Recenzja: oBravo HAMT Signature

Brzmienie

Z odtwarzaczami przenośnymi

Lekki i elastyczny pałąk z włókna węglowego, mięciutko wyścielony i obszyty Alcantarą.

Skoro ten krótki kabel i tak wysoka skuteczność, należało zacząć od sprzętu przenośnego. Astell & Kern KANN CUBE, ze swą ekstraordynaryjną mocą, nie jest w tym względzie typowy, daleko odbiegając w górę od średniej wysiłkowej, ale przy jego niewygórowanej z kolei cenie i znakomitych osiągach warto by nie wypadł z porównań. Ostatecznie jest signum dzisiejszych czasów – mały smoczek przenośny, ziejący zamiast ognia potężnym dźwiękiem.

„Kto znał Antka, ten miał mojrę” – przypominają słowa przedwojennej piosenki, skomponowanej przez Fajgę Gordon, a kto kupi flagowe oBravo, ten wraz z nimi otrzyma możność grania po symetrycznym małym jacku, co nie jest specjalnie częste. Tak cóż, popróbujmy; i przechodząc od razu na czas przeszły dokonany, mogę napisać wyczerpujące istotę rzeczy słowa: słuchawki okazały się wyczynowe. Byłoby jednak niegrzecznie na jednym zdaniu poprzestać, nowe oBravo zasługują na więcej. Uszczegółowmy zatem. Koronnym dowodem ich wyczynowości jest obejmowany zakres pasma. Posłuchawszy przez chwilę i rzuciwszy okiem na dane techniczne od razu można się zgadzać z tymi, według których narzędzia stosowane do mierzenia częstotliwości wprowadzają w błąd. Na papierze pasmo HAMT Signature nie wygląda imponująco, podczas słuchania imponuje. Zarówno bas okazuje się znakomity – potęgą i miarą zejścia nie ustępując referencyjnym dla tego zakresu Ultrasone Tribute 7, jak i na obszarze górnych rejestrów każdy znający się na rzeczy audiofil natychmiast rozpozna obecność osobnego głośnika wysokotonowego, i to nieprzeciętnej jakości. Sumą objęcie pasma jak w prawie żadnych słuchawkach; tu raczej będą się kłaniać wielkie trójdrożne kolumny. I to te z wyższych półek, bo nie o sam zakres idzie, też o wyraźność brzmienia i jego rozmaitość. Wiele razy pisałem, że soprany są dłutem, które dźwiękom (wyjąwszy subwooferowe) nadaje obrys i przestrzenną postać – i tweeter AMT robi tu świetną robotę, działając równocześnie na trzech dodatkowych kierunkach: uszczegóławia, uwyraźnia i czyni bardziej interesującym. A jednocześnie nie przekracza granicy wyważenia pomiędzy szczegółami a muzyką. Tak będzie się działo jedynie w przypadku niewystarczającej klasy toru, a KANN CUBE bez wysiłku i w każdym gatunku muzycznym pokazał, że jego to nie dotyczy.

Oksydowane muszle z pięknymi pokrywami.

Odnieśmy teraz sprawę do wymiany audiofilskich ciosów między drogimi słuchawkami: W bezpośrednim porównaniu te rocznicowe Ultrasone, będące referencją mocy basu, prezentowały pasmo bardziej spójne, ale gdy chodzi o wyraźność i pozycjonowanie postaci grały na pewno bardziej byle jak. Przechodzenie pomiędzy nimi a oBravo dobitnie uwidaczniało różnicę – tajwański popis rzeźbił wysokie tony z chirurgiczną precyzją, nie zaniedbując ani aspektów przestrzennych, ani samego piękna. Z tego brała się większa chęć słuchania – tak precyzyjne i jednocześnie piękne obrazowanie było bardziej pociągające, wzbudzające poczucie obcowania z wyższej jakości dźwiękiem. KANN CUBE z żadnymi słuchawkami tak dobrze wcześniej nie grał, a przecież z wieloma się próbował. Nie zmieniło tego stanu rzeczy kolejne porównanie – do Meze Empyrean; tak samo jak Ultrasone doposażonych w drogi kabel Tonalium, którego dla oBravo nie miałem. Meze zagrały od Ultrasone bardziej miękko i bardziej trójwymiarowo. Trochę też cieplej i ogólnie bardzo przyjemnie. Nie popisywały się jak oBravo wyraźnością rysunku, tylko tworzyły muzykę o wyjątkowej łatwości słuchania przy jednoczesnym także niepomijalnym poczuciu obcowania z wysokim kunsztem odtwórczym. Zwłaszcza, że generowały najlepszą z porównywanych przestrzeń, nie używając do tego nadmiernych echowych podbić, co nie lada jest sztuką i co mi bardzo odpowiadało. Naprzeciw temu oBravo nie dodawały echa nawet krzty, ale przestrzenność miały słabszą. Skraj dolny pulsował za to u nich mocniej, a soprany cyzelowały krawędzie bardziej mistrzowsko, tworząc postaci najbardziej wyraziste, najdobitniej przemawiające i też trójwymiarowe, choć pod tym względem, tak jak w przypadku obrazu sceny sceny, mniej niż u Meze uderzające sferycznym wymodelowaniem. Dwie zatem szkoły brzmienia – nacisk na co innego kładące i inny w efekcie osiągające rezultat. Przy czym Meze i Ultrasone można było słuchać nie tylko ze skupioną uwagą, ale też mimo ucha. Z oBravo to raczej nie przechodziło, ich przekaz zbyt był dojmujący. Doskonale zatem pasował będzie do gustu nastawionego na dużą dawkę informacji i maksymalną przejrzystość medium oraz jak najszersze objęcie pasma. W tym konkretnym przypadku doskonale też dopasował się do stylu samego odtwarzacza, który sam z siebie nie jest mistrzowski w tych akurat aspektach.

Okrągłe pady o dużych obrysach obszyte Alcantarą

Że style Meze i oBravo są różne i do różnych odtwarzaczy inaczej pasować będą, to chwilę potem pokazał Astell & Kern AK380. U niego bowiem marsz ku wyraźności obrazowania realizowany był w zakresie własnym, w związku z czym wraz z oBravo zostawał przedobrzająco podwojony, podczas kiedy dla Meze korzystnym był uzupełnieniem. Nic więc dziwnego, że funkcja uzupełniająca wydała mi się lepsza – bardziej objętościowe dźwięki Meze zyskały wyraźniejsze krawędzie, dzięki którym ich trójwymiarowość jeszcze się podkreśliła i wzbogaciła się o brakujący składnik. To, w połączeniu z głębszą też sceną, tworzyło świetny spektakl, któremu bardziej wyrazisty, ale też bardziej spłaszczony obraz oBravo nie dorównywał. W sensie budzenia zainteresowania bardziej był jednowymiarowy – a chociaż potężniejszy i niewątpliwie też objętościowy bas budził dodatkową fascynację, to bardziej trójwymiarowy obraz Meze podobał mi się bardziej.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy