Recenzja: Ultrasone Edition 15

   Dwa razy dystrybutor musiał się zmienić, nim dostęp do słuchawek Ultrasona ponownie stał się normalny. Dziwny to ludek, ci dystrybutorzy: wielu pośród nich całkiem normalnie działających i wielu nienormalnie. Lecz cóż, jak twierdzą znawcy, na ludzkich zachowaniach się znający – nigdy coś tak pozornie oczywistego, jak upowszechniony stan normalny, nie może w pełni zatryumfować; zawsze ktoś będzie dziwaczył, a im bytowe warunki lepsze, tym dziwaczących więcej i gwałtowniejsze psucie. Zostawmy temat, nie o tym nasza sprawa. Trafiły na koniec, po dwóch wpadkach, słuchawki Ultrasona do dystrybutora normalnego: raz prosisz – i już są. Żadnych warunków wstępnych, w kółko bzdurzenia o ugrzęzłych gdzieś egzemplarzach testowych, ogólnie biorąc działań obliczonych na współpracę z tym a nie innym recenzentem. Niewykluczone, że mp3store też kiedyś zdziwaczeje, a sam dziwakiem już jestem (lecz nie dlatego, że handluję), póki co cieszmy się możliwością badania tytułowego przedmiotu nie obarczoną grymasami, szarpaniną, proszeniem recenzenta o litość – itp.

Ultrasone to firma mnie samemu i czytającym moje recenzje dobrze znana: kupiłem kiedyś model Edition9 od jeszcze wcześniejszego dystrybutora, który był człowiekiem do rany przyłóż, ale umarł w dość młodym wieku na powikłania pogrypowe. Tak sobie jeszcze rzucę, że dobrzy ludzie odchodzą wcześnie, a złych diabli nie biorą; taki Mołotow czy Malenkow – bydlaki pierwszej wody – dożyli późnej starości, zamiast dużo wcześniej zawisnąć.

Znów muszę siebie odganiać od opłotków dygresji, przywracać tematowi. Prędziutko zatem o historii już dotyczącej słuchawek: firma powstała w 1991, jej twórcą Michael Koenig et consortes, siedzibą najpierw bawarskie Tudzing, obecnie leżące opodal Wielenbach. Zrazu produkcja niepozorna, dopiero w 2004 błysk supernowej, modelu „Edition7” . Ta supernowa kosztowała słono, zwłaszcza jak na ówczesne czasy, lecz mimo to zrobiła karierę światową, bardzo na forach było głośno. Wersja późniejsza, Edition9, była w zasadzie identyczna, ale już nielimitowana – różniąca się tą nieograniczoną dostępnością, kolorystyką, ceną i okablowaniem. Limitowanie, tak nawiasem, to ulubiony sport Ultrasone; co rusz wyskakują z jakąś ofertą w limitowanej ilości. Nie inaczej stało się z kolejną powtórką pamiętnych Edition7, nazwaną Tribute 7 (nie pomyliłem się – cyfra w oryginalnej pisowni występuje czasem bez spacji, czasem nie). Te drugie powtórkowe też nabyłem, ponieważ zbyłem wcześniej E9, co było dużym błędem. (Któż od błądzenia wolny?) W roku poprzednim, w 2017-tym, wypuściło natomiast Ultrasone nie powtórkę, a recenzowany teraz nowy model szczytowy o sygnaturze Edition 15, zastępując nim też limitowane Edition 5 i Jubilee 25 Edition. Nowy szczytowy, jak dwaj poprzednicy, też był limitowany, a przy okazji o identycznym pokroju, lecz mimo to znacząco różny. Wyraźnie mianowicie tańszy (trzynaście tysięcy w miejsce dwudziestu) i miał konstrukcję otwartą.

Tak oto, nie bez perypetii, dotarliśmy nareszcie do rzeczy sedna, do recenzowanych słuchawek. Migawkowo słuchałem ich na AVS 2017, gdzie grały z bardzo skromnym wzmacniaczem, a mimo to obiecująco. Teraz już mogłem słuchać do woli i zaraz będzie o tym, ale wpierw o budowie, wyglądzie i noszeniu.

Wygląd, technika i wygoda

Duże pudło od razu nam przedstawia swoją nieskromną zawartość.

   Słuchawki dostajemy przyobleczone tekturową obwolutą z dużym ich wizerunkiem opatrzonym tytułem: „E·D·I·T·I·O·N·15”.  Po ściągnięciu tektury będziemy mieli do czynienia ze skórą obszytym neseserem zapinanym na magnetyczny zatrzask, wewnątrz którego same słuchawki, do ich czyszcząca miękka ściereczka i dwa komplety okablowania. Kable – oba z cienkiego splotu dwóch srebrzystych (każdy podwójny) przewodów – mają więc nie dwie, a cztery żyły, z beztlenowej i posrebrzanej miedzi. Dzięki tej żył ilości i odpowiednik stykom przy muszlach od szwajcarskiego Lemo są wg producenta gotowe do pracy w trybie symetrycznym, tyle że oba zakończono jackami 3,5 mm, które, jak powszechnie wiadomo, do połączeń symetrycznych nie służą. Jeden mierzy 3,5 metra, więc z założenia jest stacjonarny i opatrzony wtykiem gwintowanym, przystosowanym do nakręcania przejściówki na duży jack; drugi skierowano do sprzętu przenośnego – mierzy 1,2 metra, jego wtyk nie ma gwintu. Kto w takim razie zapała niepohamowaną żądzą symetrii, żądając spacerowej bądź stacjonarnej, zmuszony będzie nabyć któryś z oferowanych oddzielnie kabli symetrycznych, już takich od A do Z, wchodząc w posiadanie droższego (€239) bądź tańszego (€169) z 4-pinem na końcu, albo o tandetę się ocierającego dla sprzętu przenośnego z wtykiem kątowym 2,5 mm (za €39,95). Podsumowując kablologię dodać jeszcze należy, iż przy tej cenie słuchawkowego setu trudno nie nazwać tego zdzierstwem. I może jeszcze dodam, iż takie same, albo bardzo podobne kable dołączane do Tribute 7 okazały się mocno średnie – skąpiące wypełnienia, melodyjności podobnie.

Weźmy do ręki te pozbawione symetrycznego okablowania w sprzedażowym zestawie słuchawki. Od razu czuć, że są lekkie – ważą 335 gramów. Mniej zatem od Tribute 7 (396 g), jednakże więcej od Edition 5 (280 g). Tak czy owak są stosunkowo lekkie, zwłaszcza w relacji do wielkości. Muszle mają bowiem obszerne, rozmiarem oraz uformowaniem identyczne tym z poprzednich flagowców – a więc podłużne, dostosowane do kształtu ucha, swobodnie i wygodnie każde uszy mieszczące. Zewnętrzne pokrycie to aluminiowe maskownice perforowane ponad tysiącem dziurek, wewnętrzne – mięciutka tkanina osłonowa nad przetwornikiem głęboko na dnie studni padów. Które są dystansowe i dodatkowo pogłębiane metalowymi opaskami; zamocowane magnetycznie (tak więc ich zdjęcie to moment), obszyte wyjątkowo miękką skórką koloru jasny brąz.  Dystans membrana-ucho jest w tym wypadku większy niż ma to miejsce zazwyczaj, co ma poprawiać akustykę tworzoną przez chlubę firmy – system akustyczny S-Logic. Ten odpowiada za naturalne rozpraszanie dźwięku nad małżowiną uszną; współistniejący z nim system ULE za prozdrowotne zmniejszanie akustycznego ciśnienia. Dzięki ich stosowaniu dostajemy od Ultrasone efekt podobny do mieszania kanałów bez faktycznego ich mieszania oraz możność bardzo głośnego słuchania bez obaw o uszkodzenie słuchu.

W komplecie nie ma kabli z symetrycznymi końcówkami, mimo iż same przewody są do nich przystosowane.

Różnice między Edition 5 a 15 nie kończą się na lekkim cofnięciu przetworników i perforacji wierzchnich pokryw (skądinąd bardzo zmyślnej, dokładnie dostosowanej do współpracy z S-Logic). Jest też różnica kolejna, o której dowiadujemy się analizując techniczne dane. Edition 5 miały membrany napylane tytanem, Edition 15 mają tytanową tylko kopułkę, resztę membran pokrytą złotem. Średnica tam i tu to ø40 mm, ale kombinowanie przy nowszych przetwornikach zaowocowało przyrostem pasma na odcinku górnym o równe 2 kHz (do łącznego zakresu 5 Hz – 48 kHz). Urosła też impedancja (z 32 do 40 Ω), magnesy pozostały neodymowe. Ostał się też identyczny pałąk z metalu obłożonego otuliną i obszytego skórą. Pozostała w tej sytuacji ta sama regulacja na bazie ząbkowanych podłużnic i lekko skrętnych muszli. (Mała swoboda ich obrotu zupełnie nie przeszkadza, zadany kształt bez regulacji dopasowuje się do głowy.)

Całość oferuje dużą wygodę i prezentuje się ekskluzywnie, choć nie tak nadzwyczajnie, jak w przypadku Edition 5 i Jubilee, wykończonych szlachetnym drzewem. Połączenie jasnego brązu elementów skórzanych z jedwabiście połyskującym srebrem metalowych może być zestawieniem kontestowanym, jako nie całkiem pasujące, ale współczesne wzornictwo łamie dawne kanony kolorystyczne, kojarząc barwy wbrew regułom klasycznej palety malarskiej. Nie będę się z nim spierał – mnie się to podobało mało, ale po założeniu i tak znika, a dysonans jest średni.

W dokładne działanie przetwornika nie będę raz kolejny wnikał, o technologii S-Logic i dwóch jej rozwojowych wersjach pisałem wielokrotnie, wystarczy zatem zajrzeć do dawniejszych recenzji. Dość powiedzieć, że przestrzeń ma być naturalniejsza niż u każdych jednych słuchawek za wyjątkiem sześcioprzetwornikowych Crosszone, które kanały mieszają faktycznie, a także AKG K1000, Mysphere oraz RAAL, które są binauralne dzięki nie przyleganiu do głowy i ruchomości przetworników.

Pierwsze od Ultrasona luksusowe słuchawki otwarte.

Na koniec sprawa ceny. Słuchawki startowały od jedenastu tysięcy, szybko skoczyły na trzynaście. W tej samej cenie jest oferowana ich wariacja zamknięta, którą mam i zaraz też wejdzie na tapetę. Odnośnie obu pocieszającym jest, iż pod dekadach wzrostu nareszcie doczekaliśmy się spadku ceny flagowych, lecz w międzyczasie ceny słuchawek luksusowych bardzo poszybowały i to trzynaście tysięcy jest jeszcze jednym tego wyrazistym przykładem.

 

 

Brzmienie

Z dopasowaniem tej otwartości do systemu S-Logic.

  Czasy takie, iż zaczynać należy od aparatury przenośnej. W końcu te małe jacki na końcach dołączonych kabli jasno coś sugerują. Dając do zrozumienia, że i w domu, i poza nim DAP będzie głównym towarzyszem. Zapewne tak się dzieje w przypadku twórców słuchawek i tym się oni kierowali, ale dlaczego ani w komplecie, ani nawet ofercie Ultrasona, nie ma porządnego kabla symetrycznego z końcówką mały jack 2,5 mm, tego – dalibóg – nie odgadnę. Naprawdę dziwne, gdyż o ile w przypadku wzmacniaczy stacjonarnych różnice symetryczny-niesymetryczny przeważnie tyczą transferu i w warstwie brzmienia są niewielkie (tak więc nie stanowi reguły zasada, że symetryczność musi pomóc), o tyle w przypadku plejerów przenośnych, gdzie najczęściej łączy się symetryczność z istotnym  przyrostem mocy, zwykle pomaga jakości znacznie, niejednokrotnie zasadniczo. Czy tak się dzieje także w przypadku słuchawek Ultrasone Edition 15, nie dane było mi sprawdzić.  Ostatecznie mógłbym poprosić którąś z manufaktur kablowych o wykonanie odpowiedniego przewodu, ale z jakiej, pytam się, racji? Nie daje takiego producent, ja go nie będę wyręczał. Dufny widać jest w swą pozycję rynkową, pewny zbywalności produktów (inaczej niż na przykład oBravo). A że symetria by się przydała, to od razu rzucił na stół odtwarzacz Astell & Kern AK380. W symetrycznym układzie ma bowiem właśnie więcej mocy, a tej dla Edition 15 trochę mu brakowało. Zaskoczeni? Sam byłem zaskoczony. Toż bycze i z miechowymi przetwornikami o małej skuteczności HEDDphone grały z tym AK bez problemu, a zwyczajne, nisko oporne, i na dodatek wydające się być dla takich plejerków stworzone E15 w przypadku nagrań z niską natywną głośnością (najczęstszą przecież w przypadku muzyki klasycznej) miały problemy z pełnym rozwinięciem skrzydeł nawet dla maksymalnego ustawienia. No tak, tylko że HEDDphone grały via symetryczny przewód Tonalium z przejściówką 4-pin na 2,5 mm od oBravo, bo taki zestaw miałem. Czy analogiczny by wystarczył do grania pełną parą przez Edition 15, tego nie jestem całkiem pewny, ale prawie na pewno tak.

W tej sytuacji pozostawało nie oglądać się na ograniczenia i skupić na nagraniach głośnych. Z tymi nie było już problemu, pary nie brakowało. Tym bardziej, że słuchawki nie gubiły się przy wysokich poziomach – nie gubiły zupełnie. Albowiem jeśli coś wysuwać na plan pierwszy pośród ich zalet, tym czymś będzie precyzja. Wyjątkowo starannie separują dźwięki i każdy opowiadają dokładnie – z techniczną rzetelnością posuniętą aż tak daleko, że trochę brak im spontaniczności. Aż zaczyna to przypominać rysunek na papierze milimetrowym, a nie żywą, naturalną muzykę z jej porywami, nakładaniem się dźwięków, wirem. Dźwięków u E15 samych trochę aż za sterylnych, choć nieźle wyważonych między gładkością a chropawością. Ani przesadnie gładkich, ani przesadnie drapiących, ani tym bardziej nie ostrych, czy choćby tylko ostrawych. Od strony uciekania przed ostrością i zbytnim wygładzaniem są E15 dobrze zabezpieczone, natomiast nieco gorzej wypada u nich ekspresja. Atak, żywość, muzyczny wir, zapamiętanie – to wszystko nieco powściągnięte, oddane za uporządkowanie. Które naprawdę jest świetne, że nawet najskomplikowańsze układy brzmieniowe nie są w stanie zbić E15 z tropu. Arabeski dowolnej komplikacji układają się bez zarzutu, brakuje natomiast nieco błysku, naturalnie postrzępionych krawędzi, stuprocentowej otwartości i wejścia w pełne interakcje. Brzmią odrobinę sztucznie, wydają się „zrobione”. Nie ma tam pełni życia, całej w razie potrzeby agresji, innych emocjonalnych skrajności. Nie ma też pełnej bezpośredniości – przynajmniej z AK380 jej nie było. Dla porównania sięgnąłem po Ultrasone Tribute 7, które z kolei prezentować się mogły jedynie w konfiguracji symetrycznej, jako że kabel symetryczny (Tonalium) mają zainstalowany na stałe. Nie było wątpliwości – ich prezentacja okazała się lepsza: dynamiczniejsza, bardziej otwarta, bezpośrednia i spontaniczna. Także bardziej wilgotna oraz z efektowniejszym światłocieniem – ogólnie biorąc bliższa muzyce prawdziwej i high-endowej w elitarnym jej sensie. Jak grałyby z takim kablem E15, tego rzecz jasna nie wiem; mogłem natomiast sprawdzić brzmienie HEDDphone z ich oryginalnym przewodem, który tak samo nie jest symetryczny. Wydajność głośnościowa w takim układzie okazała się dość podobna (nieco niższa), brzmieniowo natomiast górowały. Oferowały dźwięk o walorach analogicznych do Tribute 7, lecz subtelniejszy, z mniejszym basowym i pogłosowym akcentem, bardziej trójwymiarowy (też w sensie holografii), wraz z tym też mocniej osadzony w perspektywie i ogólnie prawdziwszy. Jak dla mnie – z trzech najlepszy.

Pokrój identyczny jak u modeli poprzednich.

Wracając do recenzowanych. Sprawa nie jest jednak tak prosta, bo zrelatywizowana też do nagrań. Im one były słabsze, tym E15 wypadały słabiej. Jednak przy maksymalnej jakości plików zgranych z formatu K2 sytuacja się wyrównywała i nowe, otwarte Ultrasone niemalże dościgały HEDDphone. Plan pierwszy podawały przy tym nieco dalszy i holografię oraz trójwymiarowość słabszą, a także trochę suchszy i mniej nasycony barwami dźwięk (co było ich najsłabszą stroną), niemniej w pełni otwarty i prawie równie bezpośredni. Niewątpliwie wybrałbym HEDDphone, to bez chwili wahania, niemniej klasę Ultrasone Edition 15 też trzeba uznać. I mieć w pamięci, że tak samo jak Tribute 7 z lepszym kablem zagrają dużo lepiej. Zwłaszcza gdyby to przekaz nawilżyło, dorzuciło substancjalności i nasyciło pigmentami barwy oraz uczyniło brzmienie jeszcze bardziej otwartym – a tak by się niewątpliwie stało. Poza tym Edition 15 są od HEDDphone dużo, dużo wygodniejsze, a to nie jakaś błahostka.

Że przejście na kabel wyższej jakości i przy okazji symetryczny dużo na pewno by zmieniło, to ukazała próba z użyciem odtwarzacza KANN Cube, który na niedostatki mocy jest całkowicie uodporniony, nie cierpiąc na nie w żadnych warunkach. Różnice jakości dźwięku pomiędzy nim a AK380 były niemalże żadne, co w sytuacji lepszego i symetrycznego okablowania się nigdy nie zdarza.

Przejdźmy do aparatury stacjonarnej na bazie toru komputer-przetwornik-słuchawkowy wzmacniacz. Na początek krótka relacja o porównaniach odnośnie wzmacniacza lampowego. Nie dlatego, że od niego zacząłem, i nie dlatego, że do Edition 15 pasował najlepiej. O pasowaniu za momencik, wcześniej o samym brzmieniu. Sytuacja zdiagnozowana z DAP-ami dokładnie się powtórzyła: Tribute 7, mające lepszy kabel (jego symetryczność obecnie bez znaczenia, wzmacniacz niesymetryczny, jednakże lepszość nie) ponownie okazały się bardziej interesujące. Na ich tle Edition 15 grały bardziej stłumionym, suchszym, trochę nosowym, ogólnie mniej bezpośrednim i efektownym dźwiękiem. Trochę jakby spod koca, wyraźnie mniej porywająco. Bardzo podobnie wypadło porównanie do HEDDphone, z tym że dwupoziomowo, ponieważ te próbowałem z ich własnym kablem i Tonalium. Różnice pomiędzy kablami też wyraźne, lepszy Tonalium o jeszcze jeden skok oddalał je ku górze. Poza tym nic nowego, różnice znane z DAP-ów nie zmieniły się ani trochę.

Miało być o pasowaniu, a w ramach tego już zdążyłem napisać, że wzmacniacz lampowy, przynajmniej ten użyty jako pierwszy (zaraz użyty będzie inny) nie okazał się optymalny. Nie okazał się nim też używany naprzemiennie tranzystorowy Phasemation, którego zwykle do weryfikacji brzmień tranzystorowych wzmacniaczy słuchawkowych używam. Też nie był brzmieniowo wespół z Edition 15 wystarczająco barwny, otwarty i bezpośredni. Co mnie dość rozzłościło, bo przecież bardzo podobne Ultrasone Edition 5 Limited bardzo kiedyś chwaliłem – w wielu lokalizacjach ich próbowałem, wszędzie spisywały się świetnie. Podumawszy przez chwilę nad zaskakującą tą sytuacją, przypomniałem sobie o leżącym w magazynie, prawie już zapomnianym tranzystorowym Divaldi, opisywanym dawno temu, obecnie produkowanym w wersji poprawionej, mającej wyosobniony wysokiej klasy zasilacz. (I takim dysponowałem.) Ten wzmacniacz posiada zaskakującą cechę – do niektórych słuchawek pasuje szczególnie dobrze. Takimi okazały się kiedyś Final Sonorous VI, z którymi zresztą był prezentowany lata temu na AVS. Postawiłem tego Divaldi na miejscu Phasemation, nie tyle licząc na dobry efekt, co bardziej z obowiązku, a także z ciekawości. Można to przypisywać intuicji, ale sam w to raczej nie wierzę: intuicję mam słabą, przeważnie mnie zawodzi. Dużo częściej przynosi korzyść analityczne rozumowanie, ale akurat w tym wypadku nie było żadnej analizy, bo niby, psia krew –  jaka? Jedynie podejrzenie, niczym właściwie nie poparte, że ten zaskakująco dobrze potrafiący pasować wzmacniacz może i tym razem akurat? Poza tym bez obawy błędu – Divaldi to świetny wzmacniacz, pasujący do każdych słuchawek. Prócz tego do niektórych pasuje właśnie wyjątkowo…

 

 

 

 

Rozwlokły się te wstępne podchody i już z pewnością się domyślacie, że do Ultrasone Edition 15 też pasował szczególnie. Faktycznie – nie wiem dlaczego, nie wiem jak, ale okazał się najlepszy. Prześcignął obie dużo droższe i pokaźniejsze konstrukcje – tranzystorową i lampową – zdejmując  z najnowszego popisu Ultrasona odium braku bezpośredniości, niedostatecznej otwartości i nie dość wilgotnego brzmienia. Wszystkie te niedostatki, jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki prysły, przeistaczając się w brzmienie bardzo podobne do proponowanych przez Tribute 7 i HEDDphone. Wilgotne, gęste i zmysłowe, także ciemniejsze niż poprzednio i bardziej melodyjne, stanowiło całkowicie równorzędną alternatywę, można zawołać– nareszcie! Takich wzmacniaczy musi być więcej, jako że inne redakcje posiadają wyłącznie takie; w innych recenzjach cały czas te Edition 15 niemalże bez opamiętania chwalą. I tylko szkoda, że nie wymieniają nazw tych wzmacniaczy, ale najwyższa szkoła recenzowania opiera się na wglądzie istotowym bez mieszania do tego aparatury (szczególnie periodyki papierowe nie raczą nam swojej przytaczać). Mniejsza z tym, w każdym razie Divaldi akurat świetnie pasował, zupełnie jakby był własnością redakcji papierowej. Dobitnie udowodnił, że da się z tych Edition 15 wyciskać brzmienia najwyższej klasy bez uciekania się do zmiany kabla. Która to zmiana, skądinąd, też by bardzo pomogła, brak co do tego wątpliwości. Porównywanie oryginalnego kabla HEDDphone (który nawiasem jest znacznie lepszy niż oryginalny Edition 15) do Tonalium jasno stawiało sprawę.

To wszystko jednak perypetie techniczne, a najważniejsza wiadomość taka, że są te Edition 15 w porządku, trzeba jedynie poszukać pasującego wzmacniacza. Dobrze będzie też sięgnąć przy okazji po lepszy kabel, a wówczas ich wysoka cena pogodzi się z jakością, wyglądem i wygodą – nie odczujemy rozziewu. Oczywiście obecne ceny słuchawek tak w ogóle, to jest osobna kwestia, ale tu nie będziemy jej miętosić.

Brzmienie cd.

Elegancki neseser, ale brak miękkiego etui na bardziej „szybkie” okazje.

Przejdźmy na koniec do stacjonarnego toru w jego wydaniu klasycznym – z odtwarzaczem – korzystając z eksponowanego ongiś przez Romana Ingardena (był taki polski filozof) prawa autora do używania wielowarstwowego czasu. Jako że ty, czytelniku, przechodzisz teraz, sam pisząc przeszedłem wcześniej, a jeszcze wcześniej słuchałem. (Z czasem od zawsze są trudności: raz zdaje się absolutny, kiedy indziej znów dyletuje, na ogół go brakuje, bywa, że nie wiadomo co z nim robić, a tak naprawdę nie istnieje, jak utrzymują fizycy.)

Skupmy się na słuchawkach. Tym razem tor już nie na żarty – sama listwa i kable ponad sześćdziesiąt tysięcy. Zdawało się, że taki tor bez problemu Edition 15 otworzy, ale nie. Można powiedzieć, iż znów grały dokładnie, a jednocześnie powściągliwie. I to ostatnie słowo najlepiej oddaje sprawę. Uściślając należy dodać, że albo same starały się kontrolować soprany, nie chcąc popuszczać im cugli, albo ściągało im te lejce nie dosyć dobre zestrojenie impedancyjne ze wzmacniaczem, który bez mała dwie dekady temu konstruowano z myślą o trzystu omach Sennheiser HD 600, najpopularniejszych naonczas audiofilskich słuchawek. Tak czy tak brak pełnej otwartości, zarówno w sensie budowania sceny, jak i przekazu oddającego piękno brzmień podstawowych w oprawie aury otoczenia.

Jest od niedawna także wersja zamknięta, ale o niej w osobnej recenzji.

Ponownie odniosłem wrażenie, że słuchawki w warunkach nie dość pasującego toru nie chcą ożyć – to dla nich nie optimum, i nawet do niego daleko. Zarazem było to bardzo dziwne, ponieważ pochodzące od tego samego producenta, mające niemalże identyczną impedancję i też wyposażone w system S-Logic (nieco starszy) Ultrasone Tribute 7 ożywały szaleńczo; bez przesady szalały – ich piękno i stopień złożoności zniewalały słuchacza. Ale fakt, miały kabel Tonalium, bez niego wcześniej tak nie grały. Więc jeszcze raz zrzucam to bardziej na okablowanie aniżeli na impedancję, zarazem pamiętając, że z swym oryginalnym kablem grały Edition 15 bardzo dobrze, ale tylko ze wzmacniaczem Divaldi i odtwarzaczami przenośnymi, szczególnie tym  mocniejszym.

Odejście od wrażeń ogólnych i skupienie na poszczególnych aspektach też nie wypadło dla Edition 15 najlepiej. Nie tylko głosy wokalistów i ich oprawa przestrzenna okazały się mniej imponujące niż u Tribute 7 i HEDDphone, ale też holografia, operowanie pogłosem, stereofonia, obrona przed zniekształceniami. Zacznijmy od tych ostatnich. Kilka szczególnie trudnych testów wibracji wiolonczeli i kontrabasu na najniższych rejestrach ujawniło pasożytnicze rezonanse, od których dwaj konkurenci byli wolni. Schodziły Edition 7 bardzo nisko, ale nie niżej od Tribute 7. W przypadku bębnów lepiej radziły sobie przy tym z odtwarzaniem ich naturalnej objętości, natomiast gorzej z naturalnie bogatym brzmieniami pałeczek na membranach. Zarazem ta objętość nie przekładała się ani na lepszą holografię ani stereofonię. Podłużne i poprzeczne brzmieniowe relacje przestrzenne zwłaszcza u HEDDphone okazały się lepsze, ale i Tribute 7 dawały lepszą holografię, w układach na dodatek brzmień bardziej wyrafinowanych.

Przy okazji wtrącenie. Wcześniej tak dobrze to do mnie nie dotarło, tym razem rzecz zauważyłem: słuchawki HEDDphone o wiele lepiej od dwóch pozostałych budowały całościowy obraz sceniczny – ową z natury rzeczy ułomną słuchawkową scenę. Pod tym względem dominowały, o wiele bliżej się lokując wybitnych torów głośnikowych. Wrażenie naturalnego zanurzenia w dźwięku, wolne od grania w głowie i rozbijania prawo-lewo, było u nich z innego poziomu. A przecież (dobrze to pamiętam) Ultrasone Edition 5 scenę oferowały fantastyczną – ogromną, zdobną holografią. Z czego by chyba wynikało, że to napylenie złotem membran u Edition 15 trochę też samo z siebie redukuje soprany, ponieważ to soprany budują wielkie sceny i odpowiadają za holografię.

Najlepiej okazał się pasować nieduży ale estetycznie wysmakowany wzmacniacz słuchawkowy Divaldi.

Z wszystkiego tego nie wynika, że Edition 15 grały źle, ale wynika, że poniżej oczekiwań. Najlepiej się broniły przy teście zwykłej mowy, w którym wypadły dobrze, bo bardzo naturalnie. Gdyby za kryterium jakości słuchawek przyjmować podobieństwo do wypowiedzi potoczną mową przez kogoś obdarzonego przeciętnym głosem w słabych warunkach akustycznych niedużego pokoju, wówczas Edition 15 na pierwszym miejscu. Tyle, że to jest nudne, taka muzyka przaśna. Ale, co bardzo pocieszające, te słuchawki potrafią inaczej. Odtwarzacz KANN Cube i wzmacniacz słuchawkowy Divaldi dali dobitne świadectwo, że tak nie musi być. Może być pełna otwartość i imponujące sceny, i nawet będzie to łatwe w przypadku najpopularniejszych teraz urządzeń przenośnych. Mniej łatwe będzie to, by im starczyło prądu. Słuchawki są prądożerne, zatem albo odtwarzacz bardzo mocny, albo wspierany przenośnym wzmacniaczem. Takich wzmacniaczy nie brakuje, nie będzie z tym problemu.

 

 

Podsumowanie

    Dowiedziawszy się tego wszystkiego, wyzbyłem się zdziwienia odnośnie politykierstwa.  Zaprzyjaźnieni recenzenci – to skarb. Napiszą, że fenomenalne, do żadnych konkretnych nie przymierzą, zgrabnie ominą temat brzmienia w różnych konfiguracjach sprzętowych, słówkiem nie pisną o sprzęcie własnym. Wymienią za to tytuły płyt, obowiązkowo bąkną o saksofonach, organach, skrzypcach i jazzie. A przede wszystkim o muzyce poważnej, gdyż ona dodaje powagi. Tak żeby wyszło na to, iż to najlepsze słuchawki na świecie. Kolejny raz, kolejny raz…

To nie są najlepsze słuchawki świata i sporo im brakuje. Żaden to także postęp względem Edition 5 i 7, tym bardziej względem Jubilee. Ale się jedno udało – dopasowanie do sprzętu przenośnego. Nie całkiem wprawdzie, jako że odnośnie mocy zjawiają się pewne trudności, ale ogólnie jest w porządku i śmiało można przyjąć, że dużo mocniejsze od AK380 obecne flagowe Astell & Kern SP1000 i SP2000 radziły sobie będą świetnie, duety będą palce lizać. Podobnie dużo tańszy odtwarzacz wspierany przenośnym wzmacniaczem, na przykład od Fosteksa, świetnie sobie poradzi.

To trzeba brać pod uwagę, to przeorientowanie. Dorasta pokolenie audiofili, i ogólnie lubiących muzykę, wychowanych na sprzęcie przenośnym. To się nie zmieni, tak zostanie, nie ma się co na to zżymać. Trudno też mieć pretensje do producentów, że pod to się ustawiają, ale zarazem trochę szkoda, że te akurat słuchawki ze sprzętem nieprzenośnym dogadują się trudniej, pasującego trzeba szukać. Lecz dla chcącego nic trudnego, jak powiada przysłowie.

 

W punktach:

Zalety

  • Dobre dopasowanie brzmieniowe do odtwarzaczy przenośnych.
  • Także do niektórych słuchawkowych wzmacniaczy stacjonarnych.
  • W takich wypadkach brzmienie:
  • Otwarte.
  • Energetyczne.
  • Z potężnym i objętościowym basem.
  • Strzelistymi a pozbawionymi ostrości sopranami.
  • Naturalnymi ludzkimi głosami.
  • Ogromną precyzją separowania i kształtowania dźwięków.
  • Na wielkiej scenie.
  • Z holografią.
  • Żywą przestrzenią.
  • Szybkie.
  • Dające poczucie piękna.
  • Mogące imponować.
  • High-endowe bez umowności.
  • Konstrukcja zapewniająca wszechstronną wygodę.
  • Lekkie.
  • Odpinany kabel.
  • Dwa kable w komplecie.
  • System S-Logic EX.
  • System ULE.
  • Tytanowo-złote membrany.
  • Luksusowy wygląd.
  • Elegancko zapakowane.
  • Firmowe kable symetryczne do dokupienia.
  • Wysoka renoma marki.
  • Made in Germany.
  • Polski dystrybutor.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Do wielu wzmacniaczy nie pasują.
  • W praktyce niska skuteczność. (Do napędzania trzeba dużo mocy.)
  • Co wymusza używanie mocnych DAP-ów albo wspieranych przez przenośny wzmacniacz.
  • W razie niepasowania brak otwartości i dźwięk z lekka nosowy.
  • Nie ożywia się także przestrzeń.
  • Z pasowaniem czy bez, w najniższych partiach basowych zjawiają się pasożytnicze wzbudzenia.
  • Brak kabla symetrycznego w komplecie.
  • Ogólnie biorąc kable niskiej jakości.
  • Co będzie wymuszało sięganie  po inne niż firmowe.
  • Połączenie jasnego brązu skóry z jasnosrebrnym metalem jest ryzykowne stylistycznie.
  • Drogie.
  • Edition 5 Limited i Jubilee były lepsze.

 

Dane techniczne:

  • Słuchawki dynamiczne, wokółuszne, otwarte.
  • Przetwornik: membrany pokryte złotem z tytanową kopułą ø40 mm.
  • Magnesy: NdFeB.
  • Technologia S-LogicEX ®,
  • Technologia ULE.
  • Impedancja: 40 Ω.
  • Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 48 kHz.
  • Ciśnienie akustyczne (SPL): 94 dB.
  • Waga (bez kabla): 336 g.
  • Dwa kable odpinane ze srebrzonej miedzi OFC. (Złącza Lemo, końcówki 3,5 mm).
  • Opakowanie: skórzany neseser.
  • 5 lat gwarancji
  • Wykonane ręcznie w Niemczech.
  • Cena: 12 990 PLN

 

System:

  • Źródła: Astell & Kern KANN Cube, Astell & Kern AK380, PC, Ayon CD-T II Signature.
  • Przetworniki: Audiobyte Hydra Vox, Auralic Vega G2, PrimaLuna EVO 100.
  • Wzmacniacze słuchawkowe: ASL Twin-Head, Ayon HA-3, Divaldi Amp-02, Phasemation EPA-007.
  • Słuchawki: HEDDphone (kabel firmowy i Tonalium-Metrum Lab), Ultrasone Edition 15, Ultrasone Tribute 7 (kabel Tonalium-Metrum Lab) .
  • Kable USB: Fidata HFU2 Series USB, iFi Gemini + iUSB3.0
  • Kabel LAN: Fidata LAN HFCL Series.
  • Kabel koaksjalny: Tellurium Q Black Diamond.
  • Konwerter: iFi iOne.
  • Interkonekty analogowe: Acoustic Zen Absolute Cooper, Sulek Edia & Sulek 6×9, Tellurium Q Black Diamond XLR.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Acrolink MEXCEL 7N-PC9500, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek Edia, Sulek 9×9 Power.
  • Listwy: Power Base High End, Sulek Edia.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Acoustic Revive RIQ-5010, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

2 komentarzy w “Recenzja: Ultrasone Edition 15

  1. Sławek pisze:

    Żadnych Ultrasone chyba nie słyszałem, no może na AVS, ale nie zakodowały mi się w pamięci. Ale może nie na temat, ale skoro Pan wspomniał DiValdiego…
    Otóż miałem okazję krótko dwukrotnie słuchać go w roli wzmacniacza słuchawkowego (źródłem był CD Pioneer). Duża klasa, ale najdziwniejsze to, że uciągnął on moje HiFiMan HE-6… Ma niecały wat, 3,5 wata w impulsie…
    To przy okazji odbioru kabla Tonalium od Konstruktora.
    Ten Tonalium gra już z miesiąc i jest rewelacyjny, a zwłaszcza w zestawieniu z winylem wspomaganym lampowym preampem gramofonowym.
    Pozdrawiam

    1. Piotr Ryka pisze:

      Pożyczyłem swojego Tonalium do HEDDphone i Meze Empyrean – bardzo się źle bez niego czuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy