Recenzja: LRT – czyli słuchawki elektrostatyczne napędzane zwykłym wzmacniaczem

Brzmienie cd.

LTR_04

Melodię zanuci nam jak zawsze niezawodny Accuphse DP-700

   A dlaczego jest sens, już wyjaśniam. Sens jest na przykład dlatego, że sławetna Sweet Jane od Cowboy Junkies nie pokazała żadnej sybilacji. Nic, ani śladu. Ani by kto pomyślał, że w tym nagraniu jakieś sybilanty drzemią. No tak, powiecie, ale przecież to żaden wyczyn. Wiele innych słuchawek tak potrafi. Wiele, to może za dużo powiedziane, ale fakt, są takie. Wszelako jednocześnie SR-009 potrafiły wywoływać sopranowe eksplozje. Może nie tyle wywoływać co odtwarzać, bo przecież one same z siebie niczego poza satysfakcją słuchacza z odsłuchu i producenta z zarobionych pieniędzy wywoływać nie potrafią. Ewentualnie jeszcze zazdrość i zawiść u niektórych. Wywoływać czy odtwarzać, ważne że te sopranowe eksplozje się u nich zdarzają, ukazując taki sopranowy nawał dźwięków, że dałbyś głowę, iż z tego może być tylko kłopot. Tymczasem sopranowa nawałnica się przetacza, niebo na muzycznym firmamencie się wypogadza, a po drodze żadnego kłopotu nie było. Uszy całe, mina słuchacza zadowolona, satysfakcja pełna, a z sopranów tylko był spektakl, w dodatku bardzo satysfakcjonujący, popisowy jak jakieś wybuchy w kinie akcji. A więc te pozjadane sybilanty nie zostały pożarte wraz z sopranami. Przeciwnie, sopranów było zatrzęsienie, a sybilacji zero. Okazuje się, że tak można. Nie pierwszy raz wprawdzie, już to z kilkoma słuchawkami  przerabiałem, ale tym razem było to wyjątkowo spektakularne i wielce satysfakcjonujące. A to był dopiero początek.

Weźmy jakiś słynny duet. Nie Siostry Sisters wprawdzie z Galux Show Olgi Lipińskiej, bo tych na płycie nie mam, ale powiedzmy Montserrat Cabale z Joan Sutherland, albo Ritę Streich z Marią Stader. I co się okazuje? Okazuje się, że panie się różnią tak bardzo, iż satysfakcja ponownie ogromne rozmiary przybiera, a rozmiar w towarzystwie pań, istotna rzecz ponoć. Nasyciwszy potrzeby seksualne możemy spokojnie zwrócić się ku agresji, żeby o zbytnią spokojność nikt nas nie posądził, bo spokojny audiofil to skończony audiofil, podobnie jak spokojny człowiek to matoł, bo świat nasz nie jest miejscem dla ludzi rozumnych i mogących patrzyć nań zachowując spokój, chociaż Zenon z Kition i jego uczniowie z okolic Stoa Poikile bardzo to zalecali. Tak więc pora dać rockowy wyraz agresji i pogardy dla świata, więc może jakaś Metallica albo Rammstein?

– Bardzo proszę. Jest podstawa basowa, jest wielkie bogactwo całego dźwięku, gęstość, szybkość, drajw, ciśnienie, darcie, parcie i rozdarcie. Wszystko co potrzeba. Jedynie ocieplenie trochę bym zmniejszył, ale tu pewnie wystarczyłby inny kabel głośnikowy.

LTR_02

Wspierany lampami i ponad setką watów mocy

A, właśnie, byłbym zapomniał. Podłączyłem LRT z Croftem czterometrowymi kablami głośnikowymi Vovox Textura, dzięki czemu nie trzeba go było przestawiać. Zresztą i tak nie było go gdzie przestawić, bo ani on na Crofcie, ani Croft na nim by nie stanął. A wolnego miejsca już nie było, bo jeszcze te monobloki i Twin-Head. Widać na zdjęciach.

No więc rock też wypadł świetnie, zwłaszcza w tym karnawale dźwiękowego przepychu, bo naprawdę strasznie dużo było z tych Staksów słychać i w porównaniu dźwięk podpiętych do Crofta HE-6 był uboższy i tylko basu miał trochę więcej oraz tonację jaśniejszą i chłodniejszą, taką bardziej poprawną. (Dlatego podejrzewam o ocieplenie kable Vovoksa.) Ale już takiego różnicowania głosów i dźwiękowych koronek u nich nie było. Było świetnie, ale trochę skromniej. Jeszcze inaczej było u Grado GS-1000 słuchanych prosto z Twin-Head. W porównaniu z nimi obrazy dźwiękowe Staksów i HiFiMAN’ów możemy nazwać może nie analitycznymi, bo były bardzo muzykalne, ale takimi porządkującymi. Natomiast Grado muzykę syntezowały, cały jej ogromny jak to u nich obszar zamieniając jakby w jeden dźwięk, jeden dźwiękowy podmuch. Nie różnicowały tak dobrze ani tak wyraźnie nie rysowały, ale była w tej koherencji i syntezie niewątpliwie wielka atrakcja, budząca moją wielką sympatię. Bardzo je lubię i to się na pewno nie zmieni. Nawet takie jak te, jeszcze nie wygrzane, z bałaganiarskim basem i brakiem wyraźnej definicji.

Jedźmy dalej po muzycznych gatunkach. Wielka symfonika w nie mniejszym stopniu mnie zachwyciła, bo także pławiła się w wielkim dźwiękowym bogactwie i chociaż jeszcze większa dynamika by jej nie zaszkodziła, to i tak był to wspaniały popis, a życie tła i każdego dźwięku tak było bogate i tak dobrze wpisane w całość, że nic tylko słuchać i słuchać. Rozpisanie orkiestry na instrumenty, wszystkie te sceniczne didaskalia – szuranie, szelesty, stukanie, sapanie i odkasływanie – wszystko to miało niespotykanie obfity i realistyczny wymiar. A jeszcze w miarę słuchania przestrzenność nabierała coraz bardziej ogarniającej słuchacza, holograficznej formy, bo słuch się adoptował, a przywieziony koło 18-tej odtwarzacz nabierał z mijającymi godzinami brzmieniowej klasy, gdyż jak wiele razy pisałem, odtwarzacze Accuphase wymagają bardzo długiego prądowego rozbiegu, obdarzając w zamian powoli narastającą klasą dźwięku, w przypadku DP-700 dźwięku o jakim Cairn nawet marzyć nie może.

LTR_03

I kto tu kogo powinien wspierać?

To oczywiście tłumaczy tak dużą różnicę pomiędzy tą prezentacją, a tą poprzednią z Cary, pogłębioną jeszcze faktem, że Twin-Head używał najwyższej klasy lamp, a Cary miał do pomocy załodze Electro Harmoniksów jedynie parę Philipsów SQ. Najważniejsze jest jednak to, że słuchając muzyki orkiestrowej odczuwałem dotyk przestrzeni. Czuło się z wielką siłą, że nie jest to płaski dźwiękowy obszar, tylko autentyczna przestrzeń. Powie ktoś – też mi nowina, przecież każde porządne słuchawki rysują przestrzeń przed słuchaczem i o co tyle hałasu. Ale tutaj nie o to chodzi. Chodzi bowiem o inny rodzaj czucia. Normalnie dzięki dźwiękom możemy zobaczyć oczyma wyobraźni scenę i na niej muzyków. Tam po prawej siedzi wiolonczelista, a bardziej na lewo stoi fortepian. Zamykasz oczy i to widzisz. Bez zamykania oczu, skupiając się tylko na dźwięku – też. Jednak tu chodzi o to, że ta przestrzeń nie rysowała się na zasadzie wyobrażenia, tylko była. Po prostu była. Nie trzeba było sobie jej wyobrażać, ona stawała się sama. Mimowolnie i autentycznie było ją czuć, tak jakby naprawdę się tam było, bez żadnego wysiłku, żadnej umowności, zamykania oczu,  wyobrażania sobie. Wyobraźnia przestawała być potrzebna, bo ten muzyczny świat jej nie potrzebował. Jawił się sam z siebie w sensie dosłownym. Był. Naprawdę żywy, a nie tylko „jak żywy”. To była najprawdziwsza magia istnienia. Dzieci i filozofowie odczuwają ją często w odniesieniu do prawdziwego świata, bo tak naprawdę on też jest magiczny. Dogłębnie przeżywają siebie i świat, a świat odbierają tak, jakby był jakąś jedną z możliwych inscenizacji, jakby mógł w każdej chwili całkowicie się przeistoczyć, podobnie jak muzyka przeistacza się kiedy zmieniamy płytę. Dzieci odczuwają w ten sposób, bo jeszcze „oczywistość” nie zadeptała ich aktywności poznawczej, a filozofowie, bo zabiegają o to żeby tak się nie stało. Z kolei na mistyków spada to samo. Ale o tych sprawach napiszę kiedyś osobną rozprawę.

No to została nam jeszcze muzyka rozrywkowa, jazz i elektronika.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy