Recenzja: Destination Audio WE417A

      Odruchowo nie pałam miłością do recenzowania gramofonów, ich przedwzmacniaczy, wkładek i całej mnogiej reszty tej winylowej menażerii; myślę sobie – dlatego, że nie ma tu zaskoczeń. Dobry gramofon gra jak gra, tzn. lepiej od każdego źródła cyfrowego; wcale przy tym nie musi być drogi, żeby mu to było dane. No ale zepsuć można wszystko poza sporadycznymi wyjątkami, bo na przykład Słońca się nie da, ale gramofon bez problemu. Do tego trzeba się jednak przyłożyć, ponieważ w dobie dużego wyboru tanich i jakościowych wkładek do popsucia zostają obroty oraz związane z nimi stabilność stania i przewodzenie prądu, a zapewnienie tego na zadawalającym poziomie to teraz żadna sztuka. Kiedyś może, gdy nie zwracano uwagi na antywibrację i jakość kabli, a silniki nie trzymały obrotów i na dodatek prąd w sieci potrafił mocno wariować – skakać napięciem w szerokim zakresie, oferującym spadki nawet poniżej dwustu woltów. Ale wtedy też dobrych wkładek był skromny wybór, choć takie Grado oferowało je w przystępnych cenach już przeszło półwiecze temu. 

      Efektem pozytywnych przemian stan obecny, w którym o dobry gramofon z dobrą wkładką trudno nie jest; nawet i skromny budżet nie wyklucza bardzo dobrego odtwarzania płyt przeznaczonych pod igły. Za to te ostatnie bardzo zdrożały odnośnie dobrych wydań, dojenie idzie poprzez nie. W czasach rozkręcania odnowy gramofonów kosztowały trzy do pięć razy taniej niż teraz, wytwórnie dziś sobie nie żałują i są z tym całkiem bezczelne. Lecz płyty to odrębny temat, skupia nas tor odtwarzania. Kiedyś ten tor był prostszy, każdy wzmacniacz miał wbudowaną sekcję obsługi gramofonów. Potem przez parę dekad ilość gramofonów spadała, zanikała wraz z tym obsługa, a jeszcze potem zaczęły wracać, więc sekcje obsługi też wróciły, ale jako urządzenia oddzielne. Nazywa się to obecnie przedwzmacniaczem gramofonowym, który w najtańszej wersji będzie wciąż częścią gramofonu bądź kartą rozszerzeń wzmacniacza, a jako coś wolnostojącego kosztuje zwykle od trzech do kilkunastu tysięcy, wyżej zaczyna się już arystokracja. Arystokracja zaś, jak to ona, nie zna żadnego umiaru – może jadać specjalne kalafiory na biesiadach u hrabiny Kotłubaj, może za bycie gramofonowym przedwzmacniaczem liczyć sobie setki tysięcy. Konsumowaliśmy już taki przedwzmacniacz od austriackiego Ayona (za €33 000), skonsumujemy teraz podobny od krajowego Destination Audio.
      Wraz z Ancient Audio ta firma to nasz rodzimy mistrz projektowania i budowania torów lampowych, jednocześnie producent genialnych kolumn na głośnikach tubowych, w następstwie czego już kilkukrotnie tor z nimi honorowałem tytułem „Dźwięku wystawy” po wizycie na AVS. Za każdym razem była to nagroda dla dźwięku zjawiskowej natury, z tym, że każdorazowo ostatnimi laty źródłem tych przeżyć był magnetofon studyjny, a wcześniej były to źródła cyfrowe – ani razu gramofon. Być może z tej przyczyny, że pre gramofonowe od Destination naonczas nie istniało, ale zaszła szczęśliwa zmiana – w chwili obecnej już istnieje. Dołączając do reszty lampowego toru, jako że samo jest lampowe; nie mogło być inaczej. Lampowe i dzielone, poprzez wyodrębnienie sekcji zasilania, która także ma lampę, by nikt nie mógł powiedzieć, że coś od Destination jest bez lampy. (W planie jest wersja bez podziału o takiej samej jakości, zabierająca mniej miejsca.)

      Biorąc tę lampową arystokratyczność pod lupę baczniejszego oglądu, dowiadujemy się o przyczepionej do niej cenie $30 000, która jest niższa od tej za pre Ayona i paru jemu podobnych, ale i tak przystępna nie jest. Cóż, urządzenie powstało z myślą o zamożnej klienteli, która na szczęście producenta także jest uczestnikiem rynku; tym bardziej amerykańskiego, na którym Destination Audio zdążyło odnieść sukces. Ale zanim przedwzmacniacz WE417A trafi do amerykańskich salonów, napiszę jego recenzję. Nie pierwszą, pewnie nie ostatnią, jakąś sobie napiszę. Bo może i nie będzie zaskoczenia, o którym na początku mowa, ale dźwięk powinien być zjawiskowy.

Architektura i cała reszta

    Przedwzmacniacz, zwyczajem Destination, bierze nazwę od lamp. Ma ich łącznie trzy pary i pojedynczą prostującą, a za dawcę imienia wybrano parę miniaturowych triod Western Electric 417A (wprowadzonych na rynek w 1962 roku), paradujących na pierwszym planie wzmacniającej sekcji właściwej. Za nimi dwie, jedna za drugą, pary większych, ale też małych triod 5687 (wynalezionych przez Tung-Sol Electric Inc. i wprowadzonych do obrotu w 1948). Przednie malutkie wstępnie wzmacniają, te większe z tyłu odpowiadają za dwa kolejne stopnie wzmocnienia, toteż nie ma wymogu parowanej kwarty, wystarcza dopasowanie w parach. Producent stosuje nawet umyślnie różne pary z przodu i tyłu: na przodzie parę RCA „black plates”, za nią Raytheon „bronze plates”. Co jednak tylko kwestią gustu w odniesieniu do brzmienia – można poszukać kombinacji własnych lub wszystkie cztery mieć jednakie. Garnitur lamp uzupełnia duża prostownicza 5U4G na środku sekcji zasilania – oprócz lamp wierzchy obu sekcji zaludniają amorficzne transformatory, dławiki i w tubowych osłonach duże kondensatory Duelunda. Zaludnienie to pasujące słowo; prostokątnych obudów i osłonowych walców jest tam łącznie niemało, więcej w sumie niż lamp. Wszystkie przyobleczone matową czernią proszkowego pokrycia osłon, wszystkie wystają z polerowanych blach miedzianych; zwyczajem urządzeń lampowych stanowiących lustra podwajające światło. Każda osłona ozdobiona została na wieku pokaźnym emblematem, oznaczającym Destination po japońsku, a wąskie ranty obudów na ich czarnym tle złotym nadrukiem Destination Audio.

      Obie sekcje są duże i obie dużo ważą: zasilacz ma w obrysie 390 x 200 mm i wagę 24 kg, sekcja właściwa 390 x 160 mm i wagę 16 kg. Łączy je przytwierdzony na stałe do zasilacza i przykręcany do przedwzmacniacza przewód 5-pinowy, a duży i lśniący chromem dźwigniowy włącznik zdobi front zasilacza. Nigdzie nie ma światełek, co bardzo sobie chwaliłem; diagnozowanie stanu włączenia odbywa się za pośrednictwem blasku lamp. Nie ma też żadnych regulacji, ale z tyłu i tak coś się dzieje: centralnie wchodzi przewód zasilania, stronami mamy osobne wejścia dla gramofonów z wkładką MM i MC, toteż gdy kabel idzie wprost z ramienia, musi być odpowiednio długi i rozłączny, a gdy wychodzi z plinty, wystarczy zwykły dobrze ekranowany interkonekt. Wyjście to pojedyncza para RCA (analogicznie jak wejścia wyposażona w gniazda Furutecha), mniej na strony rozwarta. Oprócz tego mamy solidne przyłącze uziemienia oraz łepek nakrętki nad gniazdem bezpiecznika, a w sekcji zasilania klasyczne gniazdo prądowe.   

     Korpusy obu sekcji są jednakowo niewysokie, a wypiętrzenia nadstawek wysokie. Razem daje to równe 30 cm wysokości, na którą składają się też gumowe podkładki, dające pożyteczne tłumienie wibracji i stawiające silny opór przy próbach przesuwania.

      Małe triody grzeją słabiutko, prostownik też słabo się rozgrzewa, latem nie będzie więc kłopotu z podnoszeniem temperatury w mieszkaniu. (– I tak, zdaję sobie sprawę, że kogo stać na takie pre, stać go też na klimatyzację, ale czy na pewno będzie ją wolno używać w dobie szaleństw z chuchaniem na klimat?)

     Dane czysto techniczne mówią o paśmie przenoszenia 20 Hz – 20 kHz dla zakresu minimalnych zniekształceń, wzmocnieniu +52 dB dla MM i +77 dB dla MC, również o impedancji wejściowej dla MC < 200 Ω, a dla MM 47 kΩ, albo na zamówienie 85 kΩ. Zniekształcenia (THD) całościowo lokują się poniżej poziomu 0,3%, a o dopasowanie do impedancji wkładki dbają same transformatory, niczego nie trzeba ustawiać.

     Od strony estetycznej dwuskładnikowe urządzenie prezentuje się imponująco – dla kogoś nieobytego z takiego kalibru przedwzmacniaczami obsługowymi gramofonów może nawet być szokiem. Wszak zwykle to małe pudełka, niekiedy bardziej średnie, podczas gdy tu gabaryty potężnego lampowego wzmacniacza we wzmacniaczu dla prądu wkładek. Ale u Destination Audio tak to właśnie wygląda: wszystkie składniki toru od nich są duże i dzielone, na końcu tego lądują ogromne, albo jeszcze większe, fenomenalne kolumny tubowe.

Odsłuch

     Opisanie wyglądu to fraszka, co innego opisać brzmienie. W sumie można by łatwo, pisząc że wszystko lepsze niż zazwyczaj. Bo średnio dobrze grający gramofon już prześciga pod względem muzycznym każde źródło cyfrowe, tyle że komuś osiadłemu na dobre w tych cyfrowych może się wydać inaczej. Przywykłszy do sztucznej ostrości konturów i poprzez nie mocnego rozdziału pomiędzy dźwiękiem a przestrzenią, przy równoczesnym tych dźwięków i tej przestrzeni sztucznym ozdabianiu pogłosem (a wygrażając się mniej oględnie, poprzez dodatek dudnienia), może wyrobić sobie pogląd, że brzmienia gramofonowe są za mało niezwykłe, „takie sobie normalne”. Tymczasem po stronie samych dźwięków to właśnie ta normalność jest głównym signum jakościowym, a nadzwyczajność zjawia się dopiero na jej styku z przestrzenią. Ale właśnie nie tym rozdzielającym, że przestrzeń sobie, dźwięki sobie, tylko na takim ich zrastaniu, że aż zapiera dech. Przestrzeń zamieniająca się w dźwięki i dźwięki zamieniające się w przestrzeń, tak żeby jedno budowało drugie, a nie żyło osobno, to jest dopiero kunszt odtwórczy, to dopiero jest magia. To niesienie się głosów i budowanie nimi czucia przestrzeni rozległej, wielowymiarowej, a jednocześnie te głosy właśnie nie podkręcane sztucznymi pogłosami, nie skażone dudnieniem – to jest dopiero coś. Ale jeśli komuś się zdaje, że dla gramofonów to łatwe, bo one właśnie takie, to pozostaje błędzie. Bo nawet dobry gramofon – taki skomplikowany i za dużo pieniędzy, może grać całkiem tak samo jak kiepskie źródło cyfrowe, a nawet jeszcze gorzej. Słyszałem tak grające gramofony w niejednym miejscu na AVS; w niejednym obsługiwały je przedwzmacniacze gramofonowe podobne cenowo od tego. Słyszałem też niejednokrotnie drogie gramofony grające jeszcze gorzej, bo nie dźwiękiem cyfrowym, a nudnym. I to dopiero dolny kres skali – jeszcze gorzej być już nie może, o ile to cokolwiek ma mieć wspólnego z muzyką. Powyżej nudy są cyfrowe sztuczki, które w pierwotnych założeniach wcale nie miały być sztuczkami, tylko solennie zapewniano, że oto dźwięk lepszej jakości od analogowego, albowiem jego zniekształcenia są poza zakresem słyszalnym, a oprócz tego nie ma szumów, trzasków, nie zużywają się płyty, oraz w ogóle i w szczególe pod każdym jednym względem… Redaktorzy radiowi klękali przed magią tego brzmienia – przed jego czarną ciszą i wychodzącym z niej czystym dźwiękiem. Nikt za cholerę nie słyszał, że ludzkie głosy są w tym sztuczne, a skoro one, to i wszystko. Publiczność została zahipnotyzowana tą ciszą muzycznego tła i wrzawą marketingu, a jeśli ktoś to odbierał inaczej, to albo wolał się nie odzywać, albo nie dopuszczano go do głosu. W każdym razie sam poza kręgiem znajomych nie zetknąłem się wówczas z jakąkolwiek krytyką tryumfującej muzyki cyfrowej, ale nie mogę ręczyć, że takiej w sferze medialnej już na początku nie było.

     Nabijam linie tekstu bez przechodzenia do sedna, ale w nadziei na to, że nie piszę od rzeczy. Bo sedno będzie właśnie o tym, jak dźwięk ma się łączyć z przestrzenią oraz jaki to dźwięk i jaka przestrzeń.   

    Poszukam tego sedna na początek inaczej niż mówiąc o nim wprost, odwołując się do porównań już dawno temu przywoływanych, ale wciąż poruszamy się na obszarze tego samego tematu, więc powtórzenia nieuchronne. Pisałem kiedyś, że jednym z przykazań fałszerzy sztuki jest unikanie prób fałszowanie obrazów Rafaela Santi, ponieważ bije z nich magiczna aura, której w naśladownictwie oddać się nie da. Komuś mogą się nie podobać miny postaci i tłustość amorków, ale z malarskiej materii tych płócien bije szczególne światło tworzące szczególny klimat. Mistrzem takiego szczególnego klimatu był też Leonardo da Vinci, ale jego klimaty są naznaczone większą powagą, czai się w nich za pozorną sielanką mrok. U Rafaela tego nie ma, albo jest tego mniej; jego obrazy w pierwszym tchnieniu bardziej podnoszą na duchu, refleksja zjawia się później. Lecz może to wszystko drugorzędne, a najważniejsze jest to, że z nałożenia farb na płótno wyłania się coś ponad kształt i kolor. Materializuje się tajemnicza poświata, tworzy się unikalna aura, dostępuje spełnienia unikalna sztuka prawdziwa, to znaczy właśnie taka, której naśladować się nie da. Wraz z tym jesteśmy u siebie, do tego miejsca chciałem dotrzeć. Poprzez meandry wielu wkładek i aż trzy gramofony dotarłem do takiego brzmienia, którego cyfrowe naśladownictwo całkiem jest niemożliwe. Takiego światła i połączenia materii dźwięków z przestrzenią, iż całkiem wyczuwalnym się stało nie tylko samo piękno, ale też unikalność. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma nigdzie na świecie innego gramofonowego pre zdolnego kreować takie brzmienia, natomiast chcę powiedzieć, że sam takiego nie słyszałem, choć nieraz było blisko. Ale zaraz, nieprawda – podobny czar rzuciło kiedyś brzmienie gramofonowe od Kondo Audio Note, gdy grał gramofon Kondo za osiemset tysięcy wmontowany w cały tor Kondo. A tutaj grał gramofon vintage po maksymalnym upgrade towarzyszącym jego odrestaurowaniu; mało tego, grał z wkładką Audio Dynamics K8 MM z igłą Pfeiffera; taniocha zatem niemożliwa do dania wiary w to, że może być taka taniość alternatywą dla bardzo drogich wkładek, że może dawać taką samą magię z dodatkowym atutem poprawy dynamiki.  

   Co napisawszy muszę dodać, że to dopiero jedna, choć może całościowo najważniejsza strona opisywanego przedwzmacniacza. Drugą wyjątkowa wrażliwość na czynniki zewnętrzne. Nie tylko na wkładki, ramiona i napędy płyt oraz cały tor towarzyszący, także na same płyty. Powiecie – banał – to oczywiste, że płyty zasadniczo się różnią. I będziecie mieć oczywista po swojej stronie rację, tyle że jednocześnie nie zdając sobie sprawy, jak bardzo mogą się różnić za sprawą Destination. Jak momentalnie i jak wyraźnie będzie słychać, że dany krążek to czy tamto: że nagrany lub zremasterowany magnetofonem cyfrowym albo analogowo czysty, że wytłoczony porządnie albo na odwal się – byle jak, na ile już zużyty, jaką ilością mikrofonów zrealizowano nagranie i jak naprawdę brzmią te znane wam, wielokroć już słyszane głosy. To wszystko podnosi się do kwadratu, ale na tym nie koniec. Bo jeszcze nigdy nie słyszałem takich różnic między brzmieniami głośnikowym a słuchawkowym.

 

 

 

 

   Oczywiście one są różne z natury, gdyż inaczej tworzy się przestrzeń, ale żeby tak radykalnie, tego jeszcze nie było. Ten sam głos poprzez słuchawki AKG K1000 wpierał się dosłownie do głowy – był tuż i był szorstkawy, gdy równocześnie (równoległe podpięcie do końcówki mocy i prawie ten sam poziom głośności) poprzez kolumny Audioform 304 rozbrzmiewał hen i był radykalnie gładszy. Przedwzmacniacz Destination Audio nie wie więc co to upraszczanie, ujednolicanie i sprowadzanie wszystkiego do wspólnego mianownika. Radykalnie podkreśla różnice, uwypukla każdą odmienność. Od tej strony poznając go staje się do pewnego stopnia zagadką, gdyż nie sposób z góry przewidzieć co znajdzie w danym torze i odszuka w nagraniu. – Jedno pewne: można mu dobrać taki tor, że magia z samych szczytów, a z gatunkowych, zwłaszcza analogowych od A do Z i przyzwoicie utrzymanych płyt wyciśnie takie rzeczy, że audiofilizm nabiera wyższego sensu odnośnie cudu materializacji muzycznej. I wcale nie muszą to być płyty drogie, bo mogą być na przykład polskie z okresu PRL-u albo z tłoczeń sowieckiej „Miełodii”; jedne i drugie pochodzą przecież z czasów analogowości kompletnej, co będzie doskonale słychać.  

    Pozostawiając resztę w oczywistym domyśle mógłbym teraz sprawę opisu brzmienia uznać za zakończoną. Ale nie chcę niczego pozostawiać domysłom, dlatego dodam parę punktów rozwiewających wątpliwości.   

      Tor gramofonowy wzbogacony o Destination Audio WE417A odznaczał się przy opisanych cechach ogólnych także:

  • kreowaniem wielkich i niezwykle zaangażowanych muzycznie przestrzeni
  • niezwykłą szczegółowością
  • wyjątkową predyspozycją do wyłapywania wszelkich muzycznych „okruszków” (np. tego, że na płycie Miełodii z recitalem Glenna Goulda słychać było nie usunięte przez głowicę kasującą resztki wcześniej uwiecznionej na taśmie opery)
  • ogromną ekstensją sopranową
  • niesamowitą wyraźnością
  • krystaliczną czystością medium
  • zupełnym brakiem lampowego ocieplenia
  • doskonałym przeglądem całego teatru zdarzeń
  • w ramach tego niespotykanym obrazowaniem orkiestr symfonicznych z identyfikacją każdego instrumentu
  •  ogromną szybkością i dynamiką
  • wspomnianą już, ale godną powtórnego podkreślenia czytelnością architektury nagrań
  • całkowitą cichością własną

      Jako résumé i memento dorzucę, że słuchaniu towarzyszyło od samego początku silne, ale w trakcie jeszcze potęgujące się przekonanie, że najlepsza nawet muzyka w wydaniu cyfrowym nie ma szans w starciu z takim przekazem. Jedynym jej atutem jest pewne udziwnianie, które może być interesujące, toteż można go chcieć, lecz nie jest realizmem w sensie wierności temu, jak postrzegamy muzykę bez nagraniowych zapośredniczeń. (Immanuel Kant oczywiście powie, że wszystko postrzegamy przez pryzmat wrodzonych form poznawczych, toteż świat rzeczy samych w sobie pozostaje poza zasięgiem, ale nie dyskutujemy teraz o problematyce realizmu w filozoficznym znaczeniu.)

Podsumowanie

     Audiofilizm jako zjawisko i audiofilia jako nałóg, jak również melomania, będąca próbą podniesienia im kulturowej rangi, rozpadają się wewnętrznie nie tylko na stopnie zaangażowania oraz poziomy znawstwa, też stratyfikują ekonomicznie. Jak w każdej dziedzinie rekrutacji adeptów nie wolnej od ponoszenia kosztów, następuje podział na tych którzy ledwo ledwo, tych którzy całkiem całkiem i tych którzy dużo dużo, czasami nawet wszystko. Recenzowany pre gramofonowy może paść łupem tych ostatnich, dla pozostałych pozostanie marzeniem. Szkoda w sumie, bo chociaż pre gramofonowy z okolic dziesięciu tysięcy już potrafi czarować, a taki EAR Yoshino czy Grandinote CELIO to już wysoka szkoła jazdy, ale najwyższe szlify tu dopiero, okraszane zabawą z lampami i długim korowodem wynikających z niej możliwości. Poniżej jakościowości wziętego tutaj na warsztat Destination Audio WE417A mało prawdopodobnym się wydaje aż tak wnikliwa analiza, taka różnorodność brzmieniowa i przede wszystkim taka jedność dźwięku i przestrzeni na rzecz kreowania całościowego obrazu brzmienia. Na otarcie łez nie posiadaczom pozostaje pociecha, że przy tym stopniu wnikliwości sporo bezstresowej uciechy musimy oddać analizie i w jej następstwie konstatacji, że dużo płyt prezentuje sobą tak naprawdę dość kiepski poziom, w sumie o wiele słabszy niż nam się wydawało. Na nie-pociechę z kolei to, że kiedy płyta wchodzi z tych wszystkich analiz obronną ręką (tak naprawdę żadne to analizy, gdyż to natychmiast słychać), wówczas świadkowie brzmienia dostąpią przeżyć nieosiągalnych zwykłym zjadaczom muzycznego chleba (choćby to nawet był chleb wypieczony przez piekarnię analogową). I to niech będzie podsumowaniem, nie ma co dalej się kręcić wokół tego samego. Przedwzmacniacz okazał się popisowy, ale większość muzycznej braci będzie musiała obejść się smakiem.

Pokaż artykuł z podziałem na strony

1 komentarz w “Recenzja: Destination Audio WE417A

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy