Recenzja: Mola Mola Tambaqui

Odsłuch cd. Z Roon

   W przypadku grania poprzez Roon, do którego odtwórczego protokołu przetwornik został przystosowany, dało się zaobserwować parę zmian. Bardziej zaczęła narzucać się wyraźność i separacja, podkręcone także zostało muzyczne tempo, a jednocześnie pokazały się mocniejsze zależności od jakości ethernetowych kabli. Zdecydowanie najgorzej wypadło granie po trochę lepszym od zwykłych kablu dołączanym do kompletów urządzeń Silent Angel – prosto z routera grało krzykliwiej i bardziej płasko, zarówno w odniesieniu do scenerii, jak i głosów (ogólnie źródeł). Lekiem na to okazało się już użycie niedrogiego przewodu Neyton Ethernet CAT7+ (2,0 m za 25 €), na jeszcze wyższy poziom dźwignął brzmienie drogi już nie na żarty, 12-żyłowy przewód Ethernet Pearl o żyłach z miedzi 7N. Użycie switcha Bonn N8 w przypadku tych najtańszych sytuację poprawiało o tyle, że zanikała krzykliwość, ale pozytywny wkład lepszych przewodów okazał się większy. W odniesieniu do nich, zwłaszcza Ethernet Pearl, trzeba podkreślić doskonałość przekazu z Roon – nie sama wygoda dostępności była świetna plus uzupełniający ją opis muzycznego materiału dopełniany zdjęciami okładek, ale też samo brzmienie na znakomitym poziomie, nic, albo bardzo mało ustępując temu via przewód koaksjalny i konwerter M2Tech z PC. Brzmienie od Roon bardziej przy tym uzależnione było także i od jakości plików, przy czym jedynie ten typ transferu umożliwiał odczyt pozyskanych z formatu SACD, czyli o jakości szczytowej. Mogłem więc tylko żałować, że takie nie stanowią większości, ale na pociechę opisywana kiedyś na tych łamach płyta Aqualung Jethro Tull w masteryzacji Stevena Wilsona także wypadła znakomicie. Zresztą, poprzez kabel Ethernet Pearl (niestety już niedostępny, pochodzący z limitowanej serii), a nawet poprzez niedrogiego Neytona, wszystko prezentowało się znakomicie – słuchanie było czystą przyjemnością, jeszcze wzmaganą obsługową łatwością i obfitość bibliotek.

Jako przetwornik dla odtwarzacza

    Finalny odsłuch przy odtwarzaczu potwierdził wyważenie brzmienia i reprodukcyjną precyzję, jako cechy u Tambaqui wiodące. Wyraźność obrazowania i czystość medium to cechy nieodłączne dzisiejszych dobrych przetworników, ale tak precyzyjna rzeźba dźwięku i taka dokładność konturów to unikalne zjawisko. Cała morfologiczna strona prezentacji muzycznej to u Tambaqui popis dokładności zarówno w odniesieniu do obrysów, jak i trójwymiarowości i złożoności wnętrza W niejednej recenzji przyszło mi jednak zwracać uwagę, że taka lepsza od innych dokładność rysunku to następstwo sopranowego ołówka.
Sopran, jako najkrótsza fala akustyczna, ma naturalną predyspozycję do wyostrzania obrazu, ale z tym przesadzanie, przesadzanie choćby nieznaczne, to dla słuchacza żadna frajda. Nie dość, że burzy naturalność odbioru jawnym zdeformowaniem, to jeszcze nieprzyjemnie uprzykrza, nadmiar sopranów męczy. Dlatego większość ludzi woli deformację odwrotną, woli przerost basowy. Aparatura audio klasy high-end potrafi te deformacje łączyć, jednocześnie zwiększać i ilość sopranów, i basów. Potrafi robić to nawet w sposób bez mała perfekcyjny, obydwa skraje pasma prezentując z kulturą. Niemniej to nie będzie prawdziwa muzyka, mimo iż ta faktycznie – na przykład w wydaniu symfonicznej orkiestry, a nawet fortepianu solo – potrafi dawać orgiastyczne ilości sopranów i orgiastyczne basów. Ale nie na tym sztuka, by ich było wiele, ani by były ekstremalne, tylko ażeby były jak prawdziwe i żeby to, co między nimi, nie doznawało uszczerbku od ich wielkiej ilości. Mówiąc najprościej – by całe pasmo w widmie słyszalnym istniało w naturalnej formie. A więc taka niezwykła wyraźność nie dochodziła do skutku za sprawą addycji sopranów, tylko by dana była par excellence, jako wyraźność naturalna. – I taką właśnie umie ją oddać przetwornik Mola Molla. A nawet umie zrobić więcej, bo gdyby była całkiem naturalna, to byśmy na nią nie zwracali uwagi, podczas kiedy w trakcie słuchania samorzutnie dociera do nas, że jest nadzwyczajnie wyraźnie, a nie wyraźnie po prostu. Dźwięki jakby do nas mówiły „popatrz, jaki jestem wyraźny – jak trójwymiarowo zobrazowany, a nie tylko płynący”. Ta wyraźność się wpiera w świadomość, a gdy ją zacząć analizować, dociera właśnie to, co powiedziałem o sopranach, że nie ma ich przerostu. Nie ma także przerostu basu – wszystko jest wyważone. Wyważone tak dobrze, że chyba nie da się lepiej. Nie da się lepiej utrafić i wieku wykonawców, i stroju instrumentów, a jeszcze przy tym ozdobić minimalnym dodatkiem tlenu i poczucia świeżości. Jednocześnie holenderski przetwornik o ambicji bycia najlepszym potrafił tak się obchodzić z pogłosem, że całkowicie zabijał pogłosową obecność osobną, a jednocześnie pogłosów nie zjadał. Oczywiście nagrania z kościołów zachowywały walor pogłosu jako oddzielnej składowej obecności architektury, ale te estradowe i studyjne pogłos całkowicie wchłaniały w obręb głównego nurtu brzmienia, a naturalność głosów wydawała się perfekcyjna. Mogłaby wprawdzie być zwyklejsza – nie tak wyraźna i chropawa – ale to byłoby nudniejsze, a niekoniecznie bardziej prawdziwe.

    Mola Mola Tambaqui nie usiłuje być gramofonem, zachowywał cokolwiek odrealniającą specyfikę muzyki cyfrowej, ale czynił to na pograniczu magii i realności; powiedziałbym – w sposób zdobiący i taki, jaki najbardziej lubię. Nie sama gładź, nie proza życia i nie akustyka zminimalizowana do postaci zredukowanej, tylko pewien wątek nadrealności, dzięki tej inkorporacji pogłosu i mocnym grasejacjom, snujący się nieustannie w muzyce, obecny także jako wyjątkowo dokładne i złożone obrazowanie składników harmonicznych u fortepianów, wiolonczel, skrzypiec – wszędzie gdzie drgają struny. Wszystko w oprawie brzmieniowej głębi, ale znowu nieprzesadzonej. Także w oprawie światłocienia, na scenach uporządkowanych, ze stereofonią jak od linijki.

Słuchany porównawczo, uzbrojony w najlepsze lampy przetwornik PrimaLuny okazał się mieć zauważalnie wyższą tonalność, zwiększony procentowy udział sopranów. Te soprany spuszczone ze smyczy, dodające dźwięczności i srebrzeń, a przede wszystkim poprzez nie atmosfera odmienna – dźwięk bardziej marzycielski, natomiast mniej konkretny. Mniejsza waga substancji, mniej głębokie nasycanie kolorów, mniej też intensywny światłocień i tła mniej intensywne czernią. Z kolei scena głębsza i holografia lepsza, zarówno poprzez samą tę głębię, jak i bardziej wyraźne rozwarstwienie na plany.
    Dźwięk lampowego przetwornika był delikatniejszy i większy nacisk kładący na aspekt melodyczny, a ten od Mola Mola konkretniejszy, trzeźwiejszy, ciemniejszy i masywniejszy. W porównaniu z jego super precyzją rysunku obraz od PrimaLuny bardziej był impresjonistyczny, jako trochę strzępiący się na krawędziach i obleczony mgiełką srebrzeń. Bardziej też zawodzący, śpiewny i z minimalnym sopranowym podszerstkiem, którego u Tambaqui nie było śladu. Od biedy można uznać (kiedy coś już koniecznie uznawać), że ten od tranzystorowego przetwornika jawił się jako lepszy technicznie, a ten od lampowego zdradzał manierę artystyczną. Obydwa przy tam pierwszorzędne, high-endy na całego. Każdego słuchało się inaczej, każdy miał swoje za i przeciw.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

7 komentarzy w “Recenzja: Mola Mola Tambaqui

  1. Sławek pisze:

    I2S na pokładzie, szkoda, że się Jay’sem nie spotkał…

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Był taki plan, ale właściciel Jay’s prosił o szybki zwrot, bo bardzo tęsknił 🙂

      1. Sławek pisze:

        Pewnie nie wiedział, że gruba ryba nadpływa 🙂

        1. Piotr+Ryka pisze:

          Miała nadpłynąć wcześniej, ale się spóźniła.

  2. Wlodek pisze:

    W wielu recenzja h jest on na swiecie chwalony i Pan Panie Piotrze to w pelni potwierdza wspaniala recenzja. A czy Pana zdaniem ma on na tyle dobra regulacje glosnosci ze w bigh endowym systemie mozna go podpiac do koncowki mocy i bedzie swietnie?

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Tego nie sprawdzałem. Suwak w programie na smartfon chodzi gładko, ale nie jest długi. Skoki głośności przycisków pilota są nieduże – tyle mogę powiedzieć.

  3. Prymus pisze:

    Od pół roku jestem posiadaczem mola Tambaqui i mam go połączonego z Grimm MU1. Piękna synergia, a dźwięk cały czas mnie zadziwia w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Potwierdzam pozytywy wymienione w artykule, natomiast negatywy to bardziej trzeba czytać przez „różowe okulary”. Ps. Jasność i jej diod na panelu przednim można regulować w aplikacji na telefonie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy