Recenzja: Sulek Red

Cechy brzmieniowe

      Rzecz jasna można opisywać abstrakcyjnie bez czynienia porównań, wychwalając ile sił w piórze lub ganiąc co popadnie, w zależności od tego czy przedmiot opisu jest drogi i ma plecy, czy pleców nie ma i jest tani. Można też oczywiście być uczciwym i nie wzorować się na politycznych komentarzach, ale ostatnio natknąłem się na recenzję odtwarzacza za przeszło sto tysięcy wynoszącą go pod niebiosa, podczas gdy sam mając z nim do czynienia tylko zgrzytałem zębami. Humor odnośnie cudzego recenzowania mam zatem mocno średni, a nie mając też zaufania do własnych uszu i pamięci, oparłem opis na porównaniach. Ma się rozumieć bezpośrednich, bo te z dnia na dzień to już nie to; pierwszego dnia poszedł w ruch system przy komputerze: opisywany Sulek Red znalazł się między przetwornikiem a słuchawkowym wzmacniaczem. I skonfrontowany został na przekroju szerokiego repertuaru, czerpiącego z wszystkich gatunków muzycznych, z własnej firmy interkonektem debiutanckim, bardzo przeze mnie cenionym i chętnie używanym Sulek Edia, w czym dodatkowym smaczkiem było używanie przez oba przewodów z cynowanej miedzi. Ale przez Edia trzech grubszych, przez Red dwudziestu siedmiu cienkich, z sumą dającą dużo większy przekrój i dużo większą pojemność. Także o wiele większą siłę nośną, bo każdy znający się trochę na tajemnicach prądu wie, że tworząca go aktywność elektronów dotyczy niemal w całości powierzchni przewodnika, nie przenika do jego głębi. A ponieważ powierzchnia dwudziestu siedmiu cieńszych jest znacznie większa niż trzech umiarkowanie grubszych, informacyjna struga u Red jest strugą o szerszym nurcie, ale też większej pojemności. Pierwszym zatem efektem makroskopowym zaobserwowanym podczas porównywania było stwierdzenie tego, że przy Sulek Red trzeba wyrównawczo podnieść poziom głośności, i to na tyle sporo, że aż mnie to zdziwiło.

     Tyle odnośnie obiektywizmu, z którym nie ma dyskusji, reszta już kwestią przyjemności odbioru, w ramach której można podyskutować nie tylko z innymi, ale też z samym sobą. I ta dyskusja się odbyła i miała szybki przebieg, a miała miejsce zaraz po tym, jak posłuchawszy uważnie Red zacząłem słuchać poprzez Edia. Zaraz po tym jak obniżyłem wyrównawczo głośność i przejechałem przez trzy utwory, prezentujące wokal, mały skład i coś na dużym obszarze. Ale naprawdę ostra wymiana zdań pomiędzy mną a mną miała miejsce już podczas słuchania pierwszej minuty pierwszego utworu – wszystko późniejsze było jedynie potwierdzeniem jej rezultatu. Potem miałem już całkowitą pewność, która się tylko wzmagała, na zasadzie „No jasne!” i „Nie ma mowy, już tak będzie …” – a chodziło w tym o dwie rzeczy, jedną po stronie Edia, drugą po stronie Red.

    Przewód Edia formował na zasadzie bycia filtrem (którym jest każdy interkonekt) brzmienia ciemniejsze, głębsze i gładsze. Lekko obniżone tonalnie, oferujące większy procentowy udział basu i, jak to w bywa takich razach, także mocniejsze pogłosy. Oferował też upraszczanie dźwięku, na tego bazie piękną płynność melodyczną. Pojawiające się za jego sprawą gęste i ciemne brzmienie z większą ciepłotą i urokliwą basowością swój główny atut miało właśnie w pierwszoplanowej melodyjności. Sprawiała, że cyfrowy przekaz, już wcześniej rasowany analogowo przez procesor K2 w przetworniku, stawał się prawie jak gramofonowy, z wszystkimi tego zaletami. Toteż w pierwszej sekundzie ta ciepła, analogowa fala zdawała się czymś lepszym, ale w następnych sekundach wrażenie to się ulatniało. Nie wiem, jak by ta sprawa wyglądała, gdybym przez oba kable nie słuchał tych samych utworów, tym bardziej gdybym słuchał każdego w innym torze. Ale sądzę, że i tak bardzo prędko przewagi Red bym wyłapał, zbyt były oczywiste.

     Red na tle Edia przejawił większą trafność tonalną. Przyjemne obniżanie, przyjemnym obniżaniem, to może się podobać i generować relaks, ale od kabla szczytowego oczekujemy celności odtwórczej. A więc nie obniżania, ocieplania i przyciemniania, tylko muzyki jaką jest. A była i jest z pewnością bardziej taka, jak poprzez filtrację Red. Lepiej oświetlana i obiektywna tonalnie, a poprzez to pozbawiona nie tylko naddatku basu, ale też i naddatku pogłosów. O ile zaś pewien naddatek basu może być samą przyjemnością, to już naddatki akustyczne mogą być uciążliwe. Oczywista jedne i drugie odchodzą od muzycznej prawdy, ale ponieważ aparatura audio, zwłaszcza słuchawki i głośniki, z reguły przedstawia sobą okrojone możliwości odtwórcze odnośnie reprodukcji basu, za to sama nierzadko generuje sztuczne pogłosy, to bas dodawany przez interkonekt dużo częściej będzie czymś trafnym od dodanego pogłosu. Tak właśnie było w tym wypadku – Edia sympatycznie umilał basem prezentację muzyczną użytych w teście słuchawek Susvara, podczas gdy jego pogłosowość była już problematyczna. Oczywiście można ją lubić i dodawanie jej (np. przez kartę muzyczną) można odbierać pozytywnie, zwłaszcza kiedy się z tym miarkować lub naumyślnie się wygłupiać, niemniej na tle perfekcyjnego operowania pogłosem nie wypadnie to realistycznie.

      Nie przeciągając tematu, wszak druga tura przed nami, powiem krótko: Red okazał się wyraźnie lepszy, a przynajmniej był taki w polu widzenia mojego gustu. Czego dobitnym wyrazem przykrość towarzysząca pozbywaniu się go z toru przy komputerze, skutkująca spadkiem szczegółowości i głębi wglądu w nagrania. Pozostało imponujące jakością brzmienie, ale bardziej przyjemnościowe – już takiego wgryzania się w treści muzyczne z Sulek Edia nie było. Trzeba było się zadowalać ogładą i elegancją brzmienia; to dużo, ale na tle Red za mało. 

      Przeszedłszy do toru z odtwarzaczem wykonałem dwie sesje: ze słuchawkami AKG K1000 i z głośnikami Audioforma. Obie dotyczyły porównań recenzowanego interkonektu, ale już nie z najtańszym Edia, tylko środkowym 6×9. A zatem kablem o przewodach z niecynowanej miedzi, tak samo jak u Red splecionych w warkocz z trzech wiązek, ale po sześć nitek. Co i tutaj dawało sumarycznie mniejszy przekrój niż u testowanego, zatem też mniejszą pojemność, lecz w tym wypadku różnice głośności były już pomijalne. Niepomijalne natomiast – i to niepomijalne całkiem – różnice dotyczące brzmienia, mimo iż nie zaznaczyły się tym razem wyraźne odmienności tonalne. Sulek 6×9 wydawał się mieć strój lekko pchnięty w górę, ale głównie za sprawą tego, że referencyjny Red prezentował wyższą kulturę sopranów i lepszą melodykę. Ponownie mogło się w pierwszej chwili wydać, że bardziej teraz szorstki i jaśniejszy przekaz porównywanego 6×9 posiada pewne przewagi, bo może lepszą szczegółowość i większą przenikliwość? I znów po paru sekundach okazało się, że ani trochę, nic z tych rzeczy. Tym razem już nie na żarty, ponieważ Sulek 6×9 to nie jest kabel przyjemnościowy w sensie miłych uproszczeń, tylko wszystko dokładnie słychać.

     Każdy szmer urasta do rangi zdarzenia, każde wybrzmienie rozszczepia się na składowe. Razem dawało to bardzo lubiany przeze mnie efekt szorstkawego brzmienia z wyraźnym meszkiem tekstur i lekką chrypką w głosach. Brzmienia niezwykle złożonego nie tylko w samych dźwiękach, ale poszumem i wibracją bardzo tykającymi przestrzeń. Ale żeby to miały być same techniczne dane wytrzebione z artyzmu – takie coś w żadnym razie, ten 6×9 także śpiewał. Śpiewał i darzył uczuciami, a nie samymi szczegółami, przenikliwością harmoniczną i przestrzeni poszmerem; bardzo dobrze się to składało w całość, toteż słuchając myślałem sobie: „No tak, oto prawdziwy high-end, a nie jakieś high-endowe przedszkole.” Przeskanowawszy liczne utwory tym prawdziwym high-endem, zamieniłem 6×9 na Red i odczekałem godzinkę, ażeby siebie zrestartować i by się świeżo podpięty ograł. Do takiego ogrania potrzeba circa dziesięć minut, ale ja nie lubię muzyki w dużych porcjach; godzina-dwie mi starczają, potem musi być przerwa. Nie lubię też słuchania serio dzień po dniu, spada mi jakość przeżycia; nie należę do takich, dla których muzyka „jest wszystkim”, dla mnie jest tylko czymś, choć niewątpliwie ważnym.

     To ogromnie niedobre, że interkonekt Red okazał się być lepszym, bo albo trzeba wyskakiwać z grubej forsy, albo żyć w audiofilskim stresie. Szczęściem dała nam Matka Natura na łez otarcie zapomnienie; stres łagodnieje z czasem, potem już prawie nie doskwiera. Niemniej zawsze zostaje zadra, tej nie da się usunąć. Sam przynajmniej nie umiem – rozpamiętuję, boleję, zazdroszczę. Dlatego dobrze, że muzyka jest dla mnie tylko „czymś”, mogę się zająć czym innym. Cóż z tego jednak, skoro filozofia i życie to są dopiero boleści, lecz my teraz nie o tym.

     No więc jest ten sulkowy Red interkonektem w wyższym gatunku, którego największym atutem to, co powiedział o nim sam twórca. Ten kabel posiadł zdolność łączenia jakości szczytowych: szczytowej melodyjności ze szczytowym poziomem technicznym. Wpięty w tor najwyższego poziomu niezbicie tego dowiódł, jego prezentacja była równie przenikliwa i szczegółowa, co perfekcyjna muzycznie. Można to było potwierdzać na całym przekroju pasma, jako soprany ekstatycznie strzeliste, a jednocześnie nigdy nie przechodzące w przykre kłucie; ludzkie głosy głębokie i melodyjne, ale przede wszystkim prawdziwe; a bas nigdy jako pusty zarys – oprócz znakomitego rysunku bębnów i oddania faktury membran zawsze mający siłę, zawsze też udarową stronę. Sumarycznie rodziło to takie wrażenie, jakby do prezentacji 6×9 dodano brakujący składnik – forma się wypełniała materią. Ale to nie jest dobre porównanie, bo sama forma też ulegała zmianie pod wpływem tej dodanej treści – zaokrąglała się, wygładzała, zyskiwała życie pełniejsze, zyskiwała biologizm.

      To słowo podczas słuchania nie przyszło do mnie od razu, najpierw zwróciłem uwagę na lepszą obróbkę powierzchni i ładniej prowadzone linie. Także na lepsze plasowanie się dźwięków w przestrzeni oraz mocniejszą samą jej obecność. Ale kiedy już przyszło, zrozumiałem że jest najważniejsze. Ten high-end 6×9 wg języka slangowego oznacza kogoś z głową na karku, kto zawsze sobie radzi. Interkonekt 9×9 ma format jeszcze większy, radzi więc sobie jeszcze lepiej, ale dopiero Red potrafi tchnąć w muzyczne formy niezaprzeczalny autentyzm. Tak byśmy poczuli nie tylko szelest materiału, ale znaleźli w tym odzieniu żyjącego człowieka.

     Życie to tajemnica, pomimo że jest nami. Gdy padło pod adresem fizyka-noblisty Franka Wilczka pytanie o najbardziej palącą nierozwiązaną zagadkę, po namyśle padła odpowiedź, że to, w jaki sposób martwa materia staje się w żywą. Przejścia pomiędzy interkonektami Sulek 6×9 a Sulek Red nie są nawet w dalekim przybliżeniu aż takie radykalne, bo w pierwszym ta materia żyje, ale życie jej większą ma dozę sztywnej twardości okrzemka, a mniej ciepłej zwinności ssaka.

      Porównania zawsze zawodzą, to zawodzi tym bardziej, ale uzupełniająco dorzucę, że muzyka z 6×9 jawiła się jako surowsza, mniej płynna i mniej spójna. Ta z Red to niczym późniejsze stadia ewolucji – pozbawione sztywności stawonoga i chitynowego pancerzyka. To kocia zwinność, kobiecy wdzięk, pierwiastek życia jako tętno aż po zupełną tożsamość. Ta szorstkość i surowość 6×9 skądinąd bardzo atrakcyjne, jako poparte technicznością szczytowego poziomu i też nie pozbawione życia, tyle że w bardziej surowej, obcej naszemu formie. Kiedy następowała przesiadka na Red, wszystko stawało się naszemu podobniejsze – jako płynniejsze, bardziej giętkie, bardziej oparte na krzywych liniach obejmujących cięższą treść. Także cieplejsze i gładsze w dotyku, a równocześnie bardziej przenikliwe i szczegółowe. Z przekazu Red wylewała się bowiem nie tylko żywsza materia, ale też można było poprzez niego wyczytać więcej z nagrania. Na przykład szumy tła, mimo iż o postaci milszej dla uszu, były intensywniejsze i pojawiały się też tam, gdzie wcześniej na danym poziomie głośności były niemalże nieobecne. Wybrzmienia zjawiały się jako obfitsze harmonicznie i dzięki temu instrumenty inaczej ze sobą współpracowały, a spod pojedynczego klawisza wyskakiwała większa dawka brzmienia.

      Rzecz ujmę jeszcze inaczej, posłużę się opisem częściej w recenzjach stosowanym. To „życie” i ten „biologizm”, o których wyżej piszę, można także traktować w kategoriach braku zniekształceń. Darując sobie cały aspekt „mniej-bardziej biologiczne”, zwyczajnym stylem recenzyjnym stwierdzić, że Sulek Red to kabel o mniejszych zniekształceniach. Ludzkie głosy przemawiają do nas przez niego jako bardziej życiowe, tak samo autentyczniejsze instrumenty, tak samo całe orkiestry. To, co mówi o nim twórca, rzeczywiście się materializuje – jest płynnie, spójnie i muzycznie jak u Edia, a szczegółowo jak u 9×9. Zarazem nie ma tego z Edia pogłębiania i obniżania tonacji, a z 6×9 i 9×9 niedostatków spójności i niecałkowitej melodyki.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

6 komentarzy w “Recenzja: Sulek Red

  1. miroslaw frackowiak pisze:

    Moze w zoltym kolorze bylby 50% tanszy a w zieolnym ekologicznym natepne 30% tanszy i tak dalej, taka zabawa cenowa, aby zrobic wrazenie na kim? zenada…

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Kogo nie stać, ten nie ma. To dotyczy wszystkiego i wszystkich. Takie życie. A żółte są. Teraz kable Edia są żółte.

    2. Sławek pisze:

      No parszywy kapitalista, żąda kupy pieniędzy za jakiś drucik!
      Ja to z takimi robię tak – nie kupuję, i niech splajtuje.
      Nie plajtuje? Ludzie kupili? Może dali się nabrać? A może byli po prostu bogaci i uznali, że jednak warto? Przecież nikt do kupna kałaszem nie zmuszał.

  2. Andrzej pisze:

    Może nie kapitalista, a po prostu ktoś kto w sposób rzemieślniczy wytwarza okablowanie audio dla konkretnej grupy, raczej bardzo zamożnych klientów. Z racji tej majętności mogą się oni czuć kapitalistami – Co stwarza potrzebę podkreślenia swojego statusu społecznego poprzez posiadanie rzeczy o wysokim prestiżu, raczej niedostępnych dla mniej majętnych grup społecznych. Oznacza to że ma być drogo, raczej bardzo drogo. Towar ma nie być zrobiony z byle czego, najlepiej aby miał wyszukaną formę lub kształt.
    Taki jest właśnie Sulek Red. Czerwony aby łatwo go było zauważyć, tzw. otwarta wielo -żyłowość podkreśla jego wyjątkowość i wysoką cenę, kute z czystej miedzi wtyki zaawansowanie techniczne i również cenę.
    Dla tych którym spodobała się powyższa recenzja interkonektu Sulek Red a nie chcą lub nie mogą wchodzić w tzw. „cenowy prestiż” mamy w naszym kraju rodzimych wytwórców kabli audio „wysokich lotów”. Nie będzie wtedy prestiżu wynikającego wysokiej ceny, ani z tego że jego producentem jest jakaś znana i ceniona na rynku audio światowa firma. Zamiast otwartej wielo-żyłowości jest ona zamknięta co wizualnie nie jest takie atrakcyjne.
    Polecany przeze mnie kabel można określić kilkoma słowami:

    NEUTRALNY AŻ DO BÓLU
    Co oznacza iż nie jest on filtrem. Krótko w punktach można byłoby go opisać jako:

    – nieograniczona przestrzenność przyrastająca we wszystkich kierunkach, czyli dźwięk przybliża się do linii bazy stając większy bardziej intymny i wyrazisty, jednocześnie oddala się na głębokość, coś co słychać na krańcach sceny jest jeszcze dalej, dodatkowo nie są one tylko tłem jakby fakturą, ale są żywe słychać wszystko co generują złożoną barwę jej głębię i zróżnicowanie, pogłosy, echa etc. , przestrzeń powiększa się też w relacji góra – dół, a na boki potrafi w zależności od odtwarzanego nagrania zrobić nawet otchłań, to tak jakby relacje przód – tył dodać także po bokach

    – przenoszenie pełnego pasma od najniższego basu do bardzo wysokich tonów

    – nieograniczona rozpiętość dynamiczna od samego dołu do najwyższej góry

    – jeżeli dźwięk dłużej wybrzmiewa, jest dźwięczny nie jest on skracany, czyli nie skraca nam wybrzmień

    – jakikolwiek brak problemów w odtwarzaniu basu – jego złożoności, zróżnicowania, można byłoby go określić iż nie odtwarza basu a jego zakres czyli całe pasmo, powiedzieć że schodzi on do szybów zamkniętych kopalń na Śląsku to za mało

    – pełna rozpiętość barwowa, ale nie więcej niż sprzęt i nagranie mu nie poda

    – wzorowe pozycjonowanie dźwięku, słychać nie tylko dźwięki ale nawet „martwe” przestrzenie pomiędzy nimi

    – nie ogranicza szczegółów wypłaszcza pofalowane pasmo jednodrożnych przetworników słuchawkowych

    – techniczne zaawansowanie co najmniej takie same jak nie lepsze od Sulka, tu inżynieria obejmuje już więcej materiałów ich złożoność, kształt przewodów, czy proporcje tzw. „hybrydy”

    – zamiast kutych wtyków z miedzi zaawansowane wtyki KLE

    – może się zdarzyć iż jego włączenie w tor potrafi odkłamać audiofilską marketingową rzeczywistość, jeżeli ktoś nam wmawia że mamy tor takiej firmy o pewnej wartości i pewnych rzeczy już nie osiągniemy to po włączeniu tego kabla okaże się że baja jak szecherezada

    Wad za tą cenę nie stwierdzam.

    – Jak każda hybryda długo się wygrzewa, w początkowym okresie wygrzewania bas wariuje, wtyki KLE potrzebują 200 godzin wygrzewania
    – więcej dźwięku wymaga karmienia większym prądem, pokrętło głośności trzeba będzie rozkręcić bardziej
    – kabel kierunkowy podpinać od strony źródła tak jak się czyta

    Neutralność ma jednak swoje prawa, powoduje że poznajemy prawdę o sprzęcie jaki posiadamy, ze szczególnym naciskiem na poprzednika,czyli kabel który będzie przez omawiany przeze mnie podmieniany. Najczęściej jest on filtrem czyli tamuje w pewnym zakresie dobre jak i złe rzeczy, mogą one mieć różne proporcje.
    Wpięcie w tor neutralnego interkonektu powoduje tak jakby odetkanie tego sitka i jeżeli nasz tor nie jest w miarę poprawny możemy mieć odsłuch fatygujący delikatnie to określając. Raczej średnio się nadaje na zamiennik kabla który miał zniwelować pewne niedostatki toru.

    Jak każdy interkonekt wysokich lotów omawiany przeze mnie interkonekt posiada tzw. „dodatnią neutralność”. Z nie najlepszych nagrań potrafi wyciągnąć więcej dobrego aniżeli złych rzeczy spowodowanych niską jakością nagrania. Rzecz bardzo przydatna w przypadku streamingu.
    Z zalet mogę jeszcze dodać iż potrafi „otworzyć” niektóre typy przetworników które do tej pory były „nieotwieralne”.

    Nieco się rozpisałem, a powyżej nie podałem co to za kabel. Otóż jest to dla odmiany kabel spod południowej granicy Polski z firmy MB Audio Cable konkretnie jest to model HYBRID dostępny jest on również z innymi niż cinche wtykami.

  3. Piotr pisze:

    Panie Andrzeju, to wszystko prawda, tylko jednego pan nie napisał, żeby osiągnąć takie efekty, trzeba mieć naprawdę dobrze ogarnięte akustycznie pomieszczenie, a tak to zwykły bełkot, niedoświadczeni audiofile to łykają jak pelikany, wydają duże pieniądze,słyszą to co przeczytają w recenzjach, naprawiają marną akustykę wymianą kabli sic.
    Żeby nie było, słyszę wpływ kabli na odtwarzany dźwięk 🙂
    Ale już dość dawno doszedłem do wniosku, bez dobrej akustyki niema dobrego grania, niech to wreszcie dotrze do audiofili, bo wyrzucają swoje ciężko zarobione pieniądze w błoto!
    Pozdrawiam

  4. Andrzej pisze:

    Panie Piotrze funkcjonuje Pan już w branży audio sporo czasu, jest już Pan człowiekiem w odpowiednim wieku i nazywa Pan dzielenie się solidną ujawniającą prawdę wiedzę towaroznawczą bełkotem. Lekkie pióro i barwne opisy nie zastąpią może i sucho beznamiętnie podanej wiedzy towaroznawczej, która zawiera więcej składowych opisowych – Moje wpisy to raczej anty-bełkot.

    Sam dawno dawno temu w czasach swojej młodości korzystałem z systemu kolumnowego, osiągając spektakularne efekty. Pierwsze co zrobiłem to zabrałem się za dostosowywanie akustyki pomieszczenia, ale w taki sposób aby nie ingerować w jego normalny wygląd. W moim systemie nie było kabli z czystej miedzi.
    Każda kolumna charakteryzuje się odpowiednim poziomem głośności przy którym brzmi najwierniej. Zależne jest to od jej mocy znamionowej i skuteczności. Musi to być skorelowane z wielkością pomieszczenia – Jest to czynność którą należy stawiać na pierwszym miejscu. Później dopiero mamy akustykę. Cóż nam z akustyki jeżeli będziemy musieli obniżyć drastycznie jakość odtwarzanego przez kolumnę dźwięku poprzez jej zciszenie. Wydzielone oddzielne pomieszczenie w postaci domku gospodarczego na cele audio-wizualne jest najlepszym rozwiązaniem.
    Obecny kształt i forma większości kolumn oferowanych na rynku jest antagonistą wysokiej wierności odtwarzanego dźwięku. Recenzenci nie przeprowadzają nawet testu na drgania obudowy.

    Co do wiedzy audiofili jest ona w większości taka jaką emanuje podażowa strona rynku. W porównaniu z latami 90 -tymi obróciła się ona o 180 stopni. Teraz klient czyli audiofil ma ciągle gonić króliczka. Ma być leczony a nie wyleczony. Najważniejszym kryterium według rynku podażowego jest cena przy jednoczesnym braku podziału na przedziały kosztowe.
    Wrzucanie do jednego garnka recenzji interkonetku za 40 000 zł zrobionego na zasadzie jeden stoi na stole, a czterech kręci stołem i wkręcamy żarówkę powoduje irytacje co po niektórych czytelników. Gdyby istniało jeszcze na polskim rynku czasopismo HIGH-END, przypuszczam że panowie z redakcji tego pisma mieliby poważne obiekcje czy przyjąć obiekt Pana ostatniej recenzji do testów ze względu może nie na cenę, ale na zastosowanie downgradingu przy jego budowie.

    Odpowiednim miejscem na takie recenzje jest dział HIGH- END Stand of the Art czyli coś dźwiękowo najwyższych lotów ale jednocześnie dzieło sztuki co właśnie uzasadnia wysoką cenę.

    Branża sprzętu audio to nie dział poezji śpiewanej. Nie da się w kilku pięknych słowach opisać złożoności jej działania. Panie Piotrze jeżeli moje obszerne rozpisywanie się jest traktowane przez Pana jako bełkot to jest to nic innego jak stosowanie cenzury przez stronę podażową naszego rynku audio. Najlepiej może pozamykać wszystkie fora w tym temacie. Niech audiofile nie wymieniają się poglądami. Będą wtedy kupować wtedy wszystko jak leci bez zastanowienia.

    Również Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy