Refleksja nad zagadnieniem naszła mnie na kanwie obejrzanego niedawno filmu z serii „Natura ludzkich zmysłów”, traktującego o słuchu. Film był w zasadzie o słyszeniu, ale tak naprawdę najwięcej miejsca poświęcono w nim muzyce. O fizjologii słyszenia też oczywiście coś było. A to co było, było zastanawiające. Oto cały nasz aparat słuchowy po stronie sensorycznej składa się z zaledwie dwóch zbiorów (po jednym na ucho) trzech tysięcy rzęsek rozmieszczonych na wewnętrznej powierzchni ślimaka słuchowego, wypełnionego płynem. Każda z tych rzęsek odpowiada za inną wysokość dźwięku i prawdopodobnie w jakiejś mierze także za inny jego rodzaj. Zagarnięta przez małżowinę i uśredniona fala dźwiękowa trafia poprzez błonę bębenkową na kostki słuchowe – których konstrukcja zapewnia jej wzmocnienie o około 30 dB – i ostatecznie ląduje w ślimaku, gdzie poprzez wibracje płynu stymuluje rzęski. Z tychże rzęsek płyną następnie nerwem słuchowym sygnały elektryczne do mózgu, a tam czary. W sposób niewyjaśniony, tajemniczy, niepojęty z ubożuchnych tych danych wyjściowych półtora kilograma słabo naładowanej elektrycznie galarety złożonej z jakichś stu miliardów neuronów połączonych trylionem synaps produkuje świadomość i towarzyszące jej doznania słuchowe, spośród których najważniejsza jest mowa i postrzeganie dźwięków otoczenia, ale wrażenia muzyczne też nie są od macochy. (Galareta taka produkuje także to co w tej chwili piszę, a wasze galarety to czytają i mają własne na ten temat uwagi.)
Powie ktoś – trzy tysiące rzęsek to wcale nie tak mało. W porównaniu z ilością synaps faktycznie niewiele, ale znów nie aż tak beznadziejnie. Trzy tysiące to przyzwoita pensja. Da się wyżyć. No ale jednak nic imponującego. A przecież cały dźwiękowy świat właśnie z tych trzech tysięcy pomnożonych przez dwa się bierze. Jakże to? Ba, żeby tylko. Pierwsze implanty ślimakowe – imaginujcie sobie waszmościowie – miały tylko dziewięć elektrod zastępujących te trzy tysiące rzęsek. A najlepsze spośród obecnie produkowanych mają takich elektrod raptem dwadzieścia jeden…Komedia, nie? Okazuje się, że niecałkiem. Młoda pianistka tracąca od dzieciństwa słuch opowiada jak w wieku około dwudziestu lat musiała przejść na implant ślimakowy. Kiedy go po wszczepieniu uruchomiono słyszała tylko jakieś gwizdy szumy i zgrzyty. Dźwięki spod klawiszy fortepianu niczym nie przypominały tego co zapamiętała. Ale po miesiącu. Po miesiącu adaptacji mózg nauczył się korzystać z tego beznadziejnie skromnego zasobu dwudziestu jeden elektrod i teraz ta pani znów słyszy muzykę; może grać i czerpać z tego przyjemność. Jak to możliwe? Możliwe, bo jak twierdzą autorzy filmu, świat dźwiękowy jest w większym stopniu kreacją mózgu niż odtworzeniem obiektywnej rzeczywistości. Dla mnie, filozofa, nie ma w tym nic nowego. Bardzo wielu filozofów, także tych bardzo wielkich, utrzymywało, że wszystko czego doznajemy jest tylko pewną kreacją, a według wielu innych korelacja świat-umysł jest bardzo daleka od relacji lustrzanego odbicia.
Na poparcie kreatywnej koncepcji słyszenia autorzy filmu przywołują jeszcze jeden ciekawy przykład. Nie słyszałem o czymś takim, ale okazuje się, że istnieje schorzenie zwane dysmuzją. Ludzie na nie cierpiący nie słyszą muzyki. Zamiast niej doznają szeregu nieprzyjemnych, niepowiązanych ze sobą dźwięków, mogących nawet przyprawić o mdłości i zawroty głowy. Zupełnie jakby ich mózgi nie były w stanie na bazie normalnego aparatu słuchowego dokonać adaptacji jakiej bez trudności dokonują mózgi osób normalnych po wszczepieniu ślimakowego implantu. Jednocześnie ludzie ci nie mają żadnych problemów z rozpoznawaniem mowy i dźwięków otoczenia. Tylko muzyka pozostaje im niedostępna. Niejako na przeciwnym biegunie znajdujemy osoby cierpiące na zespół genetycznych zaburzeń uniemożliwiający w dużym stopniu logiczne myślenie, nabycie umiejętności liczenia, czytania i wielu innych normalnych u zdrowych ludzi zachowań, a jednocześnie mające słuch absolutny i doskonałe wyczucie muzycznej frazy. To ofiary zespołu Williamsa- Beurena, oznaczającego nieobecność 1,5 miliona par zasad w obrębie 7 chromosomu. Ludzie ci czerpią wielką przyjemność z obcowania z muzyką i potrafią bezbłędnie powtórzyć długą sekwencję dźwięków. Potrafią także znakomicie improwizować oraz bawić się z akompaniamentem w kotka i myszkę, tak jak potrafili to robić najwybitniejsi wokaliści – Frank Sinatra czy Ella Fitzgerald. Krótko mówiąc, pod względem muzycznym są wyjątkowo utalentowani.
Pozostawmy nierozwiązaną zagadkę wielkiej złożoności dostępnego nam świata dźwięków, będącego w tajemniczym kontraście z ubogością środków biotechnicznych skierowanych w toku ewolucyjnej adaptacji na ten odcinek sensorycznego frontu przez nasz organizm i przejdźmy do kwestii zasadniczej: Czym muzyka jest i dlaczego jest taka ważna?
“Miał rację stary filozof nie ma pożytku z muzyki.
A może trzeba zadać pytanie – czym jest muzyka?
I przyszło mi na myśl, że jest ona częścią nas, projekcją naszej osobowości na otaczającą nas rzeczywistość poprzez zmysł słuchu. Jest więc tak samo różnorodna jak różnorodni są ludzie. Razem z nami się zmienia. Dlatego tak bardzo potrafi na nas oddziaływać.
Co na ten temat mówi nauka – nie mam pojęcia. O ileż ciekawiej jest samemu to określić.”
Powyższy komentarz, autorstwa kolegi Kmiecia, się nie upublicznił. Nie mam pojęcia dlaczego.
Muzyka to komunikacja za pomocą dźwięków wydobywanych z instrumentów muzycznych. Komunikowane mogą być uczucia, myśli … wszystko, czego zażyczy sobie twórca.
Ubawił mnie ten opis IV Mahera :))) Ale tak to już z muzyką jest, jednemu się podoba, a drugiemu nie. I chyba jest tak, że im człowiek bardziej wykształcony muzycznie, tym bardziej docenia i rozumie te bardziej złożone (muzycznie) utwory. Widzę to z swoim otoczeniu – mało kto z moich znajomych słucha muzyki klasycznej. Ale jeśli grał lub uczył się grać za młodu na jakimś instrumencie, to już lekko „ciągnie” go w stronę klasyki (np. podoba mu się muzyka filmowa, symfoniczna). A jeśli uczęszczał do szkoły muzycznej, chociażby 1. stopnia, to już chętnie posłucha Mozarta, Beethovena czy Chopina (niektórzy bez wykształcenia muzycznego też posłuchają – ale jest ich znacznie mniej). Natomiast muzycy, wiadomo, słuchają wszystkiego, od średniowiecza po „współczechę” (ma na myśli klasykę, np. Lutosławski). Do Mahlera chyba też trzeba skończyć szkołę muzyczną, najlepiej wyższą (żartuję, ale mi się też jego symfonie nie podobają i ich nie rozumiem – pieśni już prędzej, a ja wykształcenia muzycznego nie mam, tylko podstawowe, amatorskie).
Biedny Mahler ..heh. A W obronie eklektyzmu , można też założyć ,że kwestia jednorodności formalnej jest być może też tylko kwestią skali. jakby odnieść się do frazy, czy tematu muzycznego. Jednak to już wyższa szkoła jazdy. Nie jestem wprawdzie zwolennikiem jazzowego roztańcowywania dajmy na to Chopina – bo to pomylenie wszechświatów. Bardziej Bach wybrał by się na tańce … w odpocznieniu od kościelnego manuału. skąd moja pochwała eklektyzmu ? ktoś mądry kiedyś powiedzial, że najciekawsze rzeczy dzieją ie na granicy gatunków. rzcz jasna najpierw te gatunki musiały się same sobie przypomnieć przez wieki, i po sobie nastąpić według sobie znanych praw. Oczywiscie nie tylko po to. Wszystko dzieje się samo w sobie . Jednakże teraz dało to możliwosc powstania dziel eklektycznych, co nie znaczy niejednorodnych. Oczywiście może być i dobry i zły eklektyzm. to dotyczy wszystkiego. Dla artysty jednak może to być piękna możliwość zabawy. Zabawy w nieprzewidywalność, dla siebie a i może dla odbiorcy. Piszę to, bo sam rozsmakowywuje sie w takich artystach , jak Peter Hammil, Słowem dobry, czy genialny eklektyzm jest wtedy , kiedy staje się samą w sobie jednorodnościa bez oglądania się na czas i przestrzeń, na to co powstało. Żeby pójść krok dalej – dobry eklektyzm to może ten , który postulatu eklektyzmu w ogóle nie zakłada. Dzieje się ta muzyka sama po sobie tworzy i powstaje i jest, niejako z nieświadomości, bez udziału świadomej części umysłu,
Czym jest dla mnie muzyka ? Pięknem i miłością, bólem i wolnością, ulgą i znowuż nienasyceniem, jest życiem