Recenzja: oBravo HAMT Signature

„The supreme collection, that puts you in a live concert hall”

Tak ostatnio się składa, że recenzje doskakują na przemian do rzeczy drogich lub tanich, jakby środek nie istniał. Albo niedrogie słuchawki od Sennheisera i Takstara, albo super drogi kondycjoner od Unicorn Audio i teraz te oBravo. Bo wyjaśnijmy sobie – za to hasłowe przenoszenie do koncertowych sal tajwańskie oBravo życzy sobie dwadzieścia cztery tysiące złotych. Bez tradycyjnej jednej złotówki, ale tym mnie lepiej nie złośćcie, bo sobie pójdę.

oBravo dla nas nie pierwszyzna; w 2015 recenzowałem szczytowy wówczas model HAMT-1, który – jako że to zamierzchła już przeszłość – kosztował tylko sześć pięćset. W wymiarze wzrostu cen poszliśmy daleko naprzód i teraz to by było prawie tanio, a wtedy było drogo. Nie będę tematyki wzrostu cen raz enty komentował, niech rzeczywistość robi co chce, gdzieś ją to zaprowadzi. Jej zdaniem, a dokładniej tym razem zdaniem oBravo, jest to efekt wysiłków w dążeniu do perfekcji – którą to perfekcyjnością od zewnątrz i od środka zaraz się bliżej zajmiemy, a teraz tylko słowo przypomnienia o producencie i akronimie HAMT.

„H” znaczy w tym wypadku „Hybrid”, czyli konstrukcję mieszaną, bo jeden przetwornik jest dynamiczny, a drugi AMT. Trzy te litery to coś z repertuaru audiofilskiej klasyki – technologia Air Motion Transformer to przetwornik nie w kształcie wibrującej membrany (jak u elektrostatów, dynamików i słuchawek planarnych), tylko w postaci harmonijki. Poskładanej z pasków mylaru lub kaptonu i podzielonej na zakładki nitkami przewodnika, najczęściej z aluminium. Całość zawisa w polu magnetycznym i w zależności od polaryzacji rozdyma się lub kurczy, ssąc lub wypychając powietrze na podobieństwo miecha. Efektem dźwięk powstający w płaszczyźnie poprzecznej do kierunku ruchu, mający inną mechanikę propagacji.

Przetworniki o tej budowie wymyślił w latach 60-tych i opatentował w 70-tych inżynier Oskar Heil (1908-1994), niemiecki wynalazca osiadły po II wojnie w USA. Pierwsze takie konstrukcje wyprodukowało jeszcze w latach 70-tych ESS z Kalifornii, a później dołączyły JET, Adam i Precide. Obecnie wciąż oferuje je Precide, a oprócz niego Eton, Martin Logan, Mundorf, FAL oraz RAAL. Znajdziemy pośród nich przetworniki elektroakustyczne wszystkich trzech rodzajów – wysoko, średnio i nisko tonowe, jak również słuchawkowe. Z całościową konstrukcją tego rodzaju mieliśmy do czynienia w słuchawkach RAAL SR1a i był to, że przypomnę, przypadek nie byle jaki. U oBravo jest to natomiast ponownie stan mieszany, co do składników identyczny jak w zrecenzowanych HAMT-1.

I słowo o samym oBravo. Firma lokuje się w Tajpej – trzymilionowej metropolii stołecznej i zarazem centrum technologicznym Tajwanu. oBravo zaś to słuchawkowa marka wchodząca w skład Stymax International Co. Ltd., konsorcjum firm elektronicznych należących do Davida Tenga. Konsorcjum powstało w 2005 i ma ambicję zawojować świat, co wcale nie jest w zwariowany sposób optymistyczne, bo jeśli macie komputer, to większość jego podzespołów pochodzi prawdopodobnie z Tajwanu.

Inżynieria i ergonomia

Duże i o klasycznej formie.

   Słuchawki są duże i ciężkie – odpowiednio do tego pakowane w duży neseser. Tego nesesera nie uświadczyłem, ponieważ wędrująca po recenzentach sztuka zapakowana została w sztywne etui z utwardzonego brezentu zapinane na błyskawiczny zamek – całkiem poręczne (z rączką) i ładne – całe czarne. Oprócz słuchawek dali w nim krótki (1,2 m) kabel zakończony symetrycznym 4-pinem, a do niego trzy krótko-kablowe przejściówki: dwie symetryczne – na 2,5 i 4,4 mm – oraz niesymetryczną na 3,5 mm z nakładką na 6,3 mm. Do pełni szczęścia zabrakło zatem symetrycznych złącz na dwa duże jacki i dwa 3-piny, ale takie mam swoje.

Pokrój nowego flagowca jest identyczny z dawnym, co oznacza muszle w postaci głębokich, okrągłych puszek ze stopu aluminium, zawieszone na metalowych prętach przechodzących przez zaciskowe obejmy połączone z karbonowym pałąkiem. Pałąk jest wyścielony mięciutką pianką obszytą Alcantarą, która zjawia się też na równie miękkich okrągłych padach. Te są zdejmowalne – trzymają się tylko na wsuw w ciasno pasujące plastikowe pierścienie. Podobnie zdejmowalne, ale już na sześć torksów, są wierzchnie pokrywy muszel, wykonane z drzewa akacji. Ich zdejmowanie nie jest przypadkowe; po zdjęciu zyskujemy dostęp do wewnętrznych wentyli, które można zostawiać całkiem otwarte, prawie otwarte, półotwarte albo dokumentnie zasklepić. Służą do tego plastikowe zaślepki – obwódkowe, połowiczne lub pełne – ale w komplecie objazdowym nie znalazłem ani zaślepek, ani zestawu narzędzi do zdejmowania pokryw. Pozostaje w tej sytuacji przyjąć, że były całkiem otwarte, bo to zdaje się ciągle opcja producenta; tak w każdym razie było poprzednim razem z HAMT-1. Odnośnie zaś strony funkcjonalnej są te otwory bass-refleksami, którymi można regulować siłę fukania basu i na tę okoliczność godzinami zabawiać w skręcanie i otwieranie. Tym bardziej, że nie zostało zastrzeżone, iż wszystkie trzy wentyle muszą być obsadzone identycznie, więc kombinacji tuzin.

Wielkie, okrągłe muszle o drewnianych pokrywach.

Oprócz wspomnianych wentyli we wnętrzu każdej puszki mamy dwa przetworniki, aby było co wentylować. Powszechnie stosowany szerokopasmowy dynamiczny, którego membrana z niewyszczególnionego materiału ma 57 mm średnicy, i zawieszony nad nim po stronie ucha bardzo nieczęsto spotykany tweeter AMT o średnicy 40 mm. Od świata zewnętrznego odgradza je nie tylko cieniutki ażur tkaniny rozpiętej wewnątrz zdejmowalnego pada, ale też w samej muszli grubsza materiałowa osłona, wypełniająca mocujący pierścień z karbonowego kompozytu wokół tweetera. Położony poniżej przetwornik dynamiczny niczym już nie jest osłonięty, ale „patrzy” na ucho poprzez sześć szprosów mocowania skomplikowanego stelaża do podtrzymania obu. Za przetwornikami, po drugiej stronie, chowa się rozdzielająca im zadania zwrotnica o niepodanej specyfikacji, tak więc nie jest wiadome, od jakiej częstotliwości kontrolę nad pasmem przejmuje głośnik wysokotonowy. Ale i tak będzie go słychać, narzucał będzie  swą obecność, do czego w odsłuchach wrócimy.

Jak chodzi o wygodę, to dobrze wyprofilowany i miękko obszyty pałąk radzi sobie z ponad półkilowymi słuchawkami, dzięki czemu wygoda faktycznie jest wygodą. Tym bardziej, że pady mieszczą w dużych obwodach uszy, choć czasem trzeba małżowinom w tym zmieszczeniu się pomóc. Natomiast 1,2-metrowy kabel dla wygody słuchania czego innego niż sprzęt przenośny był stanowczo za krótki, ale zakładam, że do finalnego zestawu dołączy także dłuższy; tak było poprzednim razem. Zwłaszcza, że żadnego z tym nie będzie problemu, bo okablowanie jest odpinane poprzez przyłącza identyczne jak w HiFiMAN HE-6.

Regulacja na sam ścisk, żadnego karbowania.

Od strony estetycznej to stylistyka retro w bogactwie i wysmakowaniu surowcowym. Retro, bo radiotelegrafiści z Titanica mieli słuchawki o podobnym pokroju, tyle że mniejsze, nauszne. Bogactwo natomiast w wersji powściągliwej – żadnych pozłotek, ozdobnych ażurków ani papuzich kolorków. Drewno akacjowe dobrano w odcieniu ciemnobrązowym (akacja ma mnóstwo odmian w kolorach tarcicy od jasno po ciemnopiwny, a jej substancja jest stosunkowo lekka lecz tak twarda, że grubszego patyka nie złamiesz). Wokół tych ciemnych pokryw srebrzysta oprawa metalowa i wierzchem mała, stylizowana sygnaturka oBravo. Same zaś korpusy aluminiowe oksydowane na lśniącą czerń i czarny także kabel w bawełnianym oplocie, Czarne też pady i czarny pałąk – wszystko w najlepszych gatunkach. Suma wygląda efektownie, budząc szacunek jakością i jest solidnie duża oraz sprawia wrażenie mocnej.

Dorzućmy garść technicznych szczegółów. Dokładna waga to 565 g, o przetwornikach już mówiłem, a impedancja to 56 Ω. Wysoka, wynosząca aż 105 dB czułość nieco myli, bo mocy wzmacniacz musi mieć sporo, a pasmo przenoszenia, na którego nieprecyzyjny sposób szacowania wielu producentów bardzo narzeka, tu została oszacowana na 15 Hz – 34 kHz. Cena jest jak ze sklepu, w którym o cenę nie należy pytać, bo jeśli pytasz, to cię nie stać. Ale pomimo tego w porównaniu ze słuchawkowymi zestawami HiFiMAN Shangri-La i Sennheiser HE-1 jest atrakcyjnie niska. Toteż gdyby się okazało, że w zamian niezwykłości, można by ewentualnie rozważać leasing albo zakup ratalny. Kpię sobie, ale może?

Brzmienie

Z odtwarzaczami przenośnymi

Lekki i elastyczny pałąk z włókna węglowego, mięciutko wyścielony i obszyty Alcantarą.

Skoro ten krótki kabel i tak wysoka skuteczność, należało zacząć od sprzętu przenośnego. Astell & Kern KANN CUBE, ze swą ekstraordynaryjną mocą, nie jest w tym względzie typowy, daleko odbiegając w górę od średniej wysiłkowej, ale przy jego niewygórowanej z kolei cenie i znakomitych osiągach warto by nie wypadł z porównań. Ostatecznie jest signum dzisiejszych czasów – mały smoczek przenośny, ziejący zamiast ognia potężnym dźwiękiem.

„Kto znał Antka, ten miał mojrę” – przypominają słowa przedwojennej piosenki, skomponowanej przez Fajgę Gordon, a kto kupi flagowe oBravo, ten wraz z nimi otrzyma możność grania po symetrycznym małym jacku, co nie jest specjalnie częste. Tak cóż, popróbujmy; i przechodząc od razu na czas przeszły dokonany, mogę napisać wyczerpujące istotę rzeczy słowa: słuchawki okazały się wyczynowe. Byłoby jednak niegrzecznie na jednym zdaniu poprzestać, nowe oBravo zasługują na więcej. Uszczegółowmy zatem. Koronnym dowodem ich wyczynowości jest obejmowany zakres pasma. Posłuchawszy przez chwilę i rzuciwszy okiem na dane techniczne od razu można się zgadzać z tymi, według których narzędzia stosowane do mierzenia częstotliwości wprowadzają w błąd. Na papierze pasmo HAMT Signature nie wygląda imponująco, podczas słuchania imponuje. Zarówno bas okazuje się znakomity – potęgą i miarą zejścia nie ustępując referencyjnym dla tego zakresu Ultrasone Tribute 7, jak i na obszarze górnych rejestrów każdy znający się na rzeczy audiofil natychmiast rozpozna obecność osobnego głośnika wysokotonowego, i to nieprzeciętnej jakości. Sumą objęcie pasma jak w prawie żadnych słuchawkach; tu raczej będą się kłaniać wielkie trójdrożne kolumny. I to te z wyższych półek, bo nie o sam zakres idzie, też o wyraźność brzmienia i jego rozmaitość. Wiele razy pisałem, że soprany są dłutem, które dźwiękom (wyjąwszy subwooferowe) nadaje obrys i przestrzenną postać – i tweeter AMT robi tu świetną robotę, działając równocześnie na trzech dodatkowych kierunkach: uszczegóławia, uwyraźnia i czyni bardziej interesującym. A jednocześnie nie przekracza granicy wyważenia pomiędzy szczegółami a muzyką. Tak będzie się działo jedynie w przypadku niewystarczającej klasy toru, a KANN CUBE bez wysiłku i w każdym gatunku muzycznym pokazał, że jego to nie dotyczy.

Oksydowane muszle z pięknymi pokrywami.

Odnieśmy teraz sprawę do wymiany audiofilskich ciosów między drogimi słuchawkami: W bezpośrednim porównaniu te rocznicowe Ultrasone, będące referencją mocy basu, prezentowały pasmo bardziej spójne, ale gdy chodzi o wyraźność i pozycjonowanie postaci grały na pewno bardziej byle jak. Przechodzenie pomiędzy nimi a oBravo dobitnie uwidaczniało różnicę – tajwański popis rzeźbił wysokie tony z chirurgiczną precyzją, nie zaniedbując ani aspektów przestrzennych, ani samego piękna. Z tego brała się większa chęć słuchania – tak precyzyjne i jednocześnie piękne obrazowanie było bardziej pociągające, wzbudzające poczucie obcowania z wyższej jakości dźwiękiem. KANN CUBE z żadnymi słuchawkami tak dobrze wcześniej nie grał, a przecież z wieloma się próbował. Nie zmieniło tego stanu rzeczy kolejne porównanie – do Meze Empyrean; tak samo jak Ultrasone doposażonych w drogi kabel Tonalium, którego dla oBravo nie miałem. Meze zagrały od Ultrasone bardziej miękko i bardziej trójwymiarowo. Trochę też cieplej i ogólnie bardzo przyjemnie. Nie popisywały się jak oBravo wyraźnością rysunku, tylko tworzyły muzykę o wyjątkowej łatwości słuchania przy jednoczesnym także niepomijalnym poczuciu obcowania z wysokim kunsztem odtwórczym. Zwłaszcza, że generowały najlepszą z porównywanych przestrzeń, nie używając do tego nadmiernych echowych podbić, co nie lada jest sztuką i co mi bardzo odpowiadało. Naprzeciw temu oBravo nie dodawały echa nawet krzty, ale przestrzenność miały słabszą. Skraj dolny pulsował za to u nich mocniej, a soprany cyzelowały krawędzie bardziej mistrzowsko, tworząc postaci najbardziej wyraziste, najdobitniej przemawiające i też trójwymiarowe, choć pod tym względem, tak jak w przypadku obrazu sceny sceny, mniej niż u Meze uderzające sferycznym wymodelowaniem. Dwie zatem szkoły brzmienia – nacisk na co innego kładące i inny w efekcie osiągające rezultat. Przy czym Meze i Ultrasone można było słuchać nie tylko ze skupioną uwagą, ale też mimo ucha. Z oBravo to raczej nie przechodziło, ich przekaz zbyt był dojmujący. Doskonale zatem pasował będzie do gustu nastawionego na dużą dawkę informacji i maksymalną przejrzystość medium oraz jak najszersze objęcie pasma. W tym konkretnym przypadku doskonale też dopasował się do stylu samego odtwarzacza, który sam z siebie nie jest mistrzowski w tych akurat aspektach.

Okrągłe pady o dużych obrysach obszyte Alcantarą

Że style Meze i oBravo są różne i do różnych odtwarzaczy inaczej pasować będą, to chwilę potem pokazał Astell & Kern AK380. U niego bowiem marsz ku wyraźności obrazowania realizowany był w zakresie własnym, w związku z czym wraz z oBravo zostawał przedobrzająco podwojony, podczas kiedy dla Meze korzystnym był uzupełnieniem. Nic więc dziwnego, że funkcja uzupełniająca wydała mi się lepsza – bardziej objętościowe dźwięki Meze zyskały wyraźniejsze krawędzie, dzięki którym ich trójwymiarowość jeszcze się podkreśliła i wzbogaciła się o brakujący składnik. To, w połączeniu z głębszą też sceną, tworzyło świetny spektakl, któremu bardziej wyrazisty, ale też bardziej spłaszczony obraz oBravo nie dorównywał. W sensie budzenia zainteresowania bardziej był jednowymiarowy – a chociaż potężniejszy i niewątpliwie też objętościowy bas budził dodatkową fascynację, to bardziej trójwymiarowy obraz Meze podobał mi się bardziej.

Brzmienie cd.

Przy komputerze

Kabel jest odpinany, a przyłącza malutkie, na zakrętki.

Przenieśmy teraz odsłuchy na obszar przykomputerowy. Przetwornik Auralic Vega G2 mógł jednocześnie obsługiwać po złączach symetrycznych wzmacniacz tranzystorowy Niimbus Ultimate i po niesymetrycznych lampowego Ayona HA-3, co było równie korzystne jak posługiwanie się dwoma odtwarzaczami przenośnymi. Ale bez prostych analogii – audiofilskie relacje nie działają wzdłuż linii prostych. Gdyby tak było Niimbus, podobnie jak AK380 bardziej atakujący sferę szczegółów, wyraźności i dobitności brzmieniowej, mniej by do oBravo pasował, a tak wcale nie było. Co nie znaczy, że Meze ustępowały, bo przykładowo oklaski prezentowały się w ich wydaniu bardziej trójwymiarowo, czyli lepiej, choć z drugiej strony mniej agresywnie, czyli gorzej. (Przysłuchajcie się przy najbliższej okazji prawdziwym oklaskom, jakie są agresywne.) Analogicznie jak z oklaskami działo się z resztą dźwięków, tyle że nie jak u AK380 ze wskazaniem na Meze, tylko ze wskazaniem na remis. Ażeby było jeszcze trudniej, przy tranzystorowym wzmacniaczu stacjonarnym (za bardzo duże pieniądze) to oBravo wykazywały tendencję do pogłosu, a Meze prawie żadnej, czyli sytuacja się odwróciła. oBravo natomiast nieodmiennie budziły ekscytację ostrością i czystością obrazu, jak również forsowaniem ekstremalnych basowych ciśnień i szybkim narastaniem, podczas gdy Meze trójwymiarowymi obłościami, większą długością wybrzmień, przymieszką romantyzmu i nieco większą dozą ciepła. Jedne i drugie mocno operowały przy tym światłocieniem w klimatach prędzej mrocznych niż rozświetlonych, tyle że u Meze z bliższym planem pierwszym i głębszym polem widzenia, podczas kiedy oBravo bardziej operowały stylistyką fresku, ścieśniając obraz do centralnego głównego planu. Zebrawszy to wszystko powiem, że dla Niimbusa wybrałbym jednak Meze, ale dopiero po namyśle, a nie zaraz w pierwszym odruchu, tak bez wahania.

Własnego chowu wtyki, ładnie wyglądające i ciasno pasujące.

To teraz lampy, a wraz z nimi to, co najlepsze. Najlepsze w każdym razie dla oBravo. Bo jak AK380 oraz wzmacniacz Niimbusa doposażały Meze w brakujące im wyostrzenie, tak lampowy wzmacniacz Ayona dodał oBravo brakujących im trzeciego wymiaru i liryzmu. Przyjemnie było móc usłyszeć te same wykonania rozbrzmiewające teraz inaczej i niewątpliwie lepiej. Zacznę od zaskoczenia faktem braku pogłosu przy tak ekspansywnych sopranach. U zdecydowanej większości słuchawek dysponujących ofensywną górą, skutkuje ona sięgającym aż po denaturalizację pogłosem. To może się niekiedy podobać, to bywa efektowne, ale kameralistyka, jazz czy wokal w wydaniu bardziej klubowym niż wielkoscenicznym tego nie akceptują, to je wypacza. Tu tego wypaczenia nie było, a przysunięta do słuchacza scena (wyraźnie bliższa niż z tranzystorem) pozwalała nawiązać intymny kontakt z żywymi ludźmi. Znów pojawiło się więc to, co w muzyce po audiofilsku przyrządzanej szczególnie sobie cenię – niezapośredniczona obecność drugiego. Kiedy mamy z nią do czynienia w życiu, nie wywołuje zwykle emocji, do tego przywykliśmy. Ale tuż obok Elvis Presley, Julie London czy Dietrich Fischer-Dieskau, to całkiem co innego. Ludzi o takich głosach nie spotykamy co dzień, a na dodatek świadomość, że oni już nie żyją, a przecież tutaj są… Czujemy ich obecność i w sobie i na sobie; ich głosy przenikają, niezaprzeczalna obecność niemalże dotykowa wypływa z tego dźwięku.

Kolekcja przejściówek.

Ten wymiar autentyzmu oBravo ze wzmacniaczem lampowym dawały bez ograniczeń i mimo tego, że tyle razy byłem świadkiem, znów mnie to uderzyło. Tak przy okazji rzucę, że bez odpowiednich kabli i długiej zabawy ze sterownikami oraz bez lamp sterujących lepszych od danych ze wzmacniaczem, nie byłoby to tak mocne. Ale właśnie dla takich wrażeń warto się trochę pomęczyć, warto nawet stracić pieniądze. Wszelako nie tylko dla przywołań żywych ludzi, także dla samych dźwięków. Tradycyjny korowód testowych nagrań przeparadował przez oBravo i porównawczo też przez Meze. (Ultrasonów prawie nie używałem, bo m się nie chciało przeskalowywać za każdym razem głośności, dla tamtych niemal identycznej.) I teraz działo się odwrotnie – przekaz oBravo był prawdziwszy, zarówno pod względem naturalności głosów, jak i wrzucenia na miejsce zdarzeń. Tajwańska referencja prezentowała w każdym aspekcie precyzję słuchawek studyjnych, tyle że znacznie jeszcze wyższą i co do skali pasma rozrośniętą, jak cechowała się autentyzmem już nie tylko przez wierność techniczną, ale też artystyczną. Stereotypowy zwrot „żywa muzyka” przestawał być stereotypem, stawał się oddawaniem sedna. Meze całkiem przepadły w sensie naturalizmu, ich tak przy tranzystorze udana trójwymiarowość dźwięków i przestrzeni zmieniła się w przedobrzenie aż po wpadanie w dziwność, jakby ktoś użył komputerowego efektu „Hall”, czy innej takiej zabawki. Włączone na koniec do porównań Ultrasone obroniły się lepiej, ale i one grały mniej autentycznie. Zbyt cienkie i za jasne okazały się ich soprany, bas nie miał tak naturalnej formy, a wykonawcy ustawiali się dalej i mniej łudząco przypominali żywych ludzi. Natomiast od oBravo – perfekcja. Nie chcę popadać w przesadę, już choćby tylko dlatego, że w użyciu był inny niż najczęściej poprzednio przetwornik (za dwadzieścia cztery tysiące, a nie trzynaście, i nie lampowy a tranzystorowy), ale była to na pewno jedna ze szczytowych prezentacji biorących sygnał z komputera. Daleko było do niej w przypadku droższego przecież wzmacniacza tranzystorowego, ale z lampami Ayona oBravo, jak to się mawia, „zaskoczyły” i wyprzedziły konkurencję. Fakt, że wyraźnie tańszą, ale na tym poziomie to praktycznie już bez znaczenia, to są wyścigi firmowych liderów.

Brzmienie cd.

Przy odtwarzaczu

Lampy dla tych oBravo lampy.

Zmieniło się i nie zmieniło. Zmieniło to, że nikt nie był faworyzowany, nie zmienił wysoki poziom. A właściwie, to zmienił – na jeszcze wyraźnie wyższy. Nowy odtwarzacz Ayona (tu w wersji Signature) robi świetną robotę za rozsądne jeszcze pieniądze, a w ramach tego może podać na wyjściu sygnał 6V, który do Twin-Head w roli wzmacniacza słuchawek planarnych pasuje lepiej od niższego standardu 2-3V. To dawało się odczuć, energia wartko płynęła. Odnośnie samych słuchawek, to ustawiły się w równą linię na jakościowej skali. Na jednym jej stylistycznym skraju Meze, mające najsłabsze zejście, nie lepsze ani nie gorsze ładnie skomponowane z resztą pasma soprany i przede wszystkim uwodzicielsko trójwymiarowe całe brzmienie, w tym wyjątkowo ujmujące wokale z dodatkiem nutki ciepła. Względem sytuacji przy komputerze wyraźnie zyskały w każdym aspekcie, doskonale dopasowały też do lamp oraz pojawiło się coś, czego poprzednio nie było – wyraźnie odczuwany dodatkowy ładunek tlenu. Jeżeli powiem, że grały oszałamiająco, na pewno nie przesadzę. Na drugim skraju stylistycznym oBravo. Dysponujące zdecydowanie niższym zejściem, nieco ciemniejszym i bardziej gęstym brzmieniem, a także lepszą kontrolą dźwięku w zamian za mniej popisywania się. Styl zdecydowanie bardziej profesjonalny, chociaż w pełni do uświadomienia sobie tego dopiero przy porównaniach. Nie dziwota, bo grały wyczynowo pod każdym względem, a zatem też pod względem czaru. Kontakt z żywymi ludźmi jeszcze modniejszy, ale nie mniej imponująca całościowa potęga brzmienia. To jedyne znane mi słuchawki grające równie potężnie jak Ultrasone E7 & E9 plus ich wznowienie Tribute 7. W każdym razie jedyne spośród słuchawek przylegających do głowy.

Najlepiej duże triody.

To prawda, że wiele można wskazać takich, które nieznacznie tylko ustępują, ale gdy grzmią oBravo potężnym basem i przygniatają całościową mocą, jasnym jest, że to ewenement. Podobnie jak u wspólnie z nimi dzierżących palmę pierwszeństwa Ultrasone, potęga ta nie łączy się z utratą kontroli w żadnym zakresie pasma. Ekstremalne basowe zejścia niemalże rozsadzają komory, ale sam dźwięk się nie wynaturza. Przeciwnie, zachowuje prawdziwą postać i tym imponuje najbardziej. Ale imponuje też drugim skrajem, niecodziennymi sopranami z tweeterów AMT. Sprawiających, że względem Meze i Ultrasone sopran oBravo jest równie ekspansywny, ale nie jest rozjaśniający i jest lepiej kontrolowany. Jego tonacja barwna okazuje się bliższa rzeczywistej i chyba głównie dzięki temu możemy mówić o oBravo, że grają dźwiękiem artystycznym w manierze profesjonalnej. Wyraźnie lepiej przy tym pasują do do nich wzmacniacze lampowe, potrafiące dawać im więcej przestrzeni, wilgoci i nastroju. Często też więcej basu, ale to mniej istotne, czasami wręcz przeszkadza. Tu jednak, przy Twin-Head, były same zachwyty – nie większe ale też i nie mniejsze niż podczas słuchania Meze. Grało natomiast prawdziwiej, dźwięk mniej się popisywał, ale też mniej swawolił. Oczywiście gust może podpowiadać te lub te, ale inżynier dźwięku na pewno wybrałby oBravo. Co do mnie zaś, to nie będąc inżynierem pozostawałem w kropce. Na szczęście mam te swoje Ultrasone, które lądowały na stylistycznym środku. Popisywały się mniej od Meze, lecz bardziej od oBravo. Może nawet nie tyle bardziej popisywały, co oferowały większą ekstensję, dzięki większemu mieszaniu się sopranów z pozostałymi częściami pasma. Sopranów przy tym jaśniejszych oraz cieńszych, ale bardziej pienistych. Jeszcze bardziej pieniste zjawiały się przy Meze, ale tam trochę brakowało basu. U Ultrasone natomiast obfitość (co było do przewidzenia), ale soprany nie trzymane w ryzach jak u oBravo, co miało dobre i złe strony. Złe, gdyż cierpiał na tym profesjonalizm; dobre, ponieważ zyskiwał popis. Przyjemnie było percypować ultrasonowe obłoczki i łuny, przyjemnie przyglądać się, jak powiększają obszar dźwięku. Ale cóż, z tych samych utworów brane soprany w reprodukcji oBravo miały na pewno lepszą barwę i kontrolę.

Podsumowanie

   Wystarczy tych porównań, czepmy się samych oBravo. To drugie najdroższe na rynku słuchawki ze sprzedawanych solo. Czy można to usłyszeć, czy warte tych pieniędzy? Tu wkracza relatywizm, dorzuca swe warianty. Na pewno nie jest to przypadek jak z pamiętnymi Sony, które w każdych warunkach udowodniały wyższość. Tak, bas miały ograniczony, ale powyżej niego muzykę, że inni w porównaniach gaśli. oBravo aż takie nie są i są bardziej wybredne. Wykazują skłonności do grania technicznego; nawet z bardzo kosztownym wzmacniaczem tranzystorowym umiały zgubić czar. A przecież po to jest muzyka, ażeby czarowała. Choć może w dzisiejszych czasach częściej spotyka się ją w roli katalizatora dzikości. Czynnika psycho-ruchowego zmierzającego ku kopulacji lub przemocy, więc kiedy widzę na muzycznych scenach obowiązkowe dziś grupy dance, z uporem zaciętej płyty wykonujące techno taniec w stylistyce „prawa-lewa-wymach-obrót”, to nie wiem – śmiać się, może płakać? No nic, kulturę mamy jaką mamy, na lepszą brak widoków. Ale gdy chcesz się poobracać, popaść w zapamiętanie, to lepszych słuchawek nie ma. Nie dają te oBravo aż tak zdumiewającego czaru, co owe muzealne dziś już Sony, lecz oferują więcej czadu – czadowy z nimi będzie czad. Ale i czar znajdziemy, to wcale nie będzie trudne. Przypadek odtwarzacza przenośnego KANN CUBE dowodem, że nawet z tranzystorem. Słuchawkowe wzmacniacze tranzystorowe o bardziej lampowym stylu, jak Sugden HA-4, czy Trilogy 933, też się na pewno nadadzą, jak u mnie nadał się Phasemation. Jednakże lampy będą lepsze, i to te właśnie lampowe. Bo tak jak są lampowo grające tranzystory, tak też tranzystorowo lampy – i takich tu nie chcemy. Chcemy tych stricte lampowych; one są tym wariantem na łonie relatywizmu, w którym techniczne zaawansowanie oBravo Signature spotka potrzebny czar. Będziemy wówczas świadkami synergii ze szczytowych – realizm, czar i techniczna biegłość zbiegną się w pełną satysfakcję. Szczególnie u tych, którzy najwyżej cenią czar połączony z biegłością techniczną, mniej natomiast lubią być czarowani chwytami przestrzennymi. Holografia i kino 3D – to nie specjalności tych oBravo, ich atrybutem bliski realizm. Doskonałe oddanie kontaktu z drugim człowiekiem i jego głosem oraz z prawdziwym instrumentem. Gdy o te czynniki chodzi, jeżeli tego szukasz, to warte są dużych pieniędzy pomiędzy tymi, których stać. Ale wyłącznie tymi, bo pełną muzyczną satysfakcję można osiągać ze słuchawkami kosztującymi wielokrotnie taniej. Nie będą tak realne, ale czarowne dosyć, a resztę wam dopisze mózg – kreator waszych światów.

 

W punktach:

Zalety

  • Obietnica została dotrzymana – faktycznie przenosimy się do koncertowych sal.
  • Wysokotonowy przetwornik AMT potrafi zaoferować lepsze jakościowo soprany.
  • Dzięki niemu przekaz ma spójność obrazową pod względem barwy dźwięku.
  • Prócz tego w sposób oczywisty dosięga wyższych częstotliwości.
  • Co nie dzieje się kosztem rozjaśniania i odchudzania.
  • Na przeciwległym skraju bas osiąga potęgę i stopień zejścia znane dotąd jedynie z Ultrasone E7 i dwóch ich późniejszych wariantów.
  • Podobnie jak soprany ten bas pozostaje pod pełną kontrolą i ma należycie przestrzenną formę.
  • Ta dotrzymana obietnica nie mogłaby się spełnić, gdyby pomiędzy skrajami nie było autentycznych ludzi i instrumentów.
  • I gdyby detaliczność oraz inne podstawowe aspekty nie byłyby na najwyższym poziomie.
  • Bardzo dobre złączenie wartości profesjonalnych i artystycznych.
  • W efekcie są uniwersalne – tak samo dla audiofila jak reżysera dźwięku.
  • Przekaz nieocieplony, brak w nim dodatkowego natlenienia i nie ma też trzeciego wymiaru na miarę czegoś specjalnego, ale brzmienie tchnie autentyzmem zdolnym dystansować najlepszych.
  • Poza tym ma potęgę – taką, że większych nie ma.
  • I jest też klimatyczne, sprawnie posługuje się światłocieniem i budowaniem nastroju.
  • Gdy im pasuje wzmacniacz, osiągają perfekcję także pod względem muzykalności – głosu Elli Fitzgerald, za którym zwykle nie przepadam, słuchałem jak w hipnozie.
  • Nawet najniższe zejścia w najtrudniejszych utworach testowych nie powodują zniekształceń – bzyknięć, przesterów, rezonansów.
  • Dosyć oszczędny pogłos przy tak rozbudowanych sopranach to bardzo nieczęsta i cenna sprawa.
  • Regulowane bass-refleksy pozwalają dopasowywać ilość basu do własnych upodobań.
  • Stosunkowo łatwe do napędzenia – przeciętny DAP i słuchawkowy wzmacniacz dadzą radę.
  • Wygodne nauszniki i płynna regulacja zawieszenia.
  • Ekskluzywne surowce.
  • Mistrzowskie wykonanie.
  • Odpinany symetryczny kabel i cała gama przejściówek.
  • Konstrukcja całkowicie zamknięta odcina od otoczenia.
  • Styl retro wzornictwa może się podobać.
  • Uznany już producent.
  • Jedyne w swoim rodzaju.
  • Made in Tajwan.
  • Polski dystrybutor

 

Wady i zastrzeżenia

  • Diablo drogie.
  • Niewyjaśniona sprawa z kablem, postacią opakowania i kwantum wyposażenia. (Czy dają długi kabel, neseser czy etui, i czy regulacja bass-refleksu jest w standardzie czy za dopłatą.)
  • Poszukiwacze holografii, wielkich przestrzeni i ekstremalnie trójwymiarowych dźwięków powinni wybrać inne.
  • Regulacja pionowa ma problemy z trzymaniem, chociaż po założeniu na szczęście nie opadają.
  • Dobór odpowiedniego słuchawkowego wzmacniacza ma decydujące znaczenie i nie jest łatwy.
  • To samo w odniesieniu do pozostałych składników toru. (Przykładowo przetwornik Auralica grając po USB oferował szersze pasmo, ale dźwięk stawał się zbyt dudniący i przesadnie głęboki, dlatego wybrałem połączenie koaksjalne.)

 

Dane techniczne oBravo HAMT Signature:

  • Przetwornik wysokotonowy AMT: ø40 mm
  • Przetwornik szerokopasmowy dynamiczny: ø57 mm
  • Pasmo przenoszenia: 15 Hz – 34 kHz
  • Impedancja: 56 Ω
  • Czułość: 105 dB
  • Muszle: stop aluminium
  • Pokrywy zewnętrzne: drzewo akacjowe
  • Pady: Alcantara
  • Pałąk: włókno węglowe
  • Kabel: 1,2 m zakończony 4-pinem
  • Przejściówki: 2,5 mm; 3,5 mm; 4,4 mm; 6,3 mm
  • Opakowanie: neseser
  • Waga: 565 g
  • Cena: 23 999 PLN

 

System:

  • Źródła: PC, Astell & Kern AK 380, Astell & Kern KANN CUBE, Ayon CD-10 II SIgnature.
  • Przetwornik: Auralic Vega G2.
  • Wzmacniacze słuchawkowe: ASL Twin-Head, Ayon HA-3, Niimbus Ultimate, Phasemation EPA-007.
  • Słuchawki: Meze Empyrean (kabel Tonalium), oBravo HAMT Signature, Takstar HF-580, Ultrasone Tribute 7 (kabel Tonalium-Metrum Lab).
  • Interkonekty: Acoustic Zen Absolute Cooper, Sulek Edia & Sulek 6×9, Tellurium Q Black Diamond XLR.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Acrolink MEXCEL 7N-PC9500, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek Edia i Sulek 9×9 Power.
  • Listwy: Power Base High End, Sulek Edia.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Acoustic Revive RIQ-5010, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy