optycznego, nawet takiego za parę stówek, pozwalając głębiej przenikać w nagrania i prokurować obfitsze brzmienie.

     Wszystko powyższe zawiodło mnie na rozstajne drogi: albo teraz to zagra jak przystało na 300B i cenę, albo recenzji nie będzie. Za stary i zbyt zblazowany jestem na marnowanie pióra w celach czysto krytycznych – najwyżej ostrzegawczo warknę. Ale nie w tym wypadku, do napisania zebrało się dużo. Przetwornik popadł w twórczy szał nawet przy tych skromniejszych Psvane, a choć szał to za grube słowo, niemniej narozrabiał porządnie, nudzenia się nie było.

     Pierwszą sesję odbyłem ze słuchawkami AKG K1000, czyli głośnikami na głowę, które chętnie stosują kompozytorzy i inżynierowie dźwięku, w sensie kolumn na skróty. Nie do końca to adekwatne, bo chociaż każde ucho słyszy oba kanały i w przeciwieństwie do słuchawek Crosszone ma też miejsce słyszenie twarzą, ale nie dochodzi do skutku słuchanie pomieszczenia, gdy ono też istotne, pomimo że nieobiektywne, pomieszczenia wzajem się różnią. No nic, zawsze jest jakieś „ale”, ale te tu konkluzje nie zabiegają o to, by stać się artykułem w „Nature” czy „Phisical Review”.

      Co dało się usłyszeć? Kilka spraw dużej wagi. Może najpierw ta najważniejsza – to znakomity przetwornik. Całkiem na przekór temu, co usłyszałem w próbnym podejściu i wcześniej u dystrybutora, to jest zawodnik wagi ciężkiej świetnie wyszkolony technicznie. Dźwięk dzięki niemu gęsty i konkretny, a jednocześnie niezwykle (nie przesadzam) głęboko wnikający w materię nagrań; i w trakcie tego wnikania nie skupiony na samym wierceniu, a obdarowujący całą paletą barw, smaków i niuansów. Tak jak za pierwszym razem poczucie autentyzmu i różnorodności brzmieniowej było po stronie odtwarzacza Cairn (wszechstronnie udoskonalonego – zegar, kondensatory, trafa), tak teraz otrzaskany i rozgrzany Hercules pod każdym względem przewyższał. Poza samym tym nasycaniem i poczuciem konkretu ofiarowywał też to, na co zwracam szczególną uwagę – najwyższej miary indywidualizację odnośnie źródłowości dźwięku, tu działającą na rzecz autentyzmu, a nie jakichś wariacji. Żadnego dorzucania basu czy wymarszu w soprany, gramy hic et nunc autentycznie, jakbyśmy byli w żywej muzyce. Tradycyjnie przebrnąłem przez całą listę odsłuchową, badając trąbki i fortepiany, wystrzały armatnie i bębny, orkiestry i solistów, śpiew operowy i rozrywkowy, pogłosy wnętrz i otwarte przestrzenie, nagrania od najlepszych po najsłabsze. Oczywiście też zwykłą mowę oraz pułapki nagraniowe, w rodzaju sybilacji czy najgłębszych zejść basu. Także siłę organów oraz majestat dzwonów, także tryle dzwoneczków i cykanie talerzy. Jak również holografię i rzecz dla wielu kluczową – jak w tym się odnajdują najznakomitsze zespoły rockowe i ansamble jazzowe. Wszystko to egzaminowany przetwornik zaliczył nomen omen śpiewająco, w każdym wypadku łącząc potężną siłę nośną z na czarnych tłach kolorytem i finezją wizyjną. Zwłaszcza mikrostruktura tych wizji – precyzja cyzelacji – wywierała wrażenie, gdyż właśnie ten element był więcej niż bardzo dobry.

     To oklepane porównanie, ale trzeba napisać, że muzyka poprzez Herculesa była niczym przez lepsze okulary, co jednocześnie nie powodowało skupiania na szczegółach – mimo wszystko przeważał całokształt i rozbudzanie emocji. Emocje zaś o dowolnym charakterze, bowiem Hercules słuchaczowi niczego nie narzuca poza autentycznością. Może więc równie dobrze stać się pogodnie co ponuro, podniośle lub zabawnie. Aczkolwiek trzeba zaznaczyć, że to zawsze bezpośredni, pozbawiony dystansu przekaz – cali tkwimy w muzyce. Ona zaś tak prawdziwa, że z jej prawdziwością żartów nie ma, nie machniesz na to ręką. Zarazem fakt, że bite cztery godziny słuchałem i nie wyszedłem spocony, daje dobre świadectwo przyjemnościowej stronie tego – brzmienie nie było wyczerpujące a sycące, kończyłem cały zadowolony. Dostając znakomitą lekcję tego, ile może zdziałać aparatura, o ile może stać się lepiej niż w normalnej jakości. (I to przy tańszych 300B, tyle że z prostowniczą złotych czasów.)

     O dwóch specjalnych cechach tego muszę jeszcze dorzucić. Pierwszą niezwykła bliskość dźwięku; chyba nie dane mi było wcześniej słyszeć tak bliskich wykonawców w kosmicznych [3], binauralnych AKG. Aż mi wchodzili do głowy, aż stawali się mną; co było dość niezwykłe, wtrącało w inny wymiar. Druga rzecz to bogactwo aranżu odnośnie akompaniamentu. Zwykle dzieje się tak, że kiedy solista gra lub śpiewa, to pomijając wielkoskalowy orkiestrowy, pojawiający się najczęściej w przerywnikach partii solowych, akompaniament rozrywkowy i stłumiony towarzyszący z pola widzenia znika. Wyczuwamy jego obecność jako coś gdzieś tam w tle – coś prawie poza świadomością na linii wiodącej skupionej. Ale nie poprzez Herculesa. Akompaniament w jego wydaniu urastał do rangi zjawiska już niepomijalnego; wszystkie te wybijania rytmu, zawodzenia smyczkowe, przeszkadzajki, piszczałki – cała rozliczna albo skromna menażeria odpowiedzialna za podbicie nastroju i ornamentykę linii głównej stawała się tak obecna, że aż momentami odciągała uwagę od centrum pierwszego planu. Co było wyraźnie inne od przeciętnego stanu; muzyka zyskiwała bardziej złożoną formę i mocniejszą obecność.

      Przejdźmy do kolumn Audioforma, do czterodrożności podzielonej nie tylko na odseparowane w obudowie sekcje, ale każdą pod własnym kątem precyzyjnego zogniskowania na słuchaczu. Do czego doszło pomieszczenie: przeszło osiemdziesiąt metrów kubicznych, tak żeby coś się odbijało – miejmy nadzieję, że nie czkawką.

    Tym razem wykonałem dwie sesje jedną po drugiej, najpierw z lampami 300B Psvane, potem Emission Labs. Pierwsza potwierdziła aspekty rozpoznane ze słuchawkami, ale z ważną różnicą; kolumny w odróżnieniu od słuchawek dały popis na scenie klasycznej, czyli nie z żadnym frontalnym atakiem w bezpośrednim kontakcie, tylko prezentacja za linią głośników i nacisk na sceniczną głębię. Bardzo ładna ta scena i popisowa głębia, zapełniona dźwiękami topionymi w ciemnym aranżu i gęstymi, cechującymi się melodyjnością przy pełnej wyraźności, z domieszką wyczuwalnego ciepła i powabu, lecz przede wszystkim dotykiem konkretu. I tu bowiem konkret w oprawie melodyki i cyzelacji, że z jednej strony wyraźny kontur i drobiazgowe skanowanie, z drugiej niezakłócona falistość przepływu. Całość bardzo udana, ale ta sama konfiguracja toru okazała się lepiej sprawdzać z wstęgami Magnepana, doskonalej pasując do ich łagodniejszych konturów obiegających większe źródła i całościowo poprzez to spokojniejszy oraz naturalniejszy kształt brzmienia. Przy Audioformach zaznaczało się nieznaczne utwardzanie dźwięków i nie do końca idealne łączenie się ich z przestrzenią, od której bardziej się odcinały niż chciały z nią się zrosnąć w perfekcyjnie scalony spektakl. Na płus efektowny światłocień, mocna esencja tworząca i wyraźność z muzykalnością, ale tylko przy wstęgach grało to tak popisowo, jak w ich recenzji napisałem.

      Lepiej, wyraźnie lepiej grał Hercules z wstęgami i lepiej z nagłownymi AKG, ale w odwodzie dla tyłujących Audioform miałem Emission Labs, które przecież nie od parady proponuje sprzedawca. To lampy dla których producenta mam szczególny sentyment, bo w moim przedwzmacniaczu od lat pracują znakomicie, a tutaj (mimo iż triody 300B nie uchodzą za tak zjawiskowe jak starsze 45’ i na dodatek te tu były w poczytywanej za mniej magiczną wersji solid plate), kolejny raz bańki sygnowane „Emission Labs” okazały się znakomite; praskie dziedzictwo Alesy Vaica to wciąż coś ponadprzeciętnego. Wraz z ich użyciem też u Audioform zjawiły się większe objętościowo źródła plus całościowo gładsze, melodyjniejsze brzmienie. Zjawił się też minimalnie jaśniejszy, a ściślej lepiej oświetlany przekaz i delikatność w dobrym sensie, jako mocniejszy kontrast między głośnością a cichością i lekkością a dociążeniem. A przy tym – rzecz nie do przecenienia – dźwięk zaczął się odznaczać większą nośnością i liryzmem, przywołując brzmienie bardziej natchnione, lepiej napowietrzone i mocniej rozdzielające sceniczne warstwy, na dodatek też wyraźniejsze w trudnych momentach, powodowanych przez brzmieniowe zbitki bądź architektoniczny rozmach. Skutkiem poprawa holografii (znaczna) i całościowo głębsza scena, na której wszystko bardziej dźwięczne, plastyczne i bogatsze barwowo; że nie tylko mocny światłocień i osadzony w nim konkret, ale gradacja światła i dobór oświetlenia na podniesionym poziomie, z ukierunkowaniem na pastelowe barwy, a nie, stylem Caravaggia, zintensyfikowany kontrast. Całe brzmienie z lepszej materii i z doskonalszą animacją; całe z przyjemniejszym dotykiem i większą różnorodnością form. Czego sumą konkluzja, że dla planarnych Magnepanów lampy Psvane UK będą jakościowo wystarczające, lecz dla normalnych kolumn dynamicznych 300B od Emission Labs okażą się mocnym wskazaniem na rzecz poprawy brzmienia.

[3] Stworzono je min. z myślą o testowaniu orientacji przestrzennej w stanie nieważkości. 

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy