Komputerowa wszechmoc

   Zajrzałem do tekstu pana Antoniego Woźniaka o wszechmocy komputerowego kodu pt. „DSP w służbie audiofila?” Artykuł jest skrajnie entuzjastyczny, by nie rzec – wręcz szaleńczo. Oto dzięki komputerowej ingerencji w cyfrowy sygnał muzyczny (czyli za przetwornikiem) uzyskiwać możemy jakość dystansującą nawet źródłowy analog, ponieważ pozytywnie oddziałuje się na szum tła, poprawia akustykę pomieszczeń i instrumentów, a także ruguje wady w samym sygnale – jak artefakty trzaskowe, zniekształcające zmiany tempa, odczuwalną obecność i niedoskonałości mikrofonu, niedostateczną jakość taśmy – itd. Nadganiamy więc także niedoskonałości rowka i igły, wady pomieszczenia na równi nagraniowego jak odsłuchowego, a także samych głośników i wszystkiego do nich po drodze. Ogólnie biorąc tego wszystkiego, co się zarówno na powstawanie jak i odtwarzanie muzyki składa. Pełna w takim razie naprawa każdej wady w studio i w domu: Ba! – samą muzykę możemy sobie dowolnie kształtować wedle własnego gustu, ażeby – przecząc oryginałowi – bardziej nam pasowała. Możemy idąc tamtędy poprawić głosy śpiewakom, struny i pudła rezonansowe instrumentom, zmieniać tempa i dynamikę, maskować pomyłki wykonawcze, od biedy nawet interpretacyjne. I teraz taki Glenn Gould nie będzie już grając podśpiewywał, a György Cziffra sapał. I jeśli – dajmy na to – ktoś drugą część Appassionaty w wydaniu tego Goulda uzna za graną nazbyt wolno, to ją sobie przyśpieszy…

Bardziej całościowo rzecz ujmując – obrazowo i porównawczo – dostajemy do ręki swego rodzaju wszechwładne narzędzie, taki muzyczny Photoshop. Pryszczatą panią z krzywą twarzą na krótkich, kaczych łapkach możemy przeistoczyć w modelkę, a nawet samą Avę Gardner. Tak samo jak w filmach science-fiction płynnie przechodzić od karalucha do złotowłosej dzieweczki (coś podobnego, tylko z brunetką, w Facetach w czerni II), krasnoludki zmieniać w olbrzymy, smoka w pięknego księcia. Bajka o księżniczce zaklętej w żabę, albo o pięknej i bestii, staje się więc udziałem świata muzyki czerpanej z nagrań w sensie jak najbardziej dosłownym. Nawet i ta o śpiącej królewnie, którą cyfrowym kodem możemy wyrwać ze snu. W artykule jest schemat operacyjny takiego audio-photo-hop-siup i w wielu miejscach powoływanie się na Michaela Fremera (pseudo Pan Winyl), który z pozycji światowo opiniotwórczych skrajnie komputerowemu audio nieprzychylnych miał ostatecznie orzec, że takie komputerowe figle-migle dają lepszą muzykę. Pal licho, czy autentyczną, ale na pewno smaczniejszą, przynajmniej w wielu aspektach. Więc to jest pyszne, świetne zatem – i na tym pojedziemy. Pan Antoni nie ma najmniejszych wątpliwości i popadł w niekłamany zachwyt: – Oto świetlana przyszłość, a cały dotychczasowy audiofilizm do tego tylko był wstępem!

Bardzo być może, nie neguję. Sam w artykule z 2013 roku „O sensie i rozterkach audiofilizmu” napisałem w podsumowaniu, że postęp z różnych przyczyn od audiofilizmu się odżegnał, więc jeśli gdzieś go wyglądać od audiofilskiej strony, to pewnie patrzyć trzeba ku komputerom i całej cyfryzacji, ponieważ postęp tam. Pan Antoni artykułu nie czytał, więc ma mnie za lamera, do czego oczywiście ma prawo, jednakże w komentarzu pod moim tekstem o audiofilskim voodoo był uprzejmy napisać nieprawdę, do czego już prawa nie ma. Cytuję:

– w recenzjach poświęconych akcesoriom, kablom audiofilskim, możemy być na 100% pewni, że autor zastosuje bardzo prosty zabieg / wybieg pt. brak punktu odniesienia. To jak z próbą udowodnienia, że doszło do radykalnej zmiany, wiecie fake-owe słupki, gdzie wystarczy chwila, aby przekonać się o manipulacji. Wykres niby przedstawia gigantyczną różnicę, problem w tym, że tak naprawdę to jakiś ułamek, promil. Typowe, powtarzalne… rzeczom z pogranicza percepcji, zmianom subtelnym, ledwo zauważalnym nadaje się rangę niewspółmierną do tego, czym realnie są. I to jest od dawna udowodnione, tu nie ma mowy o przypadkowości. Podstawka (od kabli) robi tak dramatyczne zmiany, jej wpływ jest w taki sposób przedstawiony, żeby Czytelnik uległ złudzeniu, że to o Himalaje się rozchodzi. Paskudne? Tak. Nieuczciwe? Owszem. Skuteczne? Niestety

I teraz, proszę zauważyć – w odniesieniu do komputerów promuje Woźniak Antoni wizję, że to najlepsze co być może i co nas ostatecznie wyzwoli. Sprzęt audio dzięki nim i ich kodom stanie się sprawą drugorzędną, czymś bez istotnego znaczenia. Albowiem nawet marny czy przeciętny wpuszczony w wiersze kodu wyskoczy jako genialny!!!

Taki genialny, że jakikolwiek dotąd uważany za najlepszy, choćby i postawiony na najlepszych podstawkach oraz spięty najlepszymi kablami, może się wypchać sianem, a recenzenci z nim. Czyli (sic!) w odniesieniu do komputerów te punkty odniesienia tracą swoją istotność i można na nie machnąć ręką, bo liczy się sama końcowa frajda, którą robimy kodem. Tyle, że tym samym wkracza do akcji tak zwany podwójny standard, czego już Woźniak nie dostrzega. Jego zdaniem kiedy recenzent pisze, że po zamianie kabla lub po użyciu podstawek taka frajda mu wzrosła, to to jest słowne nadużycie i brak trzymania wzorca, a już na pewno dramatyczne wypaczenie proporcji odniesionych do frajdy wyrażanej w słupkach… (Słupki frajdy? Na dodatek dokładne? Ja nie mogę…) Natomiast gdy komputerem zadziałać, a nie jakąś podstawką… –  Aaaa, to już całkiem co innego – to są same karesy pozaszywane w komputerowe kody. Tu wzorzec może luźno służyć do diagnozowania poprawy i można robić co się chce, co komu żywnie się podoba… Całkiem odwrotnie, niż kiedy wprowadzamy w czyn przedmioty w realnym świecie. Wtedy tak z wzorcem nie wolno – trzeba trzymać słupkowy rygor w ułamkach milimetrów, i nawet sam Michael Fremer nam tego nie zluzuje. Zachować idealne proporcje i miligramowe wagi satysfakcji aby cokolwiek ustalić – co oczywiście jest niemożliwe, zatem od razu najlepiej przyznać, że to wszystko są bajki. Nie te o księżniczce zamienionej w żabę i na powrót w księżniczkę, tylko o recenzencie-oszuście, albo o recenzencie-maniaku, który grandziarsko lub w najlepszym razie lamersko publikę do wyrzucania pieniędzy skłania. Gdyby tak postępował odnośnie komputerowego kodu, to by było „słusznie i naukowo” (jak mawiano w Związku Radzieckim), a do tego jeszcze uczciwie – uczciwie jak najbardziej. Ale jeśli użył podstawki, to to jest, panie, granda! Dlaczego? Ano dlatego, że Woźniak orzeka przy rozstrzygającym wsparciu Fremera, że kodowe poprawy komputerowe bez porównania są lepsze…

Co tam prawdziwy analog, co nawet prawdziwy fortepian! Przyjemność trzeba sobie wstrzykiwać kodem! Maksimum przyjemności! Komputerową magistralą poszerzyć szlak dopaminowy, tak by muzyka wjeżdżała w układ limbiczny najszerszym z możliwych torem. Żeby, jak kokaina, była dziesięć razy lepsza od seksu… A co? Nie da się? No jak to? Przecież kod wszystko może!

A jeśli ktoś lubi szumy płyty i lubi słyszeć błędy, także ograniczenia realizacji? Jeżeli żywi ludzie z ich wadami i kaprysami oraz realne scenerie są mu milsze od photoshopowych lalek i ich idealnych domków? To znaczy, że jest głupi. Bo Fremer na spółkę z Woźniakiem stwierdzili co innego. I niczego w tym zmienić nie może fakt dla komputerów dość przykry – że struny skrzypiec w realnym świecie (jak wszystkie struny realne) nie drgają całkiem harmonicznie, chociaż inżynierowie po kursach politechnicznych zwykle tego nie wiedzą. Tak więc te komputerowe hocki-klocki, pomimo takiej ładności, nie są w stanie – ponieważ matematycznie to niemożliwe – przekształcać muzyki w taki sposób, by pozostała sobie wierną, całkowicie prawdziwą. Oczywiście dzieje się tak już wcześniej, na etapie przejścia do cyfryzacji, ale z tego nieharmonicznego powodu dzieje się tak jeszcze bardziej; coraz głębiej brniemy w nieprawdę, coraz dalej odchodzimy od wzorca. (Że cyfryzacja posiada słyszalne wady transferu i paskudnika jittera nie da się całkiem zabić, to chyba wszyscy wiemy.)

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

14 komentarzy w “Komputerowa wszechmoc

  1. Sławomir S. pisze:

    Bardzo adekwatne porównanie do fotografii. Na tym polu podobne zjawiska są zdecydowania bardziej jaskrawe, tym samym łatwiejsze do skatalogowania: są puryści analogowi działający na dużych formatach błon światłoczułych, puryści analogowi, którzy pogodzili się formatem tzw małej klatki, puryści cyfrowi nie używający obróbki cyfrowej, fotografowie ingerujący nieznacznie w ramach tzw 'cyfrowej ciemni’ oraz ingerujący potężnie (Photoshop). Oczywiście w każdym przypadku następuje 'modyfikacja transferu’- w innym stopniu, innymi sposobami i w innych obszarach (technologiach).
    Wchodzenie tu w kwestie ocenne, dodatkowo mocno zabarwione emocjonalnie sprowadza temat do przekonywania, że 'to co ja cenię, jest lepsze’. Zaraz będzie lista deklaracji i obozy. Czy nie lepiej zostawić to w spokoju, porzucając pasję misyjną? Wystarczy przyjąć, ze nowe technologie nie dezawuują starych, to tylko rozrywka i hobby i każdy ma wybór. Warto też dostrzec, ze w każdym typie modyfikacji transferu (spodobało mi się określenie) jest element kreacji i to właśnie subiektywne zapotrzebowanie na tę kreację może skłaniać do różnych wyborów w tej zabawie. Ale – to tylko zabawa.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Świat zawodowej fotografii od strony warsztatowej nie jest mi dobrze znany; nawet nie wiedziałem, że dzieli się na aż tyle kategorii podejścia do tematu, ale tak trochę per analogiam do gramofonów mam kolekcję fotografii rodzinnych z przełomu XIX i XX wieku, robionych na szklanych kliszach. I muszę przyznać, że jakość jest zdumiewająca, o wiele lepsza niż późniejszych na celuloidowych błonach.

      1. Sławomir S. pisze:

        I jak się okazuje pożądane cechy użytkowe prowadzą do nowych technologii, które nie zawierają pewnych unikalnych cech tych mniej użytkowych i wygodnych. Identycznie w Audio i w Foto. Dlatego należy wyróżniać dwa światy – profesjonalny i amatorski/hobbystyczny. Niemal zawsze inna w nich jest hierarchia wartości.

    2. Marek Ł pisze:

      Bardzo dobry komentarz, dający do myślenia bardziej niż prztykanie się po redaktorskich nosach 🙂

  2. jafi pisze:

    Pragnę przywołać w tym miejscu kompozytora i wykonawcę Jana Hammera. Tak, tak ten od Miami Vice.
    Otóż w końcu lat siedemdziesiątych wydał on solową płytę „Black Sheep” – kto pamięta?:)
    Radiowy prezenter, który opowiadał o tej płycie mówił z dumą, że wszystkie partie instrumentów zostały nagrane przez Hammera na syntezatorach, między innymi gitary, perkusja i co tam jeszcze było.
    Już wtedy brzmienie symulowanych gitar i sztucznej perkusji było jakby tu powiedzieć: nieprawdziwe.
    Nie umiem powiedzieć, czy muzyka z tej płyty się obroniła, mogę powiedzieć tylko o sobie że ja do niej już nie powracałem.
    I nie chodzi mi o postać samego Jana Hammera, którego cenię za inne dokonania, ale o „wyczyn” z tamtego okresu – mianowicie zastąpienie realnych instrumentów syntezatorami, które miały je naśladować.
    Taki wspominek, ilustracja do powyższej polemiki.

  3. Przemysław pisze:

    Ostatnio natrafiłem na „ciekawą” opinię jednej osoby z yt: „winyle mają zwyczajnie większe szumy, więc gorszy stosunek sygnał/szum, to jest jakaś obiektywna miara, a nie jakaś mityczna analogowość brzmienia”. Zadziwia mnie to, jak osoby, które nie mają styczności z droższym sprzętem audio tak łatwo są w stanie wypowiadać się w takich sprawach:/ Chociażby ta opinia o „mitycznej analogowości”… Jak zawsze interesujący materiał Panie Piotrze. Serdecznie pozdrawiam!

  4. Miltoniusz pisze:

    Entuzjazm Pana Woźniaka do cyfrowego audio to pozytywne zjawisko. Bo generalnie entuzjazm to fajna rzecz. W zasadzie to ma rację. Bo sytuacja tu jest taka, że mamy do czynienia z prawdami równoległymi. Pan Woźniak ma swoją i jest to prawda prawdziwa dla całej rzeszy ludzi. Jeżeli spojrzymy na zdjęcie jego sprzętu http://hd-opinie.pl/3253,audio,sonore-microrendu-z-psu-ciaudio-megatest-hdo.html to co zwraca uwagę? Kolumny wciśnięte blisko ścian, szafka na sprzęt to chyba zwykły mebel z cieńkimi blatami, kable splątane chaotycznie za szafką, dotykające siebie nawzajem, szafki i ściany. Czy to źle? Niekoniecznie. Mnóstwo ludzi tak ma i dla nich testy Pana Woźniaka są realnie najbardziej wiarygodne. Ale co to oznacza dla dźwięku? Brak mikrodynamiki, pewnej finezji dźwięku, przestrzeni, stanu, w którym odtworzenie dźwięku ociera się, a nawet staje się magią. Dźwięk pełza gdzieś tam w niskich stanach wyrafinowania. Trudno coś wtedy zepsuć cyfrową obróbką. Poprawić? Tu się rzeczywiście otwiera ogrom możliwości. Wszysto zależy więc od budżetu ale i świadomości prostych spraw, jak akustyka czy wpływ wibracji, w tym na kable. Szkoda, że Pan Woźniak jeszcze tego nie odkrył, jego recenzje były by jeszcze bardziej wartościowe i umieszczone w bardziej obiektywnym kontekście. I wtedy jego prawda była by jeszcze bardziej prawdziwa.
    Z moich doświadczeń wynika, że wszelkiej formy obróbka cyfrowego sygnału (w dobrym sprzęcie) tylko go pogarsza. Doświadczenia: oversampling w Ayon CD 1s, korekcja eq w oprogramowaniu iTunes i JRiver, korekcja eq w procesorze dźwięku Classe CP800 v2 no i korekcja w pierwszym procesorze Pana Waszczyszyna. No ja już tak mam. No ale wierzę, że inni mogą mieć inaczej i może w niczym co napisałem o Panu Woźniaku nie mam racji. Zresztą, fajny chłop i cieszmy się, że tacy ludzie są.

    1. Marek Ł pisze:

      To się nazywa obiektywizm do bólu, brawo za anty-hate w czasach hate-endu 🙂

  5. bobek pisze:

    Nie chce wam psuc antycyfrowej zabawy chlopaki, ale dla przykladu na wyzszosc analogu:

    http://www.bostonaudiosociety.org/bas_speaker/abx_testing2.htm

    Test odsluchowy po ktorym Ivor Tiefenbrun, tworca kultowego Linn Lp-12, musial odszczekac swoje brednie jak to cyfra degraduje dzwiek. A bylo to w 1984, kiedy przetworniki C/A i filtry cyfrowe byly naprawde gowniane.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Wychodzi na to, że słuchanie czegokolwiek innego niż mp3 ze smartfona na pchełki zwyczajnie nie ma sensu. Taniej, wygodniej i równie dobrze, a nawet lepiej.

    2. Paweł pisze:

      Nie chcę dyskutować na temat wyższości jednego rozwiązania nad drugim bo aktualnie tory audio często są mieszanką obu technologii poza gramofon+lampa. Uważam, że stare przetworniki były bardzo dobre i bardziej analogowe niż obecnie produkowane. Polecam ciekawy blog którego autor jest niezależny od dystrybutorów http://najlepszeodtwarzacze.pl/ W nawiązaniu do blogu słuchając sprzętu vintage odrestaurowanego mam większą przyjemność niż słuchanie wirtualnie stworzonego analogu poprzez odfiltrowanie określonych częstotliwości czy zniekształcenia (przesunięcia fazowe) generujące sztuczną „głębię sceny” nawet tam gdzie w źródłowym nagraniu jej nie ma, nie mówiąc już o kompresji itp.

  6. tomTom pisze:

    a mnie to wszystko gówno obchodzi

    1. Piotr Ryka pisze:

      Rozumiem – kolega z Moskwy, tam macie większe problemy. Ale co robić, takie życie.

  7. alex50pl pisze:

    Widzę, że temat jakoś szybko umarł. A wydaje się, że wart jest stałej uwagi i dyskusji bo software-owa ingerencja w torze audio jakoś nie umarła a wręcz przeciwnie ma się coraz lepiej.

    Pozwólcie, że zacznę od cytatu:
    „Muzyka grana na żywo może być bardzo licha, ale bywa też taka, że cały świat nagraniowo-odtwórczy, z komputerami czy bez, jest przy niej marnym pyłkiem.”

    I jest to „święta prawda”.
    Każdy kto słuchał muzyki na żywo, zwłaszcza tej wielkoformatowej (mam tu na myśli koncert symfoniczny czy rockowy) przyzna, że słuchanie tego samego w domu ma się nijak do odbioru na żywo.
    Ile by nie wpompować kasy w system audio, to co z niego wylatuje to tylko ersatz muzyki. Tak samo jak najwypaśniejszy telewizor ileśtam-K to tylko ersatz zwiedzania Luwru.
    Nieistotne są spory zwolenników analogu ze zwolennikami cyfry, wojna sceptyków ze słyszącymi. To tylko porównywanie jednego ersatzu z drugim.
    Inaczej. To co mamy w domu to tylko „model” muzyki. Model musiałby mieć rozmiary sali koncertowej, żeby przestał być modelem.
    Dyskutować to można czy fajniej jest w La Scali czy Carnegie Hall.

    Pan Piotr ma rację, że nie wierzy w możliwość zastąpienia porządnego sprzętu przez oprogramowanie. Kupując plastikowy wzmacniacz w hipermarkecie nie podrasujemy go żadnym programem, żeby grał jak Krell. Co prawda fragment o poprawianiu głosu śpiewakom, maskowaniu pomyłek wykonawczych, czy interpretacyjnych traktuję jako dodanie sobie animuszu w szarży na przeciwnika ale merytorycznie krytyce przesadnie daleko idącej komputerowej ingerencji generalnie nic zarzucić nie można.
    Ale to jedna strona medalu.
    Skoro sprzętowo praktycznie dotarliśmy do ściany (teraz to już tylko kable z unobtanium i stoliki z antygrawitacją) to może czas zrobić wyłom.
    Obawiam się, że elokwentne złośliwości czy mniej litościwe grillowanie tematu udziału programów komputerowych w torze audio nie powstrzymają tej inwazji.

    Cyfryzacja nieodwołalnie wkracza we wszystkie aspekty naszego życia, także muzyczne.
    Obcowanie z odtwarzaną muzyką zaczęliśmy od woskowych wałków Edisona. Potem nastała era winyli. Minęły lata i przyszedł czas CD. Płyty i odtwarzacze były co raz droższe, doskonalsze. Weszły na stałe na audiofilskie salony. Pamiętam teksty sprzed lat odżegnujące od czci i wiary wszelkie odtwarzanie muzyki z plików cyfrowych. Audiofil wolałby Flac-i sobie wypruć niż je odtwarzać!
    I co? Wystarczyło trochę poczekać i okazało się, że jak używa się JPLAY-a to i komputer jest już dobry a na łamach choćby „High Fidelity” czytamy recenzje transportów plików cyfrowych w wystarczająco audiofilskich cenach. I oto kolejny parweniusz dostąpił nobilitacji. Czy każde z tych zdarzeń to profanacja świętej tradycji czy krok w dążeniu do doskonałości?

    Czas zawołać „Hannibal ante portas”.
    Skoro cham stoi przed drzwiami salonu i tylko patrzeć jak wlezie i zepsuje zabawę, to może zamiast próbować go przepędzić nauczmy go manier, niech założy krawat, wyczyści buty i wtedy voila DSP.

    A zatem, Audiofile do dzieła!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy