
Ultrasone to firma mnie samemu i czytającym moje recenzje dobrze znana: kupiłem kiedyś model Edition9 od jeszcze wcześniejszego dystrybutora, który był człowiekiem do rany przyłóż, ale umarł w dość młodym wieku na powikłania pogrypowe. Tak sobie jeszcze rzucę, że dobrzy ludzie odchodzą wcześnie, a złych diabli nie biorą; taki Mołotow czy Malenkow – bydlaki pierwszej wody – dożyli późnej starości, zamiast dużo wcześniej zawisnąć.
Znów muszę siebie odganiać od opłotków dygresji, przywracać tematowi. Prędziutko zatem o historii już dotyczącej słuchawek: firma powstała w 1991, jej twórcą Michael Koenig et consortes, siedzibą najpierw bawarskie Tudzing, obecnie leżące opodal Wielenbach. Zrazu produkcja niepozorna, dopiero w 2004 błysk supernowej, modelu „Edition7” . Ta supernowa kosztowała słono, zwłaszcza jak na ówczesne czasy, lecz mimo to zrobiła karierę światową, bardzo na forach było głośno. Wersja późniejsza, Edition9, była w zasadzie identyczna, ale już nielimitowana – różniąca się tą nieograniczoną dostępnością, kolorystyką, ceną i okablowaniem. Limitowanie, tak nawiasem, to ulubiony sport Ultrasone; co rusz wyskakują z jakąś ofertą w limitowanej ilości. Nie inaczej stało się z kolejną powtórką pamiętnych Edition7, nazwaną Tribute 7 (nie pomyliłem się – cyfra w oryginalnej pisowni występuje czasem bez spacji, czasem nie). Te drugie powtórkowe też nabyłem, ponieważ zbyłem wcześniej E9, co było dużym błędem. (Któż od błądzenia wolny?) W roku poprzednim, w 2017-tym, wypuściło natomiast Ultrasone nie powtórkę, a recenzowany teraz nowy model szczytowy o sygnaturze Edition 15, zastępując nim też limitowane Edition 5 i Jubilee 25 Edition. Nowy szczytowy, jak dwaj poprzednicy, też był limitowany, a przy okazji o identycznym pokroju, lecz mimo to znacząco różny. Wyraźnie mianowicie tańszy (trzynaście tysięcy w miejsce dwudziestu) i miał konstrukcję otwartą.
Tak oto, nie bez perypetii, dotarliśmy nareszcie do rzeczy sedna, do recenzowanych słuchawek. Migawkowo słuchałem ich na AVS 2017, gdzie grały z bardzo skromnym wzmacniaczem, a mimo to obiecująco. Teraz już mogłem słuchać do woli i zaraz będzie o tym, ale wpierw o budowie, wyglądzie i noszeniu.
Żadnych Ultrasone chyba nie słyszałem, no może na AVS, ale nie zakodowały mi się w pamięci. Ale może nie na temat, ale skoro Pan wspomniał DiValdiego…
Otóż miałem okazję krótko dwukrotnie słuchać go w roli wzmacniacza słuchawkowego (źródłem był CD Pioneer). Duża klasa, ale najdziwniejsze to, że uciągnął on moje HiFiMan HE-6… Ma niecały wat, 3,5 wata w impulsie…
To przy okazji odbioru kabla Tonalium od Konstruktora.
Ten Tonalium gra już z miesiąc i jest rewelacyjny, a zwłaszcza w zestawieniu z winylem wspomaganym lampowym preampem gramofonowym.
Pozdrawiam
Pożyczyłem swojego Tonalium do HEDDphone i Meze Empyrean – bardzo się źle bez niego czuję.