Recenzja: dCS Bartók

Odsłuch: Przy komputerze cd.

Przy innym rasowym przetworniku i jego dedykowanym napędzie.

Grado PS 2000e (32 Ω)

Jako jedyne grały flagowe Grado z dziurki niesymetrycznej, okupując to pewną stratą. Wracając bowiem do flagowych Final – gdy porównałem ich brzmienie z 4-pinu i poprzez przejściówkę z gniazda niesymetrycznego, oczywistym się stało, że wyjście symetryczne oferuje większą dynamikę, czystszy przekaz i lepszy drajw. Dawało brzmienie szybsze, bardziej dokładne, bardziej wyraziste i, tak ogólnie biorąc – bardziej docierające. Pełniejszy z niego, stuprocentowy realizm, a z niesymetrycznego minimalny wprawdzie, jednakże „kocyk”. Zakładać przeto należy, że także Grado wraz z symetrią musiałyby zyskać , ale i bez niej dały popis, grając lepiej z gniazda niesymetrycznego od grających z tej samej dziurki Final. Nie jak one wprawdzie z symetrycznego przejrzyście, zadziornie i z tej miary dynamicznym skokiem, ale w zamian poetycko, powłóczyście i bardziej analogowo. Melody Gardot z gęstego pliku urokliwie snuła swą muzyczną gawędę, a głos jej był całkiem niczym z winylu, i to takiego z lepszych. Brzmienie większy nacisk kładło na uspójnianie niż wyodrębnianie dźwięków, było także cieplejsze niż z Final i bardziej niż tamto miękkie. Z mniejszym naciskiem na dźwięczność, a większym na płynność fraz – bardziej pieściło i poetyzowało, nie starając się aż tak bardzo o dosłowność. Bardziej też oddalało to, co dalekie, w zamian tą pieszczotę bliskim.

Paleta barw raczej złocista niż srebrzysta przy takiej samej cienistości, a podobnie potężny bas bardziej wtopiony w całość przekazu i tym z lekka tonowany.

Spokojniejszy, bardziej oddalony i bardziej całościowo, a mniej pojedynczymi klawiszami, atakujący fortepian. Ogólnie biorąc mniej zrywu i agresji – więcej poetyki i marzeń. Takich marzeń najwyższych lotów, że chcesz się tak rozmarzyć…

Wszystko w niemałym stopniu zrelatywizowane przy tym było do jakości plikowej, jako że te naj-naj pliki bliższe okazywały się stylowi czystego realizmu z symetrycznie grających Final. Przy czym wcale wyznacznikiem nie była poczytywana za najważniejszą gęstość bitowa, tylko klasa nagrania, robota inżyniera dźwięku. I jak na złość te najlepsze z muzyką, za którą nie przepadam. Ale życie nie byłoby sobą, gdyby tak właśnie nie było. (Muzyczna biblioteka o pojemności przeszło 500 GB, a mimo tego tak.) Poza tym, abstrahując na chwilę od Bartoka, cholernie chciałbym te Grado mieć, ale mieć wszystkiego się nie da. Jakby nie dość tych złośliwości, można zamówić je z symetrycznym kablem, ale symetryczność widniała jedynie na wieczku, jako jedna z dwóch opcji. W środku natomiast słuchawki z kablem zwykłym, chociaż dwunastożyłowym.

Pewnie spytacie – dlaczego tak ich pragnę, mając tak wiele innych? Odpowiedzią stwierdzenie, że żadne inne nie potrafią tak pięknie być posępne. Taki Max Richter, dla przykładu…

Meze Empyrean (31,6 Ω)

Słuchawki – same asy.

Wraz z planarnymi Meze, grającymi jak one przez kabel symetryczny, wracamy do atmosfery Final D8000. Ale oczywiście nie identycznej, mającej własne wyznaczniki. Pierwszym i najważniejszym jaśniejszy przekaz o mocniej akcentowanych wysokich tonach. I wraz z tym więcej nośności, a mniej stacjonarnego dociążania. Co absolutnie nie znaczy, że dźwięk za lekki, absolutnie nic z takich rzeczy. Staje się wraz z takim ujmowaniem szybszy i bardziej nośny, także bardziej z powietrza. Mający jednak swoją materię w idealnie dopasowanym ciężarze, tyle że inną substancjalnie. Mowy więc nie ma o odchudzeniu – sam najczystszy realizm. Kopnięcie bębna basowego, zgęszczenia kontrabasu, elektroniczne  i organowe niskie rejestry – to wszystko budzące najwyższy respekt, a nie jakąkolwiek kontestację. Ciśnienie względem Final jednakże nieco niższe, lecz coś bardzo ważnego w zamian – lepsza plastyka dźwięku w sensie oddania trzeciego wymiaru. (Tuś mi bratku, więc to nie Bartok, to kwestia danych słuchawek!) Także lepsze dmuchanie – silniejszy muzyczny wicher. I wraz z tym nie większa wprawdzie przejrzystość, ale większa przezierność. Dźwięki mniej zasłaniające jedne drugie, bardziej autentycznie z powietrza, swobodnie propagujące, nie wiązane własnym ciężarem. Też i delikatniejsza delikatność, a wraz z nią większy kontrast względem tego, co z natury delikatnością nie jest. Żadnego przy tym snucia się niczym dym z papierosa; ani poprzez to zagęszczanie u Final, ani poprzez poetykę Grado. Muzyka wiatru, otwartych połaci, swobody propagacji. Zupełnie inny klimat muzycznych opowieści, także i poprzez to, że mniej zaznaczone ciepło. Przekaz wprawdzie ogólnie ciepły, bez śladu nawet zerowości, ale ten przewiew robił swoje; na pewno w co duszniejszych klimatach robiło się mniej duszno, w normalnych zaś przewiewniej. Też więcej miejsca z tyłu sceny i z dalszym pierwszym planem. Też mniej otaczająco – z frontem prostym, a nie w kształcie półkola. Super szybkość, super dokładność, porywający rytm. Dźwięki jedne od drugich bardziej wyodrębnione, nie scalane poetyką Grado. Niezależnie od tego całkowita wzajemna ich spójność w sensie harmonicznej całości, bo taką jest właśnie żywa muzyka – harmonią odrębnych dźwięków. Marzenia jednak nikt nie broni, ale z Meze marzymy inaczej. Marzymy realizmem, a nie jak z Grado poezją. Świat nie na kształt rozkrojonego owocu, tylko zbioru kooperujących dźwięków o zjawiskowej nośności. Srebrzystych, skrzących się, wyjątkowo dźwięcznych, nigdy nie wpadających w agresję. Nic z kaleczenia uszu, ta rzecz nie do pomyślenia. Sama jedynie pieszczota, ale pieszczota realnością.

Sennheiser HD 800 (300 Ω)

Spośród porównywanych flagowe Sennheiser oferowały najdalszy plan pierwszy i najbardziej perspektywiczne ujęcie sceny. Także największą dawkę tlenu (dobrze) i najbardziej szorstkie brzmienie (dobrze i niedobrze zarazem, w zależności od muzycznego kontekstu i muzycznych upodobań). Na osi analogowej najbliżej gramofonu były Grado PS2000e, najdalej właśnie one. Ale taka zadziorna ostrość ma swoje zalety i swoich amatorów. Poza tym one tak tylko z Bartokiem, bo już przez Phasemation inaczej – dużo gładziej. Ale czy lepiej?

W tym te szczególnie nośne i otwarte brzmieniowo, rewelacyjne Meze Empyrean.

Na pewno ciemniej, na pewno bardziej pogłosowo i na pewno bardziej w stylistyce Grado. Ze słabiej zaznaczającą się ekspozycją sopranów i niższą przez to tonacją. Ale też mniej wraz z tym bezpośrednio, z minimalnym zdystansowaniem, nie tak mocno wgryzając się w duszę słuchacza. Takim bardziej zrobionym dźwiękiem, a z dCS bardziej wprost, atakująco – nie kulturowo, a przyrodniczo. Nie na aksamitnej kanapie siadają tu nasze uszy, a kładą się na ściółce leśnej, która rusza się, żyje. Więc można woleć tak lub tak, a w każdym wypadku wielkie granie. Potężna przy tym dynamika i bardzo dobra trójwymiarowość, doskonale słyszalna na przykład w dzwoneczkach. Bardzo kruchych, misternych i właśnie trójwymiarowych. Zarazem brzmienie bez pogłębiania, bez uwodzenia światłocieniem, masywnością, basowymi podbarwieniami. Krystalicznie czyste, szybkie, nie jasne ani ciemne i mocno natlenione, ale mniej niż u Empyrean narzucające się ze swoją powietrznością budulca. (Paradoks?) Podobnie nośne, niepodobnie dalsze w sensie oddalenia pierwszego planu i też przezierne, ale trochę inaczej, bardziej bez zaznaczania obecności podłoża. Mniej wiatrem dmuchające, delikatniejsze w sprawach delikatnych, bardziej jak z nitek pajęczyny. Ale wraz z tym bardziej kontrastowe w odniesieniu do rzeczy z masą, jako że znów muszę podkreślić, iż nie było tu mowy o odchudzeniu, braku substancji, pustostanach. Substancja – tak, dociążanie wszystkiego – nie. Ale, dla przykładu, saksofon w The Pink Panther i cała wraz z nim orkiestra bardzo konkretni, bardzo z treścią, bokserska siła ciosu. Olbrzymia scena, daleka propagacja, ale bez udziału pogłosu innego niż z samych nagrań. Sopranowe łuny, wyjątkowo obfitujący przestrzenią i ładnie w dół schodzący bas, jednak bez subowych efektów i bez najniższych tonów kontrabasu. Najdobitniejsze spośród wszystkich różnicowanie nagrań, więc –  okazuje się – najmniej wkładu własnego . Bogactwo brzmieniowe niesamowite, na miarę topowych elektrostatów i pięknie trójwymiarowy, „pienisty” fortepian z zaznaczeniem każdego klawisza. Doskonale z tych klawiszy złożony, dający muzykę a nie zbiór dźwięków. (Keith Jarrett) Ta początkowo zaskakująca  wyjściowa chropawość z czasem przez mózg oswajana, brana za całkiem naturalną. A natlenienie zawsze przyjemne, podobnie jak przejrzystość i nośność. Całościowe poczucie świeżości i młodzieńczości, żadnej schyłkowości wieczoru. Pewien wraz z tym oczywiście styl, ale jak najbardziej do brania. I jeszcze na koniec dodam, że bogactwo brzmieniowe znakomicie zgęszczało przestrzeń, toteż krosowanie kanałów zupełnie było zbyteczne.

Focal Utopia (80 Ω)

Nie, nie zapomniałem jeszcze alfabetu, ale one dojechały najpóźniej i piszę o nich po tamtych, na podstawie z dnia kolejnego porównań. Focal Utopie najbardziej ze wszystkich skupiały się na dźwiękach, a najmniej na przestrzeni. Nie w sensie samego jej rysowania (temu niczego nie można było zarzucić), a tylko w sensie ożywiania. Perfekcyjna obróbka kształtu – kształtem bryły określająca powierzchnię bez wrażenia powietrznej ekspansji – to ważna cecha ich stylu. Staranne modelowanie, dokładne wypełnienie i brzmienia określone, zwarte, wyraźne oraz wyraźnie oddzielone od przestrzeni. Z Bartokiem tak właśnie się działo, mimo iż on jest z drugiej szkoły – raczej w pędzie niż w miejscu. Toteż jeśli ktoś lubi tak modelowane dźwięki, a przy tym brzmienie dosyć ciepłe, należycie bogate w światłocień, pozbawione wyrywnych sopranów, solidnie doprawione basem i najgładsze spośród tych wszystkich, to do Bartoka właśnie Focale. Ale dwie jeszcze uwagi.

I zjawiskowe flagowe Grado, pieszczące melancholią.

Tak samo jak flagowe Grado grały z niesymetrycznego odczepu, co trochę je kosztowało – to pokazał następnego dnia Twin-Head, jako zewnętrzny słuchawkowy wzmacniacz, któremu symetria obojętna.  Poza tym idę o zakład – w ogóle mam całkowitą pewność – że kabel dawany tym Utopiom przez producenta był najsłabszym z tu używanych; słabszym zarówno od Tonalium-Metrum Lab dla Meze, HD 800 i T1, jak i od srebrnego dla Final, jak i dwunastożyłowego Grado. To on powodował zapewne lekkie wygłuszanie przestrzeni i swego rodzaju wsobność dźwięku, a pochodzące też od niego powściągnięte nieco soprany (chociaż bardzo nieznacznie), powodowały zbyt jawne ocieplenie. Niemniej i z nim Utopie to ekstraklasa i jedyne czego im brakowało względem Meze, Grado i Final, to odrobiny dźwięczności. Na pewno też z winy kabla. W zamian popisowa plastyczność i mistrzowska obróbka tworzywa. Dźwięki skończone, doskonałe – statyczne, ale wyjątkowo plastyczne.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

7 komentarzy w “Recenzja: dCS Bartók

  1. Marek S. pisze:

    Witam Pana. Martwi mnie: „Minimalna impedancja słuchawek wynosi 33 Ω”. Czy próbował Pan czegoś o niskiej impedencji? Bo Lcd4z pewnie już pojechały. Pozdrawiam

    1. Piotr Ryka pisze:

      LCD-4z faktycznie już odjechały, ale nominalnie za niskie impedancyjnie Ultrasone T7 i Meze Empyrean grały bez zarzutu. Niemniej słuchawek o impedancji poniżej 20 Ohm nie próbowałem, trzeba będzie sprawdzić samemu.

      1. Marek S. pisze:

        Ultrasone i Meze prawie mieszczą się w normie podanej przez Producenta. Ciekaw jestem jak z tymi poniżej 20 Ohm. Ale dziękuję.

        1. Piotr Ryka pisze:

          Niestety, LCD-4z były nieobecne. Final X też nie było.

  2. Piotr Ryka pisze:

    Dzięki koleżeńskiej wizycie z Anglii, Bartok zdążył się spotkać z jeszcze jednymi słuchawkami referencyjnymi, z Audio-Technicą ATH-L5000.

  3. AudioFan pisze:

    Taka ciekawa i obszerna recenzja wybitnego sprzętu, a tak mało komentarzy. Zastanawiam się dlaczego?

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Przemiły żart. A kogo może obchodzić przetwornik/wzmacniacz słuchawkowy za 90 tysięcy, bo taka jest aktualna cena, podobno na skutek upgrade oprogramowania do poziomu Rossini (140 tys. PLN).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy