Recenzja: dCS Bartók

 Bela Bartók to obok Ferenca Lista największa duma muzycznych Węgier. Nie lubię jego debiutanckiego poematu symfonicznego Kossuth, nazbyt jak na mój gust ilustracyjnego, w sam raz na sceny batalistyczne w muzyce filmowej, ale w późniejszej twórczości patrzył już Bartók przede wszystkim w głąb siebie, co zdecydowanie bardziej mi odpowiada. O trzydzieści lat starsza Muzyka na instrumenty strunowe, perkusję i czelestę to dzieło nie podlegające negowaniu. Zresztą wszystko późniejsze. Dobrze zatem, że audiofilsko-techniczne dCS do sławnego BB nawiązało.

Ale do niego nazwą, a technicznie do swego poprzedniego wyrobu z linii popularniejszych – jednoczęściowego odtwarzacza dCS Rossini. Pisałem w jego recenzji, że popularność i schodzenie z ceny to w odniesieniu do marki dCS czynności przebiegające w innym wymiarze niż to ma miejsce zazwyczaj; w przypadku Rossiniego zjazd na sto cztery tysiące względem kosztującego cztery razy tyle i rozdzielonego na cztery składowe odtwarzacza dCS Vivaldi. Bartok idzie krok dalej, za potanienie jeszcze o połowę pozbywa się sekcji płytowej; niekoniecznie dlatego, że płyty są już przeszłością, ale na pewno z powodu, że można teraz obywać się bez nich. Można wprawdzie także bez Internetu, plików, streamingu itp., ale to one wyznaczają obecny kierunek rozwoju. W którym zmierza też Bartok; i pewnie też dlatego to imię zostało mu dane – zmarły w 1945 roku Bela Bartók wciąż pozostaje awangardą.

Ta awangarda to w pierwszych dekadach XXI wieku przetworniki stawiane przy komputerach – komputerach w dowolnej formie: PC, laptopa, tabletu, nawet smartfonu. Także komputera sieciowego, nazywanego serwerem. To również przetwornik połączony z serwerem nie wirtualnie poprzez sieć a fizycznie – z dyskiem bądź macierzą dyskową. Ewentualnie mający taki dysk już w sobie; wariantów jest tu trochę, ale rzecz zawsze sprowadza się do jednego – do odczytu cyfrowych plików i ich przeróbki na postać analogową. Tak, aby analogowy wzmacniacz mógł to łyknąć, wzmocnić i wypluć – najczęściej teraz w słuchawki, chociaż głośniki nie wymarły i na pewno nie wymrą.

Ogólnie zatem zmiana planu z płytowego na plikowy; i jeśli ktoś na to psioczył, to mamy teraz świetny przykład korzyści z takiej zmiany w wydaniu dCS. Płytowy Rossini kosztował (wiąż kosztuje) te sto cztery tysiące, plikowy Bartok pół z tego. Za dodatkowe dziesięć tysięcy może być doposażony w wewnętrzny słuchawkowy wzmacniacz symetryczny w klasie A, gdzie odnotować należy, że najwyższej klasy słuchawki to dziesięć razy mniej niż najwyższej klasy kolumny i nie potrzebują piekielnie drogich kabli głośnikowych. Na okablowaniu i reszcie sprzętu w przypadku takiego wbudowanego wzmacniacza można zaoszczędzić fortunę, wystarczy skumulować ceny interkonektu, zewnętrznego wzmacniacza, do niego kabla zasilania, kolumn i dla nich kabli. Dla wyrobów szczytowych wyjdą ze dwa Mercedesy i jeszcze motorówka.

Budowa

dCS Bartok – lewy półprofil wersji srebrnej.

  Rzecz miała inaugurację w połowie zeszłego roku; w internetowych doniesieniach, których zjawiło  się mnóstwo, można było nieodmiennie przeczytać, że wkraczający na rynek Bartok to tak naprawdę wcześniejszy Rossini, tyle że zubożony o odczyt płyt. W zamian wyraźnie tańszy i wzbogacony o możliwość obstalowania z wbudowanym słuchawkowym wzmacniaczem, który to wzmacniacz – teraz dokładnie wiemy – podwyższa cenę z 52 270 do 62 720 PLN. Za to nie tylko jest symetryczny w klasie A, ale ponoć inżynierowie dCS z zapałem nad nim pracowali, był dla nich nowym wyzwaniem.

Zanurzmy się w konstrukcyjne konkrety. Względem Rossiniego ma Bartok obudowę spłaszczoną, co oczywiste, skoro odpadła szuflada i cała sekcja napędu. Bryłę odziedziczył jednak analogiczną, zarówno stylistycznie jak rozmiarowo w sensie szerokości i głębokości. Brakuje jedynie wysmuklającej fali u góry panelu przedniego, bo urządzenie obywając się bez niej i tak pozostaje smukłe. Szerokie na 44,4 centymetra i na głębokość też prawie takie, przy wysokości 17,5 cm wygląda od frontu klasycznie, choć nieprzeciętnie potężnie. Fakt, rzeczywiście jest potężne i waży od Rossiniego niewiele mniej, bo aż 16,7 kg. Tak samo ma wbudowany przedwzmacniacz, sygnalizowany gałką potencjometru na froncie oraz na opcjonalnym pilocie, co jest prawdziwą rzadkością. (Gałka na pilocie, nie opcja.) Który to potencjometr w obu wypadkach chodzi gładziuteńko i równiuteńko, a przede wszystkim nie oznacza według producenta redukcji jakościowej, co by znaczyło, że jest wymyślnie cyfrowy. Ktoś powie:  – Też mi sukces!  Jednakże sukces jest, jako że większość odtwarzaczy wyposażonych w regulatory głośności ma takie redukujące przy okazji jakość w stopniu dalece większym niż czynią to przedwzmacniacze; praktycznie poza sytuacjami awaryjnymi w ogóle nie do użycia. (W instrukcjach obsługi co uczciwsi producenci sami to bez ogródek przyznają.) Tymczasem Bartok dziedziczy po Rossinim potencjometr godny najrasowszego przedwzmacniacza i ma podobnie obfity jak płytowy poprzednik bank wejść cyfrowych – konkretnie 2 x RJ45, 2 x AES/EBU, 3 x SPDIF i 2 x USB 2.0. Ma także opcję tego pilota z potencjometrem, za który płacimy ekstra ciut ponad dwa tysiące.

Sieciowe gniazda w bogatym wyborze sygnalizują inną ważną cechę – mamy do czynienia nie tylko z przetwornikiem i przedwzmacniaczem, ale także z sieciowym streamerem. Bartok nie ma wbudowanego dysku, toteż w bank nagrań się nie przemieni, ale może obsłużyć wszelkiego rodzaju dyski zewnętrzne, a także brać pliki wprost z Internetu, na którą to okoliczność gotowy jest do obsługi serwisów TIDAL, Spotify i Deezer, jak również do współpracy z Roon i bezprzewodowym Apple Airplay.

I prawy.

Dla każdego rodzaju plików oferuje przy tym dwa do wyboru upsamplingi: studyjny DXD 24-bit/384kHz lub DSD128. Wybór pomiędzy nimi to kwestia kilku kroków dojścia do węzła w drzewie decyzji, a potem już jednym kliknięciem przemieniamy DXD/DSD, wybierając tryb bardziej nam pasujący. Aby wybór był ostateczny, musimy wcześniej zdecydować, z którymi filtrami same DXD i DSD najbardziej nam odpowiadają. Dla warstwy PCM jest tych filtrów aż sześć, dla DSD cztery. Wybieranie będzie tym razem jeszcze prostsze, ograniczone do pojedynczych kliknięć na pilocie lub obudowie.

Filtry pozsuwają się w konwejerze, ikonka na wyświetlaczu pokazuje kolejno: F1, F2, F3…, a wraz z tym wyczuwalnie zmienia się brzmienie, podobnie jak przy zmianach upsamplingu. Jak chodzi o nie, to DXD jest bardziej wytrawny, a DSD bardziej likierowy, natomiast filtry to dodatkowo wzmacniają bądź łagodzą, więc można sobie wybrać styl i go osłabiać bądź wzmacniać. Filtry opatrzone zostały przez producenta uczenie brzmiącą uwagą o działaniu „poza częstotliwością Nyquista”, co w praktyce sprowadza się do w różny sposób przycinania wyższych częstotliwości. Staje się wraz z tym wyraziściej lub spójniej, bardziej ostro albo łagodniej, i całościowo bardziej swojsko bądź obco. Dla PCM wybierałem filtr F4, jako najbardziej „lampowy”, a dla DSD F1, który wydał mi się dość naturalny choć nieco pogłosowy. Albo znowu F4, który oficjalnie w odniesieniu do DSD jest tylko awaryjny (tnie górę z wszystkich najmocniej), ale ubytków słuchu nie mam, za to wszelkie nieprawidłowości na górze pasma wyjątkowo mnie drażnią.

Nikomu jednak własnych wyborów (ani też żadnych innych) nie będę rekomendował, i to zarówno w odniesieniu do filtrów, jak też samego upsamplingu. Problem wyboru zrelatywizowany jest bowiem do okablowania, zwłaszcza do kabli zasilających, które działają analogicznie jak filtry, decyzja więc może być optymalna wyłącznie dla konkretnych. Działanie filtrów okazało się jednak słabsze niż w Rossinim, czego nie można powiedzieć o przełączaniu pomiędzy transmisją z buforem lub wprost. Dźwięk poprzez bufor, ten rzeczywiście był dużo bardziej „lampowy”, a bez bufora bardziej „nieheblowany”. Co nie znaczy, że zły – znaczy bardziej nieogładzony, co pewnym gustom i pewnym muzycznym stylom może pasować bardziej. Związane jest wszakże z tym buforem istotne ograniczenie: opóźnia sygnał audio o całe dwie sekundy, nie nadaje się więc do kooperacji z obrazem – do gier komputerowych i filmów.

Niewielki ale bardzo czytelny i świetnie zorganizowany wyświetlacz.

Wraz z powyższymi kwestie wyborów się bynajmniej nie wyczerpują. Musimy jeszcze wybrać poziom wyjściowy sygnału, i to zarówno w odniesieniu do wyjść na zewnętrzny wzmacniacz, jaki dwóch wyjść słuchawkowych, o ile mamy wersję ze wzmacniaczem. W obu wypadkach są to cztery poziomy – dla wyjść do wzmacniacza zewnętrznego  rosnąco 0,2, 0,6, 2,0 albo 6,0 V; dla wyjść słuchawkowych  malejąco 0, -10, -20, -30 dB. Oba rodzaje wyjść są symetryczne albo zwykłe, w przypadku słuchawkowych to jack 6,35 mm i 4-pin XLR. Skoro już o nich mowa, to dodam, że minimalną impedancja słuchawek oszacowano na 33 Ω, aczkolwiek w praktyce te z niższą grać dobrze także będą. (Sprawdziłem.) Musimy też przemienić albo nie kanały stereofoniczne i zostawić albo odwrócić fazę. Obie te możliwości nie są bynajmniej wydziwianiem. Płyt i plików z odwróconą stereofonią nie brak, co może irytować choćby odwróconą klawiaturą fortepianu, a nagrania o nieprawidłowej fazie także się nieraz zdarzają.

Na tylnym panelu obok gniazda zasilania znajduje się włącznik główny i są poza wymienionymi jeszcze trzy dla zewnętrznego zegara, mimo iż wbudowany w urządzenie prezentuje wysoką klasę. Niemniej z zewnętrznym może być jeszcze lepiej, jak kogoś stać, to warto. Własny zegar zewnętrzny od dCS kosztuje połowę Bartoka i będzie z nim estetycznie korespondował oraz automatycznie się przełączał, samoczynnie dopasowując do mnożnikowych szeregów częstotliwości próbkowania 44,1 lub 48 kHz. Ale można też kupić zegar tańszy, który też zrobi swoje. (Dystrybutor rekomenduje Mutec MC-3, ewentualnie z dodatkiem droższego Mutec REF10.)

Dopiero kiedy to wszystko zbierzemy, zdajemy sobie sprawę, z jak bardzo wielofunkcyjnym i jak bogato wyposażonym urządzeniem mamy tu do czynienia. Pozwalającym także na krosowanie kanałów stereofonicznych dla wyjść słuchawkowych oraz ogólną regulację balansu, zmianę jasności wyświetlacza lub jego całkowite wygaszenie (wraz z podświetlanym logo dCS albo nie), przywracanie ustawień fabrycznych, pobieranie aktualizacji ze strony producenta, wyświetlanie listy aktualnych ustawień, fiksowanie lub nie dokonanych wyborów (by przypadkowo nie zostały zmienione), a nawet generowanie różowego szumu na potrzeby wygrzewania systemu.

Przyciski także wyróżnia wzorcowa organizacja.

Wszystko to możemy osiągnąć bez pilota, używając wyłącznie sześciu przycisków funkcyjnych z obudowy, tak więc płacony osobno pilot nie jest wcale konieczny; i w sumie nie ma co drzeć łacha o jego brak, bo dCS podejmie bezprzewodową, zastępującą go i poszerzającą współpracę ze smartfonem albo tabletem – stosowna aplikacja czeka gotowa na pobranie. Sprawną obsługę zasadniczo ułatwi dołączony do instrukcji czytelny schemat drzewa decyzji, a także przejrzysty obraz z małego ale skutecznego w praktyce wyświetlacza OLED.

Zaglądając do wnętrza trafiamy na dwa duże transformatory – obudowany sekcji cyfrowej i nieobudowany zasilający wstępny – zaraz za którym cztery główne kondensatory ładujące o dużych pojemnościach. Reszta jak w komputerze, tyle że nie pojedyncza, a dwie jedna nad drugą płyty główne, i na tej spodniej niewidoczne programowalne procesory, prawdopodobnie od Asahi Kasei, czyli nie żadne gotowe kości. Nie od tego wszak dCS to zespół programistów z Cambridge, by ktoś za nie wykonywał najważniejsze czynności. Sami napisali lepsze programy sterujące i sami opracowali jeszcze pod koniec lat 90-tych schemat sławnego przetwornika kaskadowego Ring DAC™, o którym twierdzą, że przy obecnym poziomie technicznym pod względem gładkości i równości pasma jest optymalny, na razie nie do poprawienia.

Spoglądając na panel przedni widzimy Rossiniego bez górnej części z falą i szuflady, za to w zwężonej, zgrabniejszej formie. Te same ostre kanty – dziś rzadko spotykane, ale mające swój estetyczny wyraz – po lewej stronie korespondują z niewielkim prostokątem ekranu OLED, pośrodku kontrastują z sześcioma okrągłymi guziczkami panelu obsługowego, a z prawej rozwijają kontrast z większymi kółeczkami obu gniazd słuchawkowych i największym potencjometru. Chodzi ten potencjometr jak marzenie, aż chce się nim poruszyć, a całość postawiona na biurku obok monitora albo na audiofilskim stoliku na pewno wywrze wrażenie.

Dwa gniazda słuchawkowe – zwyczajne i symetryczne.

Wszystko to za wspomniane sześćdziesiąt dwa tysiące w wersji doposażonej słuchawkowym wzmacniaczem i osadzone na dużych walcach z funkcją tłumienia drgań. Wersje dwie – czerń i srebro; odpowiednio do tego dopasowany kolor nóżek.

 

 

 

 

Odsłuch: Przy komputerze

Z tyłu wszystko, czego potrzeba.

  Słuchamy, to oczywiste; patrzymy, bo efektownie wygląda. Też używamy ze smakiem, bo chodzi wszystko jak ta lala.

Najpierw wrażenia ogólne na podstawie pierwszego kontaktu. Na tym miejscu, przy monitorze, stawało wiele przetworników, szeroki dając wachlarz porównawczy. Dwie cechy okazały się najbardziej znamionować Bartoka na tle tej różnorakiej konkurencji, biorąc w nawias samą klasę ogólną, która jest po prostu najwyższa. Te cechy to pietyzm i misterność w kontraście do dynamiki i mocy. Mocno i treściwie na bazie dużej dynamiki grać potrafi niejeden przetwornik, tego się od co lepszych wymaga. Także gęsto, płynnie, „lampowo” – na bazie lamp albo i bez nich. Natomiast bez podłączenia zewnętrznego atomowego zegara żaden poza tymi jeszcze droższymi (jak przykładowo Accuphase DC-950) nie potrafi wznieść się na taki poziom obróbki precyzyjnej, nie rzeźbi tak dokładnie i nie wiąże tak doskonale tych wyrzeźbionych dźwięków z przestrzenią. To słychać momentalnie, wystarcza parę sekund. Dlatego każdy audiofil godny takiego miana poczuje w tym momencie radość i się wygładzi wewnętrznie, rozprostowując pomarszczone gorszymi brzmieniami ego. Moje w każdym razie odżyło i poczułem zew krwi. Polowanie na super jakość to wszak treść audiofilskiego życia od jego strony sprzętowej. Między polowaniami sycimy się złowioną muzyką, ale od czasu do czasu pora ruszać na łowy (prawdziwe lub w marzeniach), o ile nie staliśmy się dotąd posiadaczami takiego właśnie Bartoka, albo innej takiej maszynki. Wówczas możemy osiąść na laurach, mamy mamucie kły.

Tyle w sensie ogólnym, a teraz rozpis na poszczególne brzmienia. Zacząłem je sprawdzać od funkcji najoczywistszej – stawiania przy komputerze, łączenia kablem USB i wychodzenia na słuchawki. Słuchawek nagromadziło się sporo i same najlepsze sztuki. Ale zanim o poszczególnych, wpierw jeszcze porównanie z innym, zewnętrznym wzmacniaczem. Narzucało się z Phasemation, który też jest tranzystorowy, podobnie w klasie A i także symetryczny. Wyrównawszy poziomy głośności (poprzednio podłączając Phasemation do wyjść symetrycznych Bartoka via Tellurium Q Black Diamond XLR) wystarczało przepinać słuchawki i naciskać guziczek „Output”. Różnice? Stosunkowo niewielkie, ale do wychwycenia. Jedna wszakże istotna, odniesiona nie bezpośrednio do brzmienia, a bardziej do techniki. W specyfikacji Bartoka stoi, że dopasowuje się automatycznie do impedancji słuchawek, byle tylko ta przekraczała zawarowane minimum na trzydziestu Ohmach. Jasna sprawa, że automatycznie – nie ma żadnego przełącznika programowego ani fizycznego, jak ten na przykład w Phasemation, czterozakresowe pokrętło. Użycie wysoko-impedancyjnych Beyerdynamic T1 i Sennheiser HD 800 (jedynych obok Audio-Techniki ATH-ADX5000 współczesnych słuchawek high-end o wysokim ohmażu) pokazało, że takie słuchawki nie są dla Bartoka idealnym partnerem.

Wyjścia analogowe na wzmacniacz są także obu rodzajów.

Poczynając od mocy, która ustawiona na max zarówno dla słuchawkowego wyjścia (- 0 dB), jak i potencjometru, nie powodowała wprawdzie żadnych zniekształceń (absolutnie) i generowała granie bardzo głośne, niemniej nie arcy-głośne. W zależności od pliku (te mogą się różnić głośnością o kilkadziesiąt procent) mógł to być poziom rozrywający bębenki w uszach, ale w niektórych przypadkach ciut za niski do pełni szaleństwa. Właściwie tyczyło to samych Beyerdynamic T1 (600 Ω), bo już Sennheiser HD 800 z ich 300 Ω grały nie jakoś znacznie, ale głośniej – przy ustawieniach maksymalnych zawsze za progiem bólu. Tak więc jedynie miłośnicy bardzo głośnego grania mający Beyerdynamic T1 mogą poczuć minimalny dyskomfort w przypadku szczególnie cichych nagrań. W odniesieniu do tych słuchawek zaznaczyła się też przewaga Phasemation pod względem głębi brzmienia i holografii. Nieznaczna, lecz wyczuwalna. Grały cokolwiek ciekawiej niż poprzez własny Bartoka – ciemniejszym, oferującym mocniejszy światłocień, minimalnie głębszym i bardziej plastycznym brzmieniem. Też jednak, przypomnijmy, robionym przez Bartoka – Bartoka jako przetwornik. To było w obu przypadkach najwyższej klasy brzmienie – plikowej wersji SACD Carmina Burana z London Symphony Orchestra pod batutą Richarda Hickox᾽a musiałem wysłuchać w całości.

Skupmy się jednak na słuchawkach zdających się w pełni pasować, tych o wysokiej lecz nie skrajnie, średniej i niskiej impedancji. Szeregując je w kolejności alfabetycznej, by niczego nie sugerować.

Final D8000 (60 Ω)

Przypomnę wstępnie, że na AVS grał ten duet tak znakomicie (inna rzecz, że ze specjalnego banku muzycznych danych), iż zmusił mnie do postawienia siebie na równi z konfiguracją Stax SR-009S-flagowy wzmacniacz Staksa-szczytowy przetwornik Jadis. Nawiązując natomiast do szacowania sprzed chwili wpływu impedancji – planarne Final i ich 60 Ω prezentowały wraz ze wzmacniaczem w Bartoku dźwięk bardziej „promienisty” i mniej pogłosowy niż z Phasemation – dający mniej poczucia niecodzienności, w zamian więcej bezpośredniości. Odnośnie zaś materii brzmienia w sensie czysto odbiorczym, pozbawionym zawracania sobie głowy porównaniami, było to granie dające momentalne poczucie wyrafinowania. Wolne przy tym, pomimo tej „promienności”, od śladu rozjaśnienia; wręcz przeciwnie – z półcieniem, ale w jasnych partiach ze światłem o radosnej tonacji; takim szczególnie właśnie promiennym i zjawiskowej urody. Całkowita towarzyszyła temu bezpośredniość, całkowita owego z lekka ocienionego medium przejrzystość, a jako szczególnie mocne akcenty towarzyszące zjawiały się zryw i popisowa dynamika.

Cyfrowych nie brakuje.

Głębokie też pole widzenia i spójna, wieloplanowa scena, półkoliście słuchacza okalająca. Bliski, ale w rzadko którym nagraniu całkowicie przyklejony do tego słuchacza plan pierwszy, natomiast każdorazowo cała przestrzeń wypełniona po brzegi pyszniącą się autentyzmem muzyką. Pyszniącą się? Ano tak, jako że bardzo też duże jak na słuchawkową prezentację ciśnienie dźwięku, idące oczywiście w parze z potężną mocą basu i każdą inną mocą. (Głęboko satysfakcjonujące „Bum!”) Bardzo wyraźne do tego ożywienie całej wypełnionej dźwiękami przestrzeni, zostawiające jednak pewien margines dla potencjalnych zewnętrznych zegarów, z którymi powinno stać się jeszcze bardziej natchnione. Wszelakie do tego sprawy podstawowe – jak szczegółowość, wyważenie pasma, oddanie indywidualizmów – zrealizowane stuprocentowo; jedynie do trójwymiarowości można by mieć jakieś uwagi. Bez wątpienia high-endowego była poziomu, niemniej słyszałem już jej lepsze realizacje, choć mam tutaj na myśli te z drogich gramofonów. To jednak kaprysy rozwydrzonego recenzenta, a grało porywająco. Namacalność, czar, czucie przy oklaskach widowni, wszelakie atmosfery koncertowe – to wszystko najwyższej próby i jednocześnie łatwość słuchania, brak poczucia zmęczenia nazbyt wyżyłowanym i stłoczonym przekazem. „Oby nigdy nie gorzej” – przelatywało przez głowę, ale to pobożne życzenia. Gorzej bywa niemalże zawsze, a jeśli nie, to za podobne, zwykle jeszcze większe pieniądze. (Przypominam – grało tutaj ze zwykłego komputerowego dysku albo wprost z Internetu przez kabel USB. Fakt, że przez kabel Fidaty, o którym w samych superlatywach, ale tym samym niedrogi.) Na marginesie uzupełniająca uwaga, że implementowane słuchawkowemu wzmacniaczowi krosowanie kanałów sprawdzało się dosyć dobrze w muzyce orkiestrowej, lecz w pozostałej bardziej podobał mi się lepiej porządkujący scenę i pozbawiony sztucznego zagęszczania środka przekaz normalny.

Odsłuch: Przy komputerze cd.

Przy innym rasowym przetworniku i jego dedykowanym napędzie.

Grado PS 2000e (32 Ω)

Jako jedyne grały flagowe Grado z dziurki niesymetrycznej, okupując to pewną stratą. Wracając bowiem do flagowych Final – gdy porównałem ich brzmienie z 4-pinu i poprzez przejściówkę z gniazda niesymetrycznego, oczywistym się stało, że wyjście symetryczne oferuje większą dynamikę, czystszy przekaz i lepszy drajw. Dawało brzmienie szybsze, bardziej dokładne, bardziej wyraziste i, tak ogólnie biorąc – bardziej docierające. Pełniejszy z niego, stuprocentowy realizm, a z niesymetrycznego minimalny wprawdzie, jednakże „kocyk”. Zakładać przeto należy, że także Grado wraz z symetrią musiałyby zyskać , ale i bez niej dały popis, grając lepiej z gniazda niesymetrycznego od grających z tej samej dziurki Final. Nie jak one wprawdzie z symetrycznego przejrzyście, zadziornie i z tej miary dynamicznym skokiem, ale w zamian poetycko, powłóczyście i bardziej analogowo. Melody Gardot z gęstego pliku urokliwie snuła swą muzyczną gawędę, a głos jej był całkiem niczym z winylu, i to takiego z lepszych. Brzmienie większy nacisk kładło na uspójnianie niż wyodrębnianie dźwięków, było także cieplejsze niż z Final i bardziej niż tamto miękkie. Z mniejszym naciskiem na dźwięczność, a większym na płynność fraz – bardziej pieściło i poetyzowało, nie starając się aż tak bardzo o dosłowność. Bardziej też oddalało to, co dalekie, w zamian tą pieszczotę bliskim.

Paleta barw raczej złocista niż srebrzysta przy takiej samej cienistości, a podobnie potężny bas bardziej wtopiony w całość przekazu i tym z lekka tonowany.

Spokojniejszy, bardziej oddalony i bardziej całościowo, a mniej pojedynczymi klawiszami, atakujący fortepian. Ogólnie biorąc mniej zrywu i agresji – więcej poetyki i marzeń. Takich marzeń najwyższych lotów, że chcesz się tak rozmarzyć…

Wszystko w niemałym stopniu zrelatywizowane przy tym było do jakości plikowej, jako że te naj-naj pliki bliższe okazywały się stylowi czystego realizmu z symetrycznie grających Final. Przy czym wcale wyznacznikiem nie była poczytywana za najważniejszą gęstość bitowa, tylko klasa nagrania, robota inżyniera dźwięku. I jak na złość te najlepsze z muzyką, za którą nie przepadam. Ale życie nie byłoby sobą, gdyby tak właśnie nie było. (Muzyczna biblioteka o pojemności przeszło 500 GB, a mimo tego tak.) Poza tym, abstrahując na chwilę od Bartoka, cholernie chciałbym te Grado mieć, ale mieć wszystkiego się nie da. Jakby nie dość tych złośliwości, można zamówić je z symetrycznym kablem, ale symetryczność widniała jedynie na wieczku, jako jedna z dwóch opcji. W środku natomiast słuchawki z kablem zwykłym, chociaż dwunastożyłowym.

Pewnie spytacie – dlaczego tak ich pragnę, mając tak wiele innych? Odpowiedzią stwierdzenie, że żadne inne nie potrafią tak pięknie być posępne. Taki Max Richter, dla przykładu…

Meze Empyrean (31,6 Ω)

Słuchawki – same asy.

Wraz z planarnymi Meze, grającymi jak one przez kabel symetryczny, wracamy do atmosfery Final D8000. Ale oczywiście nie identycznej, mającej własne wyznaczniki. Pierwszym i najważniejszym jaśniejszy przekaz o mocniej akcentowanych wysokich tonach. I wraz z tym więcej nośności, a mniej stacjonarnego dociążania. Co absolutnie nie znaczy, że dźwięk za lekki, absolutnie nic z takich rzeczy. Staje się wraz z takim ujmowaniem szybszy i bardziej nośny, także bardziej z powietrza. Mający jednak swoją materię w idealnie dopasowanym ciężarze, tyle że inną substancjalnie. Mowy więc nie ma o odchudzeniu – sam najczystszy realizm. Kopnięcie bębna basowego, zgęszczenia kontrabasu, elektroniczne  i organowe niskie rejestry – to wszystko budzące najwyższy respekt, a nie jakąkolwiek kontestację. Ciśnienie względem Final jednakże nieco niższe, lecz coś bardzo ważnego w zamian – lepsza plastyka dźwięku w sensie oddania trzeciego wymiaru. (Tuś mi bratku, więc to nie Bartok, to kwestia danych słuchawek!) Także lepsze dmuchanie – silniejszy muzyczny wicher. I wraz z tym nie większa wprawdzie przejrzystość, ale większa przezierność. Dźwięki mniej zasłaniające jedne drugie, bardziej autentycznie z powietrza, swobodnie propagujące, nie wiązane własnym ciężarem. Też i delikatniejsza delikatność, a wraz z nią większy kontrast względem tego, co z natury delikatnością nie jest. Żadnego przy tym snucia się niczym dym z papierosa; ani poprzez to zagęszczanie u Final, ani poprzez poetykę Grado. Muzyka wiatru, otwartych połaci, swobody propagacji. Zupełnie inny klimat muzycznych opowieści, także i poprzez to, że mniej zaznaczone ciepło. Przekaz wprawdzie ogólnie ciepły, bez śladu nawet zerowości, ale ten przewiew robił swoje; na pewno w co duszniejszych klimatach robiło się mniej duszno, w normalnych zaś przewiewniej. Też więcej miejsca z tyłu sceny i z dalszym pierwszym planem. Też mniej otaczająco – z frontem prostym, a nie w kształcie półkola. Super szybkość, super dokładność, porywający rytm. Dźwięki jedne od drugich bardziej wyodrębnione, nie scalane poetyką Grado. Niezależnie od tego całkowita wzajemna ich spójność w sensie harmonicznej całości, bo taką jest właśnie żywa muzyka – harmonią odrębnych dźwięków. Marzenia jednak nikt nie broni, ale z Meze marzymy inaczej. Marzymy realizmem, a nie jak z Grado poezją. Świat nie na kształt rozkrojonego owocu, tylko zbioru kooperujących dźwięków o zjawiskowej nośności. Srebrzystych, skrzących się, wyjątkowo dźwięcznych, nigdy nie wpadających w agresję. Nic z kaleczenia uszu, ta rzecz nie do pomyślenia. Sama jedynie pieszczota, ale pieszczota realnością.

Sennheiser HD 800 (300 Ω)

Spośród porównywanych flagowe Sennheiser oferowały najdalszy plan pierwszy i najbardziej perspektywiczne ujęcie sceny. Także największą dawkę tlenu (dobrze) i najbardziej szorstkie brzmienie (dobrze i niedobrze zarazem, w zależności od muzycznego kontekstu i muzycznych upodobań). Na osi analogowej najbliżej gramofonu były Grado PS2000e, najdalej właśnie one. Ale taka zadziorna ostrość ma swoje zalety i swoich amatorów. Poza tym one tak tylko z Bartokiem, bo już przez Phasemation inaczej – dużo gładziej. Ale czy lepiej?

W tym te szczególnie nośne i otwarte brzmieniowo, rewelacyjne Meze Empyrean.

Na pewno ciemniej, na pewno bardziej pogłosowo i na pewno bardziej w stylistyce Grado. Ze słabiej zaznaczającą się ekspozycją sopranów i niższą przez to tonacją. Ale też mniej wraz z tym bezpośrednio, z minimalnym zdystansowaniem, nie tak mocno wgryzając się w duszę słuchacza. Takim bardziej zrobionym dźwiękiem, a z dCS bardziej wprost, atakująco – nie kulturowo, a przyrodniczo. Nie na aksamitnej kanapie siadają tu nasze uszy, a kładą się na ściółce leśnej, która rusza się, żyje. Więc można woleć tak lub tak, a w każdym wypadku wielkie granie. Potężna przy tym dynamika i bardzo dobra trójwymiarowość, doskonale słyszalna na przykład w dzwoneczkach. Bardzo kruchych, misternych i właśnie trójwymiarowych. Zarazem brzmienie bez pogłębiania, bez uwodzenia światłocieniem, masywnością, basowymi podbarwieniami. Krystalicznie czyste, szybkie, nie jasne ani ciemne i mocno natlenione, ale mniej niż u Empyrean narzucające się ze swoją powietrznością budulca. (Paradoks?) Podobnie nośne, niepodobnie dalsze w sensie oddalenia pierwszego planu i też przezierne, ale trochę inaczej, bardziej bez zaznaczania obecności podłoża. Mniej wiatrem dmuchające, delikatniejsze w sprawach delikatnych, bardziej jak z nitek pajęczyny. Ale wraz z tym bardziej kontrastowe w odniesieniu do rzeczy z masą, jako że znów muszę podkreślić, iż nie było tu mowy o odchudzeniu, braku substancji, pustostanach. Substancja – tak, dociążanie wszystkiego – nie. Ale, dla przykładu, saksofon w The Pink Panther i cała wraz z nim orkiestra bardzo konkretni, bardzo z treścią, bokserska siła ciosu. Olbrzymia scena, daleka propagacja, ale bez udziału pogłosu innego niż z samych nagrań. Sopranowe łuny, wyjątkowo obfitujący przestrzenią i ładnie w dół schodzący bas, jednak bez subowych efektów i bez najniższych tonów kontrabasu. Najdobitniejsze spośród wszystkich różnicowanie nagrań, więc –  okazuje się – najmniej wkładu własnego . Bogactwo brzmieniowe niesamowite, na miarę topowych elektrostatów i pięknie trójwymiarowy, „pienisty” fortepian z zaznaczeniem każdego klawisza. Doskonale z tych klawiszy złożony, dający muzykę a nie zbiór dźwięków. (Keith Jarrett) Ta początkowo zaskakująca  wyjściowa chropawość z czasem przez mózg oswajana, brana za całkiem naturalną. A natlenienie zawsze przyjemne, podobnie jak przejrzystość i nośność. Całościowe poczucie świeżości i młodzieńczości, żadnej schyłkowości wieczoru. Pewien wraz z tym oczywiście styl, ale jak najbardziej do brania. I jeszcze na koniec dodam, że bogactwo brzmieniowe znakomicie zgęszczało przestrzeń, toteż krosowanie kanałów zupełnie było zbyteczne.

Focal Utopia (80 Ω)

Nie, nie zapomniałem jeszcze alfabetu, ale one dojechały najpóźniej i piszę o nich po tamtych, na podstawie z dnia kolejnego porównań. Focal Utopie najbardziej ze wszystkich skupiały się na dźwiękach, a najmniej na przestrzeni. Nie w sensie samego jej rysowania (temu niczego nie można było zarzucić), a tylko w sensie ożywiania. Perfekcyjna obróbka kształtu – kształtem bryły określająca powierzchnię bez wrażenia powietrznej ekspansji – to ważna cecha ich stylu. Staranne modelowanie, dokładne wypełnienie i brzmienia określone, zwarte, wyraźne oraz wyraźnie oddzielone od przestrzeni. Z Bartokiem tak właśnie się działo, mimo iż on jest z drugiej szkoły – raczej w pędzie niż w miejscu. Toteż jeśli ktoś lubi tak modelowane dźwięki, a przy tym brzmienie dosyć ciepłe, należycie bogate w światłocień, pozbawione wyrywnych sopranów, solidnie doprawione basem i najgładsze spośród tych wszystkich, to do Bartoka właśnie Focale. Ale dwie jeszcze uwagi.

I zjawiskowe flagowe Grado, pieszczące melancholią.

Tak samo jak flagowe Grado grały z niesymetrycznego odczepu, co trochę je kosztowało – to pokazał następnego dnia Twin-Head, jako zewnętrzny słuchawkowy wzmacniacz, któremu symetria obojętna.  Poza tym idę o zakład – w ogóle mam całkowitą pewność – że kabel dawany tym Utopiom przez producenta był najsłabszym z tu używanych; słabszym zarówno od Tonalium-Metrum Lab dla Meze, HD 800 i T1, jak i od srebrnego dla Final, jak i dwunastożyłowego Grado. To on powodował zapewne lekkie wygłuszanie przestrzeni i swego rodzaju wsobność dźwięku, a pochodzące też od niego powściągnięte nieco soprany (chociaż bardzo nieznacznie), powodowały zbyt jawne ocieplenie. Niemniej i z nim Utopie to ekstraklasa i jedyne czego im brakowało względem Meze, Grado i Final, to odrobiny dźwięczności. Na pewno też z winy kabla. W zamian popisowa plastyczność i mistrzowska obróbka tworzywa. Dźwięki skończone, doskonałe – statyczne, ale wyjątkowo plastyczne.

Oddsłuch: Jako przetwornik dla płytowego napędu

Z najwyższych audiofilskich wyżyn.

   Tym samym dublujemy funkcję dCS Rossiniego, który ma napęd własny. Podwyższa ten napęd budżet o wspomniane pięćdziesiąt tysięcy, za to nie potrzebuje przyłączeniowego kabla pomiędzy sobą a przetwornikiem ani dodatkowego zasilającego. (Zawsze coś.) Tutaj natomiast mamy sporo tańszego Ayona CD-T II (26 tys.), dla odmiany wyposażonego w uchodzące za lepsze ładowanie od góry na talerz Philipsa CD-Pro 2. Oczywiście kosztem dodatkowego przewodu AES/EBU (od Acrolinka), dodatkowego zasilającego (Entreq Challanger), wymogu zapewnienia dodatkowego miejsca, lub, w razie stawiania na Bartoku, pęknięcia estetycznego.

Ale do rzeczy. Pierwsza sprawa – pliki czy płyty? Wciąż jednak płyty. Te same nagrania – a już zwłaszcza te live! z towarzyszeniem widowni – przejawiały więcej życia: więcej oddechów, szmerów, wiercenia się, prawdziwszych braw. Także cośkolwiek większą dynamikę oraz głębię brzmieniową, choć w tym ostatnim wypadku czasami aż z wpadaniem w przesadę. Ale przeważnie nie. W każdym razie płyty wciąż górą, aczkolwiek nieznacznie względem najlepszych plików odtwarzanych z normalnego komputerowego dysku, a nie jakiejś dedykowanej Fidaty. (Mam pliki na dyskach wszystkich trzech rodzajów – M.2, SSD i HDD.)

Ale rzecz druga ważniejsza – jakim przetwornikiem ten Bartok jest? Prawdziwą odpowiedź mogło dać tylko porównanie, i porównanie się odbyło. Porównanie z pasującym dość dobrze cenowo Ayonem Stratos (42 900 PLN) – podobnie wielkim i ciężkim, ale całkowicie lampowym (ogółem osiem lamp, w tym cztery wyjściowe mocy 6H30).

Różnice? Kilka wyraźnych. Ayon produkował brzmienie ciemniejsze, bardziej nakierowane na dociążanie i pogłębianie, jak również gładsze i bardziej skupione na sobie. Co przez to ostatnie rozumiem? Coś bardzo ważnego, o czym przy różnych okazjach już pisałem w tym też przed chwilą porównując słuchawki. Kluczową obok barwy, dociążenia, głębi, szczegółowości itp. cechą dźwięku jest forma jego propagacji. Dźwięki mogą posiadać wyraźnie wyczuwalne powierzchnie i pozostawać w ich obrębie niczym w mydlanych banieczkach, albo mogą mieć postać wiatru i się jak wiatr roznosić. Rzadko kiedy któraś z tych form jest zupełna, zwykle to jakaś mieszanka. Niemniej różnicowanie jest na tyle wyraźnie, że nie ma problemu z określeniem, którą dane urządzenie, słuchawki, głośniki, kabel reprezentuje.

Konkurencyjny słuchawkowy wzmacniacz stawiał twarde warunki na audiofilskich podstawkach.

Tu także tak się działo i dlatego spokojnie mogę stwierdzić, że Ayon swe brzmienia bardziej skupiał, Bartok swoje bardziej roznosił. To i to ma swoje zalety, to i to zapewne swych zwolenników. Sam należę do grona tych, którzy preferują szkołę otwartą, to znaczy brzmienia wietrzne, nośne, pozostające w ruchu. dCS Bartok bardzo mocno siedział w tej szkole, dmuchał wyraźnie mocniej od Ayona. Co powodowało poza ogólnie innym stylem także efekty towarzyszące, na przykład delikatniejsze i młodsze kobiece głosy oraz mocniejsze czucie przestrzeni. Stratos nie grał ani w sposób całkiem domykający, ani – broń Boże! – tłusto, ale zarazem bardziej wsobnie, bardziej z brzmieniami in situ, bardziej też przy okazji pogłębionymi, gładkimi i ciemnymi. To ma swój urok, mocną treść, robi wyraźną atmosferę. Zarazem dalece inną od szkoły Bartoka, która daje brzmienia jaśniejsze, pozbawione wyraźnych granic, napowietrzone, aktywne, wszędzie docierające i wszystko na konoiec zostawiające za sobą. Analogiczne stylistycznie do brzmienia słuchawek Meze Empyrean i AKG K1000, a kontradyktoryjne w stylistycznej dyskusji względem Audeze LCD-4z, po trosze także Focal Utopi. Rzecz jasna nie jest tak, że tego nie da się zmieniać. Dane urządzenie, dane słuchawki, dane kolumny można implementować w tory taki walor podkreślający lub osłabiający – na przykład Focal Utopie potrafią się radykalnie zmieniać w zależności od impedancji gniazdka. I je, i Audeze można rozdmuchiwać, a Meze można domykać, tym niemniej same z siebie są bardziej takie lub takie. Bartok zaś jest ze szkoły wiatru, jego dźwięki się niosą. Poza tym oczywiście są najwyższej jakości, której cech nie będę po raz kolejny wyliczał. Wyliczcie sobie sami, jeśli potrzebujecie przypomnienia, a ja tylko napiszę, że cały podawany mu muzyczny materiał, zarówno poprzez różne słuchawki, jak i głośniki Zingali, dawał seanse realizmu, któremu nie dało się zaprzeczyć. Można było ten jego styl osłabiać, na przykład flagowymi Grado o mocnym dociążenia, a można było go wzmacniać „wietrznymi” jak on Meze Empyrean. I to  wzmacnianie w wypadku płyt wolałem. Ale wyłącznie na zasadzie własnych brzmieniowych preferencji, bo wszystko grało ekstra. Za mało powiedziane – grało „Szał!”.

Na finał Bartok an face.

Na koniec jeszcze o słuchawkowym wzmacniaczu. Tak jak poprzednio z Phasemation, tak teraz porównałem do Twin-Heada (kompletnie przerobionego i w efekcie bardzo drogiego, tak z circa pięćdziesiąt tysięcy). Przez pierwsze czterdzieści minut, zanim się lampy dobrze rozgrzały, wzmacniacz w Bartoku podobał mi się bardziej, a potem one wzięły górę. Z tego i tego brzmienie było w szkole ekspansywnej, ale wzmacniacz w Bartoku pozostał bardziej jednoznaczny i na pierwszoplanowych dźwiękach skupiony; nie tak szaleńczo harmoniczny i nie tak wielobrzmieniowy. Niemniej jakość ma znakomitą i jeśli ktoś chciałby mieć jeszcze lepszy, to kwota pięciocyfrowa i nie zaczynająca się jedynką, ani nawet nie dwójką.

Podsumowanie

   Są droższe przetworniki, ale nie widzę potrzeby. Najwyżej można dokupić zegar, zapewne magia przyrośnie. Ewentualnie można po takie droższe sięgać, jeżeli dla kogoś sto tysięcy w tę czy tę nie stanowi problemu, a będzie jeszcze bardziej prestiżowo i pewnie ciutkę lepiej. Na to i samo dCS jest gotowe, od lat oferuje całą wieżę z osobnym upsamplerem i zegarem za ośmiokrotność Bartoka. Ponoć gra jeszcze bardziej zjawiskowo, ale nie prowadziłem badań; słuchanie na AVS się nie liczy – tam nie ma moich warunków. Fakt, pyłki wielkościach subatomków wirowały w powietrzu, ale o reszcie sza. W domu trzeba by się w to wsłuchać, po swojemu dokładnie przewąchać. Ale to nie jest specjalnie ważne, bo kiedy słuchasz Bartoka (a w końcu chodzi nie o badanie, a o muzykę i własny świat doznań), zapominasz o całej reszcie, lądujesz w prywatnym raju. Z pewnością przełamuje ten Bartok barierę takiego rajskiego brzmienia, barierę pełnej halucynacji. W audiofilizmie to najważniejsza z barier, jedyna jeszcze ważniejsza przebiega dużo niżej pomiędzy dźwiękiem dobrym a niedobrym. Są ludzie, może nawet i większość, z niedobrym się godzący, potrafiący słuchać go z przyjemnością. Zapewne głównie dlatego, że z lepszym się nie zapoznali, ale może się mylę. My w każdym razie – audiofilskie grono – mamy problem z barierą drugą, bo pierwsza już za nami. Na okoliczność tego problemu zwierzaka dCS Bartoka rekomenduję jako zwierzę na którym ją przeskoczysz; i to z rozmachem, swobodnie, bez żadnych otarć brzucha. Mocna rekomendacja.

W punktach:

Zalety

  • Ogólnie najwyższa klasa, lepszy przetwornik już niepotrzebny.
  • Najbardziej ceniony przeze mnie styl otwartości brzmieniowej.
  • Niezwykły przy tym pietyzm, mistrzowska obróbka dźwięków.
  • I to w sytuacji tej otwartości, gdy nie ma trwałych powierzchni.
  • Ale to jest właśnie najlepsze – dźwięk jako powietrzna magia, a nie brzmieniowa pałka.
  • I wraz z taką jego postacią zjawiskowe ożywanie przestrzeni.
  • Najczystszej wody realizm, że aż się nie chce wyliczać poszczególnych jego składników.
  • Ale na wszelki wypadek dopowiem, że wypełnienie, szczegółowość, operowanie światłem i pogłosem – to wszystko na poziomie szczytowym.
  • Znakomite łączenie kontrastów: delikatności z mocą, dynamiki z subtelnością, młodzieńczości z brzmieniem dojrzałym.
  • Szybkość, rytm, prawidłowy sustain.
  • Znakomita plastyka brzmienia.
  • Całkowita otwartość emocjonalna – radość i smutek w całej krasie.
  • Pełne rozwarcie pasma i potężne ciśnienie  dźwięku.
  • W środku najlepszy w historii  dCS, kultowy Ring-DAC.
  • Dedykowany zegar zewnętrzny.
  • Pancerna obudowa, budząca szacunek masa.
  • Elegancki i nowoczesny design.
  • Perfekcja wykonania.
  • Obfitość cyfrowych przyłączy.
  • Wyjścia symetryczne i niesymetryczne.
  • Pełna obsługa bez pilota, którym może być smartfon.
  • Wielka obfitość ustawień w czytelnym drzewie decyzji.
  • Obsługa transmisji bezprzewodowej oraz funkcja serwera.
  • Opcjonalny słuchawkowy wzmacniacz w rozsądnej cenie i najwyższej klasy.
  • Można wygasić wyświetlacz.
  • Do wyboru srebrny i czarny.
  • Bardziej renomowanych firm już nie ma.
  • Jak na dCS cena jest stosunkowo niska.
  • Polska dystrybucja.
  • Ludzie się o tego Bartoka biją. (Naprawdę.)

Wady i zastrzeżenia

  • Co by nie mówić, tanio nie jest.
  • Poprawiający brzmienie bufor nadaje się tylko do muzyki.
  • Dedykowany pilot za dopłatą.

Dane techniczne:

Typ urządzenia: Przetwornik cyfrowo-analogowy ze wzmacniaczem słuchawkowym

Rodzaj przetwornika: Opracowana przez dCS topologia Ring DAC™

Wejścia cyfrowe: Interfejs sieciowy na złączu RJ45 – działa jako renderer UPnP ™ w trybie asynchronicznym, przesyła strumieniowo muzykę cyfrową z NAS lub komputera lokalnego za pośrednictwem standardowej sieci Ethernet, dekoduje wszystkie główne formaty bezstratne, w tym FLAC, WAV i AIFF do 24 bitów 384kS / natywna częstotliwość próbkowania plus DSD / 64 i DSD / 128 w formacie DFF / DSF. Inne formaty to WMA, ALAC, MP3, AAC i OGG. Niektóre formaty są ograniczone do niższych częstotliwości próbkowania. Obsługuje Apple AirPlay w wersji 44,1 lub 48kS / s. Złącze Network Loop Out na drugim złączu RJ45. Interfejs USB 2.0 na złączu typu B działającym w trybie asynchronicznym, akceptuje do 24 bitów PCM z prędkością do 384kS / s oraz DSD / 64 i DSD / 128 w formacie DoP. Działa w trybie klasy 1 lub 2. Interfejs USB-on-the-go na złączu typu A działa w trybie asynchronicznym, przesyła cyfrową muzykę z dysku flash do 24 bitów 384kS / s oraz DSD / 64. 2x AES / EBU na 3-pinowych żeńskich złączach XLR. Każdy zaakceptuje PCM z prędkością do 24 bitów 192 kS / s lub DSD / 128 w formacie DoP. Używany jako podwójna para AES, akceptuje PCM w rozdzielczości do 384kS / s, DSD / 64 i DSD / 128 w formacie DoP lub DSD zaszyfrowane dCS. 2x SPDIF na 1x RCA Phono i 1x BNC. Każda z nich zaakceptuje PCM z prędkością do 24 bitów 192 kS / s lub DSD / 64 w formacie DoP. 1x optyczny SPDIF na złączu Toslink akceptuje PCM z prędkością do 24 bitów 96kS / s

Wejścia analogowe: Poziomy wyjściowe: 0.2, 0.6, 2 lub 6V rms dla pełnej skali wejściowej, ustawiane w menu. Wyjścia symetryczne: 1 para stereo na 2 męskich 3-pinowych złączach XLR. Te wyjścia są elektronicznie zrównoważone i płynne. Impedancja wyjściowa wynosi 3Ω, maksymalne obciążenie wynosi 600 Ω (zalecane 10k-100kΩ). Wyjścia niezbalansowane: 1 para stereo na 2 złączach gramofonowych RCA. Impedancja wyjściowa wynosi 52 Ω, maksymalne obciążenie wynosi 600 Ω (zalecane jest 10k-100kΩ)

Wyjścia słuchawkowe: 1 symetryczna para stereo na 1x 4-stykowym męskim złączu XLR. 1 nierównomierna para stereo na 1-szym 6,35 mm (1/4 „) 3-biegunowym gnieździe. Pełne poziomy wyjściowe to 1,4 W rms przy 33 Ω, 0,15W rms przy 300 Ω. Poziomy wyjściowe to 0, -10, -20, -30dB, ustawione w menu. Minimalna impedancja słuchawek wynosi 33 Ω.

We/wy sygnału zegara: 2x Wejścia zegarowe Word na złączach 2x BNC, przyjmują standardowy zegar tekstowy o częstotliwości 44,1, 48, 88,2, 96, 176,4 lub 192 kHz. Szybkość transmisji danych może być taka sama, jak częstotliwość zegara lub dokładna wielokrotność częstotliwości zegara. Wrażliwe na poziomy TTL. Wyjście zegara Worda na 1x złącze BNC. W trybie Master na wyjściu pojawia się zegar czasu zgodny z TTL.

Szum resztkowy: Lepszy niż –113dB0, 20Hz – 20kHz nieważony (ustawienie 6V).

Przesłuch L-R: Lepszy niż -115dB0, 20Hz – 20kHz

Filtry Trybu PCM: do 6 filtrów daje kompromisy między odrzuceniem obrazu Nyquist a odpowiedzią fazową.

Trybu DSD: 4 filtry stopniowo zmniejszają poziom szumów poza pasmem audio.

Aktualizacja oprogramowania: Dostępne w aplikacji dCS Bartók App

Sterowanie: Aplikacja dCS Bartók App, RS232 (sterowany przez urządzenia firm trzecich), pilot (opcjonalnie)

Zasilacz: Ustawiony fabrycznie na 100, 115, 220 lub 230V AC 50/60Hz.

Pobór mocy: 30 Watts typowo / 50 Watts maksymalnie

Kolor: czarny lub srebrny

Wymiary: 440 x 430 x115 mm.

Cena: 52 270 PLN.

Z wbudowanym słuchawkowym wzmacniaczem: 62 820 PLN.

System:

  • Źródła: PC, Ayon CD-T II.
  • Przetworniki: Ayon Stratos, dCS Bartok.
  • Wzmacniacze słuchawkowe i przedwzmacniacze: ASL Twin-Head, dCS Bartok, Phasemation EPA-007.
  • Słuchawki: Beyerdynamic T1 V2 (kabel Tonalium), Final D8000 (srebrny kabel firmowy), Focal Utopia, Grado PS2000e, Meze Empyrean (kabel Tonalium-Metrum Lab), Sennheiser HD 800 (kabel Tonalium-Metrum Lab).
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Kolumny: Zingali Client Evo 3.15.
  • Interkonekty: Siltech Empress Crown, Sulek Audio & Sulek 6×9, Tellurium Q Black Diamond XLR.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Acrolink MEXCEL 7N-PC9700, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek 9×9 Power.
  • Listwy: Power Base High End, Sulek.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Acoustic Revive RIQ-5010, Divine Acoustics KEPLER, Solid Texh „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

7 komentarzy w “Recenzja: dCS Bartók

  1. Marek S. pisze:

    Witam Pana. Martwi mnie: „Minimalna impedancja słuchawek wynosi 33 Ω”. Czy próbował Pan czegoś o niskiej impedencji? Bo Lcd4z pewnie już pojechały. Pozdrawiam

    1. Piotr Ryka pisze:

      LCD-4z faktycznie już odjechały, ale nominalnie za niskie impedancyjnie Ultrasone T7 i Meze Empyrean grały bez zarzutu. Niemniej słuchawek o impedancji poniżej 20 Ohm nie próbowałem, trzeba będzie sprawdzić samemu.

      1. Marek S. pisze:

        Ultrasone i Meze prawie mieszczą się w normie podanej przez Producenta. Ciekaw jestem jak z tymi poniżej 20 Ohm. Ale dziękuję.

        1. Piotr Ryka pisze:

          Niestety, LCD-4z były nieobecne. Final X też nie było.

  2. Piotr Ryka pisze:

    Dzięki koleżeńskiej wizycie z Anglii, Bartok zdążył się spotkać z jeszcze jednymi słuchawkami referencyjnymi, z Audio-Technicą ATH-L5000.

  3. AudioFan pisze:

    Taka ciekawa i obszerna recenzja wybitnego sprzętu, a tak mało komentarzy. Zastanawiam się dlaczego?

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Przemiły żart. A kogo może obchodzić przetwornik/wzmacniacz słuchawkowy za 90 tysięcy, bo taka jest aktualna cena, podobno na skutek upgrade oprogramowania do poziomu Rossini (140 tys. PLN).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy