Odruchowo nie pałam miłością do recenzowania gramofonów, ich przedwzmacniaczy, wkładek i całej mnogiej reszty tej winylowej menażerii; myślę sobie – dlatego, że nie ma tu zaskoczeń. Dobry gramofon gra jak gra, tzn. lepiej od każdego źródła cyfrowego; wcale przy tym nie musi być drogi, żeby mu to było dane. No ale zepsuć można wszystko poza sporadycznymi wyjątkami, bo na przykład Słońca się nie da, ale gramofon bez problemu. Do tego trzeba się jednak przyłożyć, ponieważ w dobie dużego wyboru tanich i jakościowych wkładek do popsucia zostają obroty oraz związane z nimi stabilność stania i przewodzenie prądu, a zapewnienie tego na zadawalającym poziomie to teraz żadna sztuka. Kiedyś może, gdy nie zwracano uwagi na antywibrację i jakość kabli, a silniki nie trzymały obrotów i na dodatek prąd w sieci potrafił mocno wariować – skakać napięciem w szerokim zakresie, oferującym spadki nawet poniżej dwustu woltów. Ale wtedy też dobrych wkładek był skromny wybór, choć takie Grado oferowało je w przystępnych cenach już przeszło półwiecze temu.
Efektem pozytywnych przemian stan obecny, w którym o dobry gramofon z dobrą wkładką trudno nie jest; nawet i skromny budżet nie wyklucza bardzo dobrego odtwarzania płyt przeznaczonych pod igły. Za to te ostatnie bardzo zdrożały odnośnie dobrych wydań, dojenie idzie poprzez nie. W czasach rozkręcania odnowy gramofonów kosztowały trzy do pięć razy taniej niż teraz, wytwórnie dziś sobie nie żałują i są z tym całkiem bezczelne. Lecz płyty to odrębny temat, skupia nas tor odtwarzania. Kiedyś ten tor był prostszy, każdy wzmacniacz miał wbudowaną sekcję obsługi gramofonów. Potem przez parę dekad ilość gramofonów spadała, zanikała wraz z tym obsługa, a jeszcze potem zaczęły wracać, więc sekcje obsługi też wróciły, ale jako urządzenia oddzielne. Nazywa się to obecnie przedwzmacniaczem gramofonowym, który w najtańszej wersji będzie wciąż częścią gramofonu bądź kartą rozszerzeń wzmacniacza, a jako coś wolnostojącego kosztuje zwykle od trzech do kilkunastu tysięcy, wyżej zaczyna się już arystokracja. Arystokracja zaś, jak to ona, nie zna żadnego umiaru – może jadać specjalne kalafiory na biesiadach u hrabiny Kotłubaj, może za bycie gramofonowym przedwzmacniaczem liczyć sobie setki tysięcy. Konsumowaliśmy już taki przedwzmacniacz od austriackiego Ayona (za €33 000), skonsumujemy teraz podobny od krajowego Destination Audio.
Wraz z Ancient Audio ta firma to nasz rodzimy mistrz projektowania i budowania torów lampowych, jednocześnie producent genialnych kolumn na głośnikach tubowych, w następstwie czego już kilkukrotnie tor z nimi honorowałem tytułem „Dźwięku wystawy” po wizycie na AVS. Za każdym razem była to nagroda dla dźwięku zjawiskowej natury, z tym, że każdorazowo ostatnimi laty źródłem tych przeżyć był magnetofon studyjny, a wcześniej były to źródła cyfrowe – ani razu gramofon. Być może z tej przyczyny, że pre gramofonowe od Destination naonczas nie istniało, ale zaszła szczęśliwa zmiana – w chwili obecnej już istnieje. Dołączając do reszty lampowego toru, jako że samo jest lampowe; nie mogło być inaczej. Lampowe i dzielone, poprzez wyodrębnienie sekcji zasilania, która także ma lampę, by nikt nie mógł powiedzieć, że coś od Destination jest bez lampy. (W planie jest wersja bez podziału o takiej samej jakości, zabierająca mniej miejsca.)
Biorąc tę lampową arystokratyczność pod lupę baczniejszego oglądu, dowiadujemy się o przyczepionej do niej cenie $30 000, która jest niższa od tej za pre Ayona i paru jemu podobnych, ale i tak przystępna nie jest. Cóż, urządzenie powstało z myślą o zamożnej klienteli, która na szczęście producenta także jest uczestnikiem rynku; tym bardziej amerykańskiego, na którym Destination Audio zdążyło odnieść sukces. Ale zanim przedwzmacniacz WE417A trafi do amerykańskich salonów, napiszę jego recenzję. Nie pierwszą, pewnie nie ostatnią, jakąś sobie napiszę. Bo może i nie będzie zaskoczenia, o którym na początku mowa, ale dźwięk powinien być zjawiskowy.
https://soundrebels.com/destination-audio-we417a-2/