Komputerowa wszechmoc

   Zajrzałem do tekstu pana Antoniego Woźniaka o wszechmocy komputerowego kodu pt. „DSP w służbie audiofila?” Artykuł jest skrajnie entuzjastyczny, by nie rzec – wręcz szaleńczo. Oto dzięki komputerowej ingerencji w cyfrowy sygnał muzyczny (czyli za przetwornikiem) uzyskiwać możemy jakość dystansującą nawet źródłowy analog, ponieważ pozytywnie oddziałuje się na szum tła, poprawia akustykę pomieszczeń i instrumentów, a także ruguje wady w samym sygnale – jak artefakty trzaskowe, zniekształcające zmiany tempa, odczuwalną obecność i niedoskonałości mikrofonu, niedostateczną jakość taśmy – itd. Nadganiamy więc także niedoskonałości rowka i igły, wady pomieszczenia na równi nagraniowego jak odsłuchowego, a także samych głośników i wszystkiego do nich po drodze. Ogólnie biorąc tego wszystkiego, co się zarówno na powstawanie jak i odtwarzanie muzyki składa. Pełna w takim razie naprawa każdej wady w studio i w domu: Ba! – samą muzykę możemy sobie dowolnie kształtować wedle własnego gustu, ażeby – przecząc oryginałowi – bardziej nam pasowała. Możemy idąc tamtędy poprawić głosy śpiewakom, struny i pudła rezonansowe instrumentom, zmieniać tempa i dynamikę, maskować pomyłki wykonawcze, od biedy nawet interpretacyjne. I teraz taki Glenn Gould nie będzie już grając podśpiewywał, a György Cziffra sapał. I jeśli – dajmy na to – ktoś drugą część Appassionaty w wydaniu tego Goulda uzna za graną nazbyt wolno, to ją sobie przyśpieszy…

Bardziej całościowo rzecz ujmując – obrazowo i porównawczo – dostajemy do ręki swego rodzaju wszechwładne narzędzie, taki muzyczny Photoshop. Pryszczatą panią z krzywą twarzą na krótkich, kaczych łapkach możemy przeistoczyć w modelkę, a nawet samą Avę Gardner. Tak samo jak w filmach science-fiction płynnie przechodzić od karalucha do złotowłosej dzieweczki (coś podobnego, tylko z brunetką, w Facetach w czerni II), krasnoludki zmieniać w olbrzymy, smoka w pięknego księcia. Bajka o księżniczce zaklętej w żabę, albo o pięknej i bestii, staje się więc udziałem świata muzyki czerpanej z nagrań w sensie jak najbardziej dosłownym. Nawet i ta o śpiącej królewnie, którą cyfrowym kodem możemy wyrwać ze snu. W artykule jest schemat operacyjny takiego audio-photo-hop-siup i w wielu miejscach powoływanie się na Michaela Fremera (pseudo Pan Winyl), który z pozycji światowo opiniotwórczych skrajnie komputerowemu audio nieprzychylnych miał ostatecznie orzec, że takie komputerowe figle-migle dają lepszą muzykę. Pal licho, czy autentyczną, ale na pewno smaczniejszą, przynajmniej w wielu aspektach. Więc to jest pyszne, świetne zatem – i na tym pojedziemy. Pan Antoni nie ma najmniejszych wątpliwości i popadł w niekłamany zachwyt: – Oto świetlana przyszłość, a cały dotychczasowy audiofilizm do tego tylko był wstępem!

Bardzo być może, nie neguję. Sam w artykule z 2013 roku „O sensie i rozterkach audiofilizmu” napisałem w podsumowaniu, że postęp z różnych przyczyn od audiofilizmu się odżegnał, więc jeśli gdzieś go wyglądać od audiofilskiej strony, to pewnie patrzyć trzeba ku komputerom i całej cyfryzacji, ponieważ postęp tam. Pan Antoni artykułu nie czytał, więc ma mnie za lamera, do czego oczywiście ma prawo, jednakże w komentarzu pod moim tekstem o audiofilskim voodoo był uprzejmy napisać nieprawdę, do czego już prawa nie ma. Cytuję:

– w recenzjach poświęconych akcesoriom, kablom audiofilskim, możemy być na 100% pewni, że autor zastosuje bardzo prosty zabieg / wybieg pt. brak punktu odniesienia. To jak z próbą udowodnienia, że doszło do radykalnej zmiany, wiecie fake-owe słupki, gdzie wystarczy chwila, aby przekonać się o manipulacji. Wykres niby przedstawia gigantyczną różnicę, problem w tym, że tak naprawdę to jakiś ułamek, promil. Typowe, powtarzalne… rzeczom z pogranicza percepcji, zmianom subtelnym, ledwo zauważalnym nadaje się rangę niewspółmierną do tego, czym realnie są. I to jest od dawna udowodnione, tu nie ma mowy o przypadkowości. Podstawka (od kabli) robi tak dramatyczne zmiany, jej wpływ jest w taki sposób przedstawiony, żeby Czytelnik uległ złudzeniu, że to o Himalaje się rozchodzi. Paskudne? Tak. Nieuczciwe? Owszem. Skuteczne? Niestety

I teraz, proszę zauważyć – w odniesieniu do komputerów promuje Woźniak Antoni wizję, że to najlepsze co być może i co nas ostatecznie wyzwoli. Sprzęt audio dzięki nim i ich kodom stanie się sprawą drugorzędną, czymś bez istotnego znaczenia. Albowiem nawet marny czy przeciętny wpuszczony w wiersze kodu wyskoczy jako genialny!!!

Taki genialny, że jakikolwiek dotąd uważany za najlepszy, choćby i postawiony na najlepszych podstawkach oraz spięty najlepszymi kablami, może się wypchać sianem, a recenzenci z nim. Czyli (sic!) w odniesieniu do komputerów te punkty odniesienia tracą swoją istotność i można na nie machnąć ręką, bo liczy się sama końcowa frajda, którą robimy kodem. Tyle, że tym samym wkracza do akcji tak zwany podwójny standard, czego już Woźniak nie dostrzega. Jego zdaniem kiedy recenzent pisze, że po zamianie kabla lub po użyciu podstawek taka frajda mu wzrosła, to to jest słowne nadużycie i brak trzymania wzorca, a już na pewno dramatyczne wypaczenie proporcji odniesionych do frajdy wyrażanej w słupkach… (Słupki frajdy? Na dodatek dokładne? Ja nie mogę…) Natomiast gdy komputerem zadziałać, a nie jakąś podstawką… –  Aaaa, to już całkiem co innego – to są same karesy pozaszywane w komputerowe kody. Tu wzorzec może luźno służyć do diagnozowania poprawy i można robić co się chce, co komu żywnie się podoba… Całkiem odwrotnie, niż kiedy wprowadzamy w czyn przedmioty w realnym świecie. Wtedy tak z wzorcem nie wolno – trzeba trzymać słupkowy rygor w ułamkach milimetrów, i nawet sam Michael Fremer nam tego nie zluzuje. Zachować idealne proporcje i miligramowe wagi satysfakcji aby cokolwiek ustalić – co oczywiście jest niemożliwe, zatem od razu najlepiej przyznać, że to wszystko są bajki. Nie te o księżniczce zamienionej w żabę i na powrót w księżniczkę, tylko o recenzencie-oszuście, albo o recenzencie-maniaku, który grandziarsko lub w najlepszym razie lamersko publikę do wyrzucania pieniędzy skłania. Gdyby tak postępował odnośnie komputerowego kodu, to by było „słusznie i naukowo” (jak mawiano w Związku Radzieckim), a do tego jeszcze uczciwie – uczciwie jak najbardziej. Ale jeśli użył podstawki, to to jest, panie, granda! Dlaczego? Ano dlatego, że Woźniak orzeka przy rozstrzygającym wsparciu Fremera, że kodowe poprawy komputerowe bez porównania są lepsze…

Co tam prawdziwy analog, co nawet prawdziwy fortepian! Przyjemność trzeba sobie wstrzykiwać kodem! Maksimum przyjemności! Komputerową magistralą poszerzyć szlak dopaminowy, tak by muzyka wjeżdżała w układ limbiczny najszerszym z możliwych torem. Żeby, jak kokaina, była dziesięć razy lepsza od seksu… A co? Nie da się? No jak to? Przecież kod wszystko może!

A jeśli ktoś lubi szumy płyty i lubi słyszeć błędy, także ograniczenia realizacji? Jeżeli żywi ludzie z ich wadami i kaprysami oraz realne scenerie są mu milsze od photoshopowych lalek i ich idealnych domków? To znaczy, że jest głupi. Bo Fremer na spółkę z Woźniakiem stwierdzili co innego. I niczego w tym zmienić nie może fakt dla komputerów dość przykry – że struny skrzypiec w realnym świecie (jak wszystkie struny realne) nie drgają całkiem harmonicznie, chociaż inżynierowie po kursach politechnicznych zwykle tego nie wiedzą. Tak więc te komputerowe hocki-klocki, pomimo takiej ładności, nie są w stanie – ponieważ matematycznie to niemożliwe – przekształcać muzyki w taki sposób, by pozostała sobie wierną, całkowicie prawdziwą. Oczywiście dzieje się tak już wcześniej, na etapie przejścia do cyfryzacji, ale z tego nieharmonicznego powodu dzieje się tak jeszcze bardziej; coraz głębiej brniemy w nieprawdę, coraz dalej odchodzimy od wzorca. (Że cyfryzacja posiada słyszalne wady transferu i paskudnika jittera nie da się całkiem zabić, to chyba wszyscy wiemy.)

   Cóż mam począć z panem Woźniakiem i jego wiarą w komputery a brakiem wiary w byt realny? Odnośnie owej muzycznej metafizyki i nowej religii w wierszach kodu, który na podobieństwo doskonalonej nieustannie Biblii panu Andrzejowi wszystko tłumaczy i wszystko mu załatwia, to oczywiście jest to jedna z możliwych ścieżek i nieraz nią podążałem. To dawno temu się zaczęło i nie jest żadnym novum. Rozbudowany procesor akustyczny był dołączany jako opcja do słuchawek AKG K1000 (debiut rynkowy 1990) – i niektórzy słuchacze ponoć mdleli z wrażenia. A jeszcze dawniej, w latach 80-tych, oferowane były głośniki do wzmacniaczy gitarowych marki Celestion, wyposażone w programowalną akustyką DSP. Sam słuchałem bardzo zaawansowanego procesora od Accuphase i recenzowałem jeszcze bardziej niezwykły procesor akustyczny Ancient Audio P3, przy okazji którego testu o całej sprawie pisałem szerzej i z niekłamanym entuzjazmem. Tak więc już w 2015-tym mówiłem to samo co teraz monsieur Fremer – proszę sobie przeczytać, passus o tym obszerny. Wszystko to bowiem świetne rozwiązania, ale nie dla purystów. Coś podobnego z grubsza do łowienia dwumetrowych łososi w wędkarskiej grze komputerowej, a nie moczenie kija w prawdziwej rzece za płotką. Da się tym komputerowym kodem generować gigantyczne przestrzenie i dźwięk przywoływać skrajnie głęboki; po brzegi też nasycony i majestatyczny pogłosowo. Da się także, co jeszcze cenniejsze z audiofilskiego punktu widzenia, poprawiać wady i czynić prawdziwszymi brzmienia w sensie wyobrażania sobie ich doskonałości albo przypominania jakiegoś wzorca. Jednak to trochę co innego niż purystyczny zestaw audio z gramofonem (albo magnetofonem analogowym), lampami i podstawkami. Także w odniesieniu do akustyki – realnej kontra zmyślona, mimo iż ta zmyślona zoptymalizowana do zadanego komputerowi przez programistów optimum. Jak pisałem przy innej jeszcze okazji – w recenzji wspomaganych komputerowo głośników Ancient Audio Fram – jest ta komputerowa droga przez poprawki i rozszerzenia najkrótszą ekonomicznie do high-endu (prawdziwego, nie żadnego tam erzac), więc to coś bardzo pożytecznego i dającego wielkie możliwości. Niemniej czynnik sztuczności (nawet działający z ramienia prawdy i w imię jej poszukiwań) niezbywalnie w tym pozostaje obecny i purystów może zniechęcać, tak samo jak te ślicznotki ulizane przez Photoshop. I żebyśmy mieli jasność: Także i bezpośrednio cięta płyta wzorcowa, podobnie jak analogowa taśma matka, to również modyfikujące transfery. Ale analogowym wybiegiem (jeżeli można to tak nazwać) lepiej przystające do świata – który wprawdzie na najgłębszym znanym poziomie jest zero-jedynkowy, jednak kwantową zero-jedynkowość względem tej z cyfrowego zapisu audio dzielą eony skomplikowania i różne style zachowań.

Wskazałem już na niekonsekwencję pana Woźniaka odnośnie wzorca przyjemności, a teraz pozwolę sobie jeszcze nawiązać do stawianego przez niego zarzutu rzekomej „stuprocentowości” uników ze strony innych niż on recenzentów, ośmielając się zauważyć, iż z palca została wyssana. Ilekroć testowałem kable, czy jakieś inne precjoza, zawsze dbałem o porównania i nawet mi zarzucano, że jest tych porównań zbyt wiele. Nawet w recenzji Bogu ducha winnych podstawek pod kable głośnikowe porównywałem dwa ich rodzaje i oczywiście sytuację bez nich. Ma się rozumieć, wyrażając przy okazji swoje odczucia nie tylko w warstwie czysto opisowej, ale także przez pryzmat emocji; bo recenzja to także (a może nawet przede wszystkim) zapis subiektywnych odczuć w odniesieniu do brzmienia. Tak samo jak recenzja filmu czy książki wsparta na subiektywnym podłożu z towarzyszeniem obiektywnych aluzji historycznych oraz techniczno-warsztatowych. Bardziej o wiele przy tym obiektywna właśnie w przypadku sprzętu audio, bo nie odnosząca się do fabuł, które jej nie dotyczą, gdyż rzecz nie tyczy samej muzyki. Lecz generalnie subiektywna, z którego to powodu postulują niektórzy, by pisać wyłącznie takie będące możliwie lakonicznym zbiorem relacji pomiarowych. To wieczny motyw powrotu audiofilskiego sporu i nieraz się do tego odnosiłem, przywołując zwłaszcza argument, że taka baza pomiarowa niejednokrotnie i niejednego recenzenta przywiodła na manowce. Że potem dzikie awantury ze strony czytelników: „jak pan mógł coś takiego napisać, gdzie pan takie coś słyszał!?” W następstwie czego jeden, dosyć znany, wolał przejść na emeryturę. Odnośnie natomiast uwikłanej w to wszystko proporcji zmiany jakościowej, to chyba wszyscy posługujemy się zrozumiałym dla siebie językiem, a w razie wątpliwości można dopytać. Przynajmniej u mnie można. Zadowolenie z czegoś w słupkach? Mój Boże, czy jak sprawiamy sobie albo komuś innemu radość, to dbamy o jakiś słupek? Mniej politycznych sondaży bym polecał, by więcej przyjemności czerpać z życia.

Poza tym „stuprocentowym” zarzutem pan Woźniak ma jeszcze inne – i na każdy z nich, okazuje się, napisałem odpowiedź jeszcze w tym tekście o audiofilizmie z 2013-go roku. Szczególnie podniecają i turbują pana Antoniego bardzo wysokie ceny urządzeń, kabli i akcesoriów audio, które postrzega wyłącznie z perspektywy zwyczajnego, niezamożnego człowieka. Zupełnie do niego nie dociera kwestia rozplenionego bogactwa i związanego z nim prestiżu, z czym najwyraźniej nie miał do czynienia i czego sobie nie wyobraża. Nie dociera do niego, że dla niejednego milion złotych albo i euro to nie są żadne pieniądze; i że ci ludzie lubią błyszczeć, lubią spełniać swoje zachcianki. Nie dociera także, że rynek właśnie jest w równowadze i te potwornie drogie przedmioty są tego odzwierciedleniem. Wydaje mu się (bo nie patrzy wnikliwie), że na przykład punktualne i ładne zegarki za niewielkie pieniądze unicestwią te drogie, podczas gdy jest dokładnie na odwrót; i teraz, kiedy takie są wszędzie, te arcydrogie i ekskluzywne święcą największe tryumfy. Naiwne to wyobrażenie, iż wszystkim zależy na oszczędnościach i wszyscy chcą być rozsądni, toteż kiedy usłyszą, jakie to komputerowe audio doskonałe i tanie, zaraz porzucą drogie zabawki i za zaoszczędzone pieniądze pójdą kupować płyty. Uświadamiam panu, panie Antoni, że tacy, których stać na wydawanie setek tysięcy i milionów, i tak kupią sobie coś drogiego, a chciane płyty już mają. I gdzieś mają wszelkie oszczędności z całymi tymi komputerami, bo by ich kumple z klubu golfowego albo posiadaczy Ferrari wyśmiali jako hipokrytów. Nawet przestaliby z nimi bywać, ponieważ nie byłoby to w dobrym tonie. Fakt, Rockefeller był najbogatszy, a dzieciom kazał donaszać młodszym po starszych ubranka. Ale to nie jest obecny standard, to w przełożeniu na nasze czasy ekstremalny, baptystyczny wyjątek. Elita chce być elitarna, o oszczędności nie dba. Mało nawet – one są dla niej be, ona się ich wystrzega. Dlatego z jej punktu widzenia te komputery może sobie pan Fremer wsadzić, a przynajmniej do czasu, gdy też będą bardzo drogie. Można się na to zżymać, ale tak dziś polityka wygląda i całe stosunki społeczne; nie są to żadne odosobnione audiofilskie brewerie. Proszę sobie odnośny artykuł przeczytać, bo go nie będę powtarzał. (I drugi o luksusie, i trzeci o muzyce – i jeszcze parę innych, w tym ten o procesorze P3.)

   Tyle może o samym audio, ale skoro na komputerową wszechmoc już zeszło, to może coś więcej o niej. Napisałem adwersarzowi w nią bardzo wierzącemu, że komputery tak naprawdę już z liczeniem mają problemy, ponieważ muszą zaokrąglać, a różne różnie zaokrąglają. W przypadku liczby stojącej solo gdzieś w jakimś artykule – liczby zaokrąglonej na powiedzmy czwartym, albo nawet (czego się nie praktykuje) dziesiątym miejscu po przecinku – zaokrąglenie to z pozoru nie ma żadnego znaczenia; rzecz wygląda na pomijalną, nieistotną. Ale kiedy taką zaokrągloną liczbę wpuścimy w iterację, albo sekwencję czasową dynamicznego układu który nie jest oscylatorem, to już po stosunkowo niewielu krokach różnica w przypadku różnych zaokrągleń zrobi się z tego kosmiczna, większa niż cały Kosmos. Inny z tej beczki przykład: Różne komputery (a te do poważnych rachunków to superkomputery, a nie windowsowe lebiegi) posługują się różnymi systemami operacyjnymi (głównie Linuksem, ale indywidualnie modyfikowanym, trochę inaczej w każdej liczącym). W efekcie (jak kiedyś przetestowano) dwa takie z parametrami uzgodnionymi do pięćsetnego miejsca po przecinku szybko zaczęły dawać różne, a potem całkiem inne wyniki. Przy czym rzecz nie polega bynajmniej na uzgodnieniu. Można by oczywiście wszystkim komputerom na świecie ujednolicić algorytmy liczenia, ale wówczas różnica polegałaby tylko na tym, że wszystkie popełniałyby identyczne błędy przy co trudniejszych oszacowaniach.

Tak więc ostrożnie z tą komputerową wszechmocą, bo ona sama zniekształca. Ale na tym nie koniec, jest z ową komputerową wszechmocą jeszcze o wiele gorzej. Ludzie mają mylne mniemania odnośnie policzalności i roli w niej komputerów. Wydaje im się, że wystarczy zbudować większy komputer –  i wszystko policzyć da się. Tymczasem bulba, jak powiadał na pożegnanie pan Piotruś  do pana Tadzieńka. Są sytuacje, w których nie pomoże i sama maszyna rolnicza napędzana Jóźwiakową, a co dopiero jakiś komputer. Nazywają się pozaobliczalne i wcale nie trzeba ich szukać hen, gdzieś na krańcach Kosmosu, znajdują się tuż, tuż. Dowolne trzy obiekty (a co dopiero więcej!) w polu grawitacyjnym poruszają się względem siebie w sposób właśnie niemożliwy do przewidzenia, rachunkowo nieobliczalny. Nie da się stworzyć równań opisujących dokładnie ich ruchy i żaden komputer nie pomoże. Nie tylko ten największy teraz, ale żaden możliwy. Być może niemożliwy dałby radę, ale jest niemożliwy.

Uzupełnia to wspomnianą drugą kwestię zasadniczą – kwestię parametrów wyjściowych. (Tych liczb po przecinku). Musiałyby być nieskończenie dokładne (niczym postulowane słupki zadowolenia), by komputerowe naśladownictwo czegokolwiek mogło się kusić na dłuższym dystansie czasowym o dokładność. Dowolnie bowiem bliskie liczby, uzgodnione nawet do tryliona miejsc po przecinku, prowadzą nieuchronnie z czasem do całkowicie rozbieżnych wyników. A ponieważ, rzecz jasna, to i to niemożliwe (zarówno te dokładne równania, jak i dokładne dane) robota komputera to zawsze względem realnego świata jedynie przybliżenie. Tym grubsze, im bardziej odchodzimy od stanów mało energetycznych, na przykład wychyłu struny czy membrany. Dlatego im mocniej pianista uderza w klawisz a perkusista w bęben, tym gorsze tego komputerowe naśladownictwo, tym większe w cyfrach zniekształcenia, nie wspominając nawet o rewerbach. Być może z tego powodu muzyka grana z gramofonu ma dużo większą energię niż odtwarzana z cyfrowej płyty. Nie wiem, czy ktoś to próbował badać, ale takie mam podejrzenie. Cyfrowe naśladownictwo boi się w każdym razie dużych wychyłów i dużych ciśnień, one je obnażają.

 

 Tak więc – reasumując – komputerowe audio jest przydatne, nawet bardzo, bo może dawać dobre wyniki przy mniejszych nakładach finansowych; jednak muzyki par excellence nie zastąpi, ponieważ jest i zawsze pozostanie wypaczeniem. Co wcale nie musi kolidować z zadowoleniem słuchacza, a nawet może je wzmagać. Ale może też generować niesmak oraz niechęć do siebie. W sumie historia analogiczna do prastarych equalizerów. Na własne uszy słyszałem w latach 80-tych, jak popularny redaktor Wojciech Mann instruował słuchaczy, by nie wahali się pchnąć do końca ku górze tych bocznych suwaczków na wzmacniaczach (wiele miało wtedy prymitywne equqlizery), by dodać basów i sopranów, bo zrobi się przyjemniej. Sam tego nie praktykowałem, bo mnie przyjemniej nie było. Muzykę można nadziać komputerowym farszem i mieć taką za lepszą, lecz równie dobrze tego nie chcieć, woleć ją na surowo. Żywa czy przetworzona – to pytanie otwarte. Kiedyś nie było płyt; panienki z dobrych domów same grały na fortepianie dla siebie i towarzystwa. Pewnie dlatego większy był kult i apetyt na  wirtuozów – większym ich gra kontrastem względem sytuacji przeciętnej. Teraz, w dobie muzyki na zawołanie, każdego wirtuoza z całym jego repertuarem możemy mieć na płycie albo w pliku; stali się całkiem powszedni i teraz oni są przeciętnością. A jeszcze na domiar złego (prawdopodobnie skutkiem ogólnego upadku tak zwanej kultury bycia i wszechobecnego życiowego ścisku) zjawisko wirtuoza z prawdziwego zdarzenia stało się rzadsze i gatunkowo niższe. W efekcie pójście na koncert i spotkanie z kimś w całym wymiarze takim stało się dużo trudniejsze i jednocześnie mniejszym przeżyciem. Zdążyłem na własne uszy usłyszeć Światosława Richtera – pianistę z pierwszej dziesiątki w historii, ale większe wrażenie zrobiły na mnie koncerty Ewy Demarczyk. Słuchane teraz z płyt pozostają ułamkiem tamtych przeżyć, więc trochę śmieszą mnie nadzieje związane z komputerową obróbką pozostawionych przez nią nagrań. Muzyka grana na żywo może być bardzo licha, ale bywa też taka, że cały świat nagraniowo-odtwórczy, z komputerami czy bez, jest przy niej marnym pyłkiem. Komputerami można oczywiście poprawiać, a nawet uszlachetniać, byle nie kompensować dynamiki, a to powszechny zwyczaj. Dlatego wolę stare polskie realizacje od hiper-super XRCD na złocie w diamentowe prążki. Gdyż nawet takie bardzo drogie płyty zwykle dynamicznie się kompensuje i muzyka na nich zdycha jak rozjechana mysz.

 

Uaktywniacze szlaku dopaminowego:

  • Wysokokaloryczny pokarm
  • Alkohol
  • Narkotyki
  • Seks
  • Muzyka
  • Piękne widoki
  • Odpoczynek po wysiłku
  • Wyjście z opresji
  • Sukces w rywalizacji
  • Altruizm
  • Akceptacja otoczenia
  • Bezpośrednia stymulacja układu limbicznego
Pokaż artykuł z podziałem na strony

14 komentarzy w “Komputerowa wszechmoc

  1. Sławomir S. pisze:

    Bardzo adekwatne porównanie do fotografii. Na tym polu podobne zjawiska są zdecydowania bardziej jaskrawe, tym samym łatwiejsze do skatalogowania: są puryści analogowi działający na dużych formatach błon światłoczułych, puryści analogowi, którzy pogodzili się formatem tzw małej klatki, puryści cyfrowi nie używający obróbki cyfrowej, fotografowie ingerujący nieznacznie w ramach tzw 'cyfrowej ciemni’ oraz ingerujący potężnie (Photoshop). Oczywiście w każdym przypadku następuje 'modyfikacja transferu’- w innym stopniu, innymi sposobami i w innych obszarach (technologiach).
    Wchodzenie tu w kwestie ocenne, dodatkowo mocno zabarwione emocjonalnie sprowadza temat do przekonywania, że 'to co ja cenię, jest lepsze’. Zaraz będzie lista deklaracji i obozy. Czy nie lepiej zostawić to w spokoju, porzucając pasję misyjną? Wystarczy przyjąć, ze nowe technologie nie dezawuują starych, to tylko rozrywka i hobby i każdy ma wybór. Warto też dostrzec, ze w każdym typie modyfikacji transferu (spodobało mi się określenie) jest element kreacji i to właśnie subiektywne zapotrzebowanie na tę kreację może skłaniać do różnych wyborów w tej zabawie. Ale – to tylko zabawa.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Świat zawodowej fotografii od strony warsztatowej nie jest mi dobrze znany; nawet nie wiedziałem, że dzieli się na aż tyle kategorii podejścia do tematu, ale tak trochę per analogiam do gramofonów mam kolekcję fotografii rodzinnych z przełomu XIX i XX wieku, robionych na szklanych kliszach. I muszę przyznać, że jakość jest zdumiewająca, o wiele lepsza niż późniejszych na celuloidowych błonach.

      1. Sławomir S. pisze:

        I jak się okazuje pożądane cechy użytkowe prowadzą do nowych technologii, które nie zawierają pewnych unikalnych cech tych mniej użytkowych i wygodnych. Identycznie w Audio i w Foto. Dlatego należy wyróżniać dwa światy – profesjonalny i amatorski/hobbystyczny. Niemal zawsze inna w nich jest hierarchia wartości.

    2. Marek Ł pisze:

      Bardzo dobry komentarz, dający do myślenia bardziej niż prztykanie się po redaktorskich nosach 🙂

  2. jafi pisze:

    Pragnę przywołać w tym miejscu kompozytora i wykonawcę Jana Hammera. Tak, tak ten od Miami Vice.
    Otóż w końcu lat siedemdziesiątych wydał on solową płytę „Black Sheep” – kto pamięta?:)
    Radiowy prezenter, który opowiadał o tej płycie mówił z dumą, że wszystkie partie instrumentów zostały nagrane przez Hammera na syntezatorach, między innymi gitary, perkusja i co tam jeszcze było.
    Już wtedy brzmienie symulowanych gitar i sztucznej perkusji było jakby tu powiedzieć: nieprawdziwe.
    Nie umiem powiedzieć, czy muzyka z tej płyty się obroniła, mogę powiedzieć tylko o sobie że ja do niej już nie powracałem.
    I nie chodzi mi o postać samego Jana Hammera, którego cenię za inne dokonania, ale o „wyczyn” z tamtego okresu – mianowicie zastąpienie realnych instrumentów syntezatorami, które miały je naśladować.
    Taki wspominek, ilustracja do powyższej polemiki.

  3. Przemysław pisze:

    Ostatnio natrafiłem na „ciekawą” opinię jednej osoby z yt: „winyle mają zwyczajnie większe szumy, więc gorszy stosunek sygnał/szum, to jest jakaś obiektywna miara, a nie jakaś mityczna analogowość brzmienia”. Zadziwia mnie to, jak osoby, które nie mają styczności z droższym sprzętem audio tak łatwo są w stanie wypowiadać się w takich sprawach:/ Chociażby ta opinia o „mitycznej analogowości”… Jak zawsze interesujący materiał Panie Piotrze. Serdecznie pozdrawiam!

  4. Miltoniusz pisze:

    Entuzjazm Pana Woźniaka do cyfrowego audio to pozytywne zjawisko. Bo generalnie entuzjazm to fajna rzecz. W zasadzie to ma rację. Bo sytuacja tu jest taka, że mamy do czynienia z prawdami równoległymi. Pan Woźniak ma swoją i jest to prawda prawdziwa dla całej rzeszy ludzi. Jeżeli spojrzymy na zdjęcie jego sprzętu http://hd-opinie.pl/3253,audio,sonore-microrendu-z-psu-ciaudio-megatest-hdo.html to co zwraca uwagę? Kolumny wciśnięte blisko ścian, szafka na sprzęt to chyba zwykły mebel z cieńkimi blatami, kable splątane chaotycznie za szafką, dotykające siebie nawzajem, szafki i ściany. Czy to źle? Niekoniecznie. Mnóstwo ludzi tak ma i dla nich testy Pana Woźniaka są realnie najbardziej wiarygodne. Ale co to oznacza dla dźwięku? Brak mikrodynamiki, pewnej finezji dźwięku, przestrzeni, stanu, w którym odtworzenie dźwięku ociera się, a nawet staje się magią. Dźwięk pełza gdzieś tam w niskich stanach wyrafinowania. Trudno coś wtedy zepsuć cyfrową obróbką. Poprawić? Tu się rzeczywiście otwiera ogrom możliwości. Wszysto zależy więc od budżetu ale i świadomości prostych spraw, jak akustyka czy wpływ wibracji, w tym na kable. Szkoda, że Pan Woźniak jeszcze tego nie odkrył, jego recenzje były by jeszcze bardziej wartościowe i umieszczone w bardziej obiektywnym kontekście. I wtedy jego prawda była by jeszcze bardziej prawdziwa.
    Z moich doświadczeń wynika, że wszelkiej formy obróbka cyfrowego sygnału (w dobrym sprzęcie) tylko go pogarsza. Doświadczenia: oversampling w Ayon CD 1s, korekcja eq w oprogramowaniu iTunes i JRiver, korekcja eq w procesorze dźwięku Classe CP800 v2 no i korekcja w pierwszym procesorze Pana Waszczyszyna. No ja już tak mam. No ale wierzę, że inni mogą mieć inaczej i może w niczym co napisałem o Panu Woźniaku nie mam racji. Zresztą, fajny chłop i cieszmy się, że tacy ludzie są.

    1. Marek Ł pisze:

      To się nazywa obiektywizm do bólu, brawo za anty-hate w czasach hate-endu 🙂

  5. bobek pisze:

    Nie chce wam psuc antycyfrowej zabawy chlopaki, ale dla przykladu na wyzszosc analogu:

    http://www.bostonaudiosociety.org/bas_speaker/abx_testing2.htm

    Test odsluchowy po ktorym Ivor Tiefenbrun, tworca kultowego Linn Lp-12, musial odszczekac swoje brednie jak to cyfra degraduje dzwiek. A bylo to w 1984, kiedy przetworniki C/A i filtry cyfrowe byly naprawde gowniane.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Wychodzi na to, że słuchanie czegokolwiek innego niż mp3 ze smartfona na pchełki zwyczajnie nie ma sensu. Taniej, wygodniej i równie dobrze, a nawet lepiej.

    2. Paweł pisze:

      Nie chcę dyskutować na temat wyższości jednego rozwiązania nad drugim bo aktualnie tory audio często są mieszanką obu technologii poza gramofon+lampa. Uważam, że stare przetworniki były bardzo dobre i bardziej analogowe niż obecnie produkowane. Polecam ciekawy blog którego autor jest niezależny od dystrybutorów http://najlepszeodtwarzacze.pl/ W nawiązaniu do blogu słuchając sprzętu vintage odrestaurowanego mam większą przyjemność niż słuchanie wirtualnie stworzonego analogu poprzez odfiltrowanie określonych częstotliwości czy zniekształcenia (przesunięcia fazowe) generujące sztuczną „głębię sceny” nawet tam gdzie w źródłowym nagraniu jej nie ma, nie mówiąc już o kompresji itp.

  6. tomTom pisze:

    a mnie to wszystko gówno obchodzi

    1. Piotr Ryka pisze:

      Rozumiem – kolega z Moskwy, tam macie większe problemy. Ale co robić, takie życie.

  7. alex50pl pisze:

    Widzę, że temat jakoś szybko umarł. A wydaje się, że wart jest stałej uwagi i dyskusji bo software-owa ingerencja w torze audio jakoś nie umarła a wręcz przeciwnie ma się coraz lepiej.

    Pozwólcie, że zacznę od cytatu:
    „Muzyka grana na żywo może być bardzo licha, ale bywa też taka, że cały świat nagraniowo-odtwórczy, z komputerami czy bez, jest przy niej marnym pyłkiem.”

    I jest to „święta prawda”.
    Każdy kto słuchał muzyki na żywo, zwłaszcza tej wielkoformatowej (mam tu na myśli koncert symfoniczny czy rockowy) przyzna, że słuchanie tego samego w domu ma się nijak do odbioru na żywo.
    Ile by nie wpompować kasy w system audio, to co z niego wylatuje to tylko ersatz muzyki. Tak samo jak najwypaśniejszy telewizor ileśtam-K to tylko ersatz zwiedzania Luwru.
    Nieistotne są spory zwolenników analogu ze zwolennikami cyfry, wojna sceptyków ze słyszącymi. To tylko porównywanie jednego ersatzu z drugim.
    Inaczej. To co mamy w domu to tylko „model” muzyki. Model musiałby mieć rozmiary sali koncertowej, żeby przestał być modelem.
    Dyskutować to można czy fajniej jest w La Scali czy Carnegie Hall.

    Pan Piotr ma rację, że nie wierzy w możliwość zastąpienia porządnego sprzętu przez oprogramowanie. Kupując plastikowy wzmacniacz w hipermarkecie nie podrasujemy go żadnym programem, żeby grał jak Krell. Co prawda fragment o poprawianiu głosu śpiewakom, maskowaniu pomyłek wykonawczych, czy interpretacyjnych traktuję jako dodanie sobie animuszu w szarży na przeciwnika ale merytorycznie krytyce przesadnie daleko idącej komputerowej ingerencji generalnie nic zarzucić nie można.
    Ale to jedna strona medalu.
    Skoro sprzętowo praktycznie dotarliśmy do ściany (teraz to już tylko kable z unobtanium i stoliki z antygrawitacją) to może czas zrobić wyłom.
    Obawiam się, że elokwentne złośliwości czy mniej litościwe grillowanie tematu udziału programów komputerowych w torze audio nie powstrzymają tej inwazji.

    Cyfryzacja nieodwołalnie wkracza we wszystkie aspekty naszego życia, także muzyczne.
    Obcowanie z odtwarzaną muzyką zaczęliśmy od woskowych wałków Edisona. Potem nastała era winyli. Minęły lata i przyszedł czas CD. Płyty i odtwarzacze były co raz droższe, doskonalsze. Weszły na stałe na audiofilskie salony. Pamiętam teksty sprzed lat odżegnujące od czci i wiary wszelkie odtwarzanie muzyki z plików cyfrowych. Audiofil wolałby Flac-i sobie wypruć niż je odtwarzać!
    I co? Wystarczyło trochę poczekać i okazało się, że jak używa się JPLAY-a to i komputer jest już dobry a na łamach choćby „High Fidelity” czytamy recenzje transportów plików cyfrowych w wystarczająco audiofilskich cenach. I oto kolejny parweniusz dostąpił nobilitacji. Czy każde z tych zdarzeń to profanacja świętej tradycji czy krok w dążeniu do doskonałości?

    Czas zawołać „Hannibal ante portas”.
    Skoro cham stoi przed drzwiami salonu i tylko patrzeć jak wlezie i zepsuje zabawę, to może zamiast próbować go przepędzić nauczmy go manier, niech założy krawat, wyczyści buty i wtedy voila DSP.

    A zatem, Audiofile do dzieła!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy