Recenzja: Destination Audio WE417A

Odsłuch

     Opisanie wyglądu to fraszka, co innego opisać brzmienie. W sumie można by łatwo, pisząc że wszystko lepsze niż zazwyczaj. Bo średnio dobrze grający gramofon już prześciga pod względem muzycznym każde źródło cyfrowe, tyle że komuś osiadłemu na dobre w tych cyfrowych może się wydać inaczej. Przywykłszy do sztucznej ostrości konturów i poprzez nie mocnego rozdziału pomiędzy dźwiękiem a przestrzenią, przy równoczesnym tych dźwięków i tej przestrzeni sztucznym ozdabianiu pogłosem (a wygrażając się mniej oględnie, poprzez dodatek dudnienia), może wyrobić sobie pogląd, że brzmienia gramofonowe są za mało niezwykłe, „takie sobie normalne”. Tymczasem po stronie samych dźwięków to właśnie ta normalność jest głównym signum jakościowym, a nadzwyczajność zjawia się dopiero na jej styku z przestrzenią. Ale właśnie nie tym rozdzielającym, że przestrzeń sobie, dźwięki sobie, tylko na takim ich zrastaniu, że aż zapiera dech. Przestrzeń zamieniająca się w dźwięki i dźwięki zamieniające się w przestrzeń, tak żeby jedno budowało drugie, a nie żyło osobno, to jest dopiero kunszt odtwórczy, to dopiero jest magia. To niesienie się głosów i budowanie nimi czucia przestrzeni rozległej, wielowymiarowej, a jednocześnie te głosy właśnie nie podkręcane sztucznymi pogłosami, nie skażone dudnieniem – to jest dopiero coś. Ale jeśli komuś się zdaje, że dla gramofonów to łatwe, bo one właśnie takie, to pozostaje błędzie. Bo nawet dobry gramofon – taki skomplikowany i za dużo pieniędzy, może grać całkiem tak samo jak kiepskie źródło cyfrowe, a nawet jeszcze gorzej. Słyszałem tak grające gramofony w niejednym miejscu na AVS; w niejednym obsługiwały je przedwzmacniacze gramofonowe podobne cenowo od tego. Słyszałem też niejednokrotnie drogie gramofony grające jeszcze gorzej, bo nie dźwiękiem cyfrowym, a nudnym. I to dopiero dolny kres skali – jeszcze gorzej być już nie może, o ile to cokolwiek ma mieć wspólnego z muzyką. Powyżej nudy są cyfrowe sztuczki, które w pierwotnych założeniach wcale nie miały być sztuczkami, tylko solennie zapewniano, że oto dźwięk lepszej jakości od analogowego, albowiem jego zniekształcenia są poza zakresem słyszalnym, a oprócz tego nie ma szumów, trzasków, nie zużywają się płyty, oraz w ogóle i w szczególe pod każdym jednym względem… Redaktorzy radiowi klękali przed magią tego brzmienia – przed jego czarną ciszą i wychodzącym z niej czystym dźwiękiem. Nikt za cholerę nie słyszał, że ludzkie głosy są w tym sztuczne, a skoro one, to i wszystko. Publiczność została zahipnotyzowana tą ciszą muzycznego tła i wrzawą marketingu, a jeśli ktoś to odbierał inaczej, to albo wolał się nie odzywać, albo nie dopuszczano go do głosu. W każdym razie sam poza kręgiem znajomych nie zetknąłem się wówczas z jakąkolwiek krytyką tryumfującej muzyki cyfrowej, ale nie mogę ręczyć, że takiej w sferze medialnej już na początku nie było.

     Nabijam linie tekstu bez przechodzenia do sedna, ale w nadziei na to, że nie piszę od rzeczy. Bo sedno będzie właśnie o tym, jak dźwięk ma się łączyć z przestrzenią oraz jaki to dźwięk i jaka przestrzeń.   

    Poszukam tego sedna na początek inaczej niż mówiąc o nim wprost, odwołując się do porównań już dawno temu przywoływanych, ale wciąż poruszamy się na obszarze tego samego tematu, więc powtórzenia nieuchronne. Pisałem kiedyś, że jednym z przykazań fałszerzy sztuki jest unikanie prób fałszowanie obrazów Rafaela Santi, ponieważ bije z nich magiczna aura, której w naśladownictwie oddać się nie da. Komuś mogą się nie podobać miny postaci i tłustość amorków, ale z malarskiej materii tych płócien bije szczególne światło tworzące szczególny klimat. Mistrzem takiego szczególnego klimatu był też Leonardo da Vinci, ale jego klimaty są naznaczone większą powagą, czai się w nich za pozorną sielanką mrok. U Rafaela tego nie ma, albo jest tego mniej; jego obrazy w pierwszym tchnieniu bardziej podnoszą na duchu, refleksja zjawia się później. Lecz może to wszystko drugorzędne, a najważniejsze jest to, że z nałożenia farb na płótno wyłania się coś ponad kształt i kolor. Materializuje się tajemnicza poświata, tworzy się unikalna aura, dostępuje spełnienia unikalna sztuka prawdziwa, to znaczy właśnie taka, której naśladować się nie da. Wraz z tym jesteśmy u siebie, do tego miejsca chciałem dotrzeć. Poprzez meandry wielu wkładek i aż trzy gramofony dotarłem do takiego brzmienia, którego cyfrowe naśladownictwo całkiem jest niemożliwe. Takiego światła i połączenia materii dźwięków z przestrzenią, iż całkiem wyczuwalnym się stało nie tylko samo piękno, ale też unikalność. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma nigdzie na świecie innego gramofonowego pre zdolnego kreować takie brzmienia, natomiast chcę powiedzieć, że sam takiego nie słyszałem, choć nieraz było blisko. Ale zaraz, nieprawda – podobny czar rzuciło kiedyś brzmienie gramofonowe od Kondo Audio Note, gdy grał gramofon Kondo za osiemset tysięcy wmontowany w cały tor Kondo. A tutaj grał gramofon vintage po maksymalnym upgrade towarzyszącym jego odrestaurowaniu; mało tego, grał z wkładką Audio Dynamics K8 MM z igłą Pfeiffera; taniocha zatem niemożliwa do dania wiary w to, że może być taka taniość alternatywą dla bardzo drogich wkładek, że może dawać taką samą magię z dodatkowym atutem poprawy dynamiki.  

   Co napisawszy muszę dodać, że to dopiero jedna, choć może całościowo najważniejsza strona opisywanego przedwzmacniacza. Drugą wyjątkowa wrażliwość na czynniki zewnętrzne. Nie tylko na wkładki, ramiona i napędy płyt oraz cały tor towarzyszący, także na same płyty. Powiecie – banał – to oczywiste, że płyty zasadniczo się różnią. I będziecie mieć oczywista po swojej stronie rację, tyle że jednocześnie nie zdając sobie sprawy, jak bardzo mogą się różnić za sprawą Destination. Jak momentalnie i jak wyraźnie będzie słychać, że dany krążek to czy tamto: że nagrany lub zremasterowany magnetofonem cyfrowym albo analogowo czysty, że wytłoczony porządnie albo na odwal się – byle jak, na ile już zużyty, jaką ilością mikrofonów zrealizowano nagranie i jak naprawdę brzmią te znane wam, wielokroć już słyszane głosy. To wszystko podnosi się do kwadratu, ale na tym nie koniec. Bo jeszcze nigdy nie słyszałem takich różnic między brzmieniami głośnikowym a słuchawkowym.

 

 

 

 

   Oczywiście one są różne z natury, gdyż inaczej tworzy się przestrzeń, ale żeby tak radykalnie, tego jeszcze nie było. Ten sam głos poprzez słuchawki AKG K1000 wpierał się dosłownie do głowy – był tuż i był szorstkawy, gdy równocześnie (równoległe podpięcie do końcówki mocy i prawie ten sam poziom głośności) poprzez kolumny Audioform 304 rozbrzmiewał hen i był radykalnie gładszy. Przedwzmacniacz Destination Audio nie wie więc co to upraszczanie, ujednolicanie i sprowadzanie wszystkiego do wspólnego mianownika. Radykalnie podkreśla różnice, uwypukla każdą odmienność. Od tej strony poznając go staje się do pewnego stopnia zagadką, gdyż nie sposób z góry przewidzieć co znajdzie w danym torze i odszuka w nagraniu. – Jedno pewne: można mu dobrać taki tor, że magia z samych szczytów, a z gatunkowych, zwłaszcza analogowych od A do Z i przyzwoicie utrzymanych płyt wyciśnie takie rzeczy, że audiofilizm nabiera wyższego sensu odnośnie cudu materializacji muzycznej. I wcale nie muszą to być płyty drogie, bo mogą być na przykład polskie z okresu PRL-u albo z tłoczeń sowieckiej „Miełodii”; jedne i drugie pochodzą przecież z czasów analogowości kompletnej, co będzie doskonale słychać.  

    Pozostawiając resztę w oczywistym domyśle mógłbym teraz sprawę opisu brzmienia uznać za zakończoną. Ale nie chcę niczego pozostawiać domysłom, dlatego dodam parę punktów rozwiewających wątpliwości.   

      Tor gramofonowy wzbogacony o Destination Audio WE417A odznaczał się przy opisanych cechach ogólnych także:

  • kreowaniem wielkich i niezwykle zaangażowanych muzycznie przestrzeni
  • niezwykłą szczegółowością
  • wyjątkową predyspozycją do wyłapywania wszelkich muzycznych „okruszków” (np. tego, że na płycie Miełodii z recitalem Glenna Goulda słychać było nie usunięte przez głowicę kasującą resztki wcześniej uwiecznionej na taśmie opery)
  • ogromną ekstensją sopranową
  • niesamowitą wyraźnością
  • krystaliczną czystością medium
  • zupełnym brakiem lampowego ocieplenia
  • doskonałym przeglądem całego teatru zdarzeń
  • w ramach tego niespotykanym obrazowaniem orkiestr symfonicznych z identyfikacją każdego instrumentu
  •  ogromną szybkością i dynamiką
  • wspomnianą już, ale godną powtórnego podkreślenia czytelnością architektury nagrań
  • całkowitą cichością własną

      Jako résumé i memento dorzucę, że słuchaniu towarzyszyło od samego początku silne, ale w trakcie jeszcze potęgujące się przekonanie, że najlepsza nawet muzyka w wydaniu cyfrowym nie ma szans w starciu z takim przekazem. Jedynym jej atutem jest pewne udziwnianie, które może być interesujące, toteż można go chcieć, lecz nie jest realizmem w sensie wierności temu, jak postrzegamy muzykę bez nagraniowych zapośredniczeń. (Immanuel Kant oczywiście powie, że wszystko postrzegamy przez pryzmat wrodzonych form poznawczych, toteż świat rzeczy samych w sobie pozostaje poza zasięgiem, ale nie dyskutujemy teraz o problematyce realizmu w filozoficznym znaczeniu.)

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

1 komentarz w “Recenzja: Destination Audio WE417A

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy