Czym jest muzyka?

NotesWłaśnie, czym? Wiele się pisuje o brzmieniu, wykonawcach, sprzęcie, poszczególnych płytach i utworach, cenach – a jakże mało o samej muzyce.

Refleksja nad zagadnieniem naszła mnie na kanwie obejrzanego niedawno filmu z serii „Natura ludzkich zmysłów”, traktującego o słuchu. Film był w zasadzie o słyszeniu, ale tak naprawdę najwięcej miejsca poświęcono w nim muzyce. O fizjologii słyszenia też oczywiście coś było. A to co było, było zastanawiające. Oto cały nasz aparat słuchowy po stronie sensorycznej składa się z zaledwie dwóch zbiorów (po jednym na ucho) trzech tysięcy rzęsek rozmieszczonych na wewnętrznej powierzchni ślimaka słuchowego, wypełnionego płynem. Każda z tych rzęsek odpowiada za inną wysokość dźwięku i prawdopodobnie w jakiejś mierze także za inny jego rodzaj. Zagarnięta przez małżowinę i uśredniona fala dźwiękowa trafia poprzez błonę bębenkową na kostki słuchowe – których konstrukcja zapewnia jej wzmocnienie o około 30 dB – i ostatecznie ląduje w ślimaku, gdzie poprzez wibracje płynu stymuluje rzęski. Z tychże rzęsek płyną następnie nerwem słuchowym sygnały elektryczne do mózgu, a tam czary. W sposób niewyjaśniony, tajemniczy, niepojęty z ubożuchnych tych danych wyjściowych półtora kilograma słabo naładowanej elektrycznie galarety złożonej z jakichś stu miliardów neuronów połączonych trylionem synaps produkuje świadomość i towarzyszące jej doznania słuchowe, spośród których najważniejsza jest mowa i postrzeganie dźwięków otoczenia, ale wrażenia muzyczne też nie są od macochy. (Galareta taka produkuje także to co w tej chwili piszę, a wasze galarety to czytają i mają własne na ten temat uwagi.)
Powie ktoś – trzy tysiące rzęsek to wcale nie tak mało. W porównaniu z ilością synaps faktycznie niewiele, ale znów nie aż tak beznadziejnie. Trzy tysiące to przyzwoita pensja. Da się wyżyć. No ale jednak nic imponującego. A przecież cały dźwiękowy świat właśnie z tych trzech tysięcy pomnożonych przez dwa się bierze. Jakże to? Ba, żeby tylko. Pierwsze implanty ślimakowe – imaginujcie sobie waszmościowie – miały tylko dziewięć elektrod zastępujących te trzy tysiące rzęsek. A najlepsze spośród obecnie produkowanych mają takich elektrod raptem dwadzieścia jeden…Komedia, nie? Okazuje się, że niecałkiem. Młoda pianistka tracąca od dzieciństwa słuch opowiada jak w wieku około dwudziestu lat musiała przejść na implant ślimakowy. Kiedy go po wszczepieniu uruchomiono słyszała tylko jakieś gwizdy szumy i zgrzyty. Dźwięki spod klawiszy fortepianu niczym nie przypominały tego co zapamiętała. Ale po miesiącu. Po miesiącu adaptacji mózg nauczył się korzystać z tego beznadziejnie skromnego zasobu dwudziestu jeden elektrod i teraz ta pani znów słyszy muzykę; może grać i czerpać z tego przyjemność. Jak to możliwe? Możliwe, bo jak twierdzą autorzy filmu, świat dźwiękowy jest w większym stopniu kreacją mózgu niż odtworzeniem obiektywnej rzeczywistości. Dla mnie, filozofa, nie ma w tym nic nowego. Bardzo wielu filozofów, także tych bardzo wielkich, utrzymywało, że wszystko czego doznajemy jest tylko pewną kreacją, a według wielu innych korelacja świat-umysł jest bardzo daleka od relacji lustrzanego odbicia.
Na poparcie kreatywnej koncepcji słyszenia autorzy filmu przywołują jeszcze jeden ciekawy przykład. Nie słyszałem o czymś takim, ale okazuje się, że istnieje schorzenie zwane dysmuzją. Ludzie na nie cierpiący nie słyszą muzyki. Zamiast niej doznają szeregu nieprzyjemnych, niepowiązanych ze sobą dźwięków, mogących nawet przyprawić o mdłości i zawroty głowy. Zupełnie jakby ich mózgi nie były w stanie na bazie normalnego aparatu słuchowego dokonać adaptacji jakiej bez trudności dokonują mózgi osób normalnych po wszczepieniu ślimakowego implantu. Jednocześnie ludzie ci nie mają żadnych problemów z rozpoznawaniem mowy i dźwięków otoczenia. Tylko muzyka pozostaje im niedostępna. Niejako na przeciwnym biegunie znajdujemy osoby cierpiące na zespół genetycznych zaburzeń uniemożliwiający w dużym stopniu logiczne myślenie, nabycie umiejętności liczenia, czytania i wielu innych normalnych u zdrowych ludzi zachowań, a jednocześnie mające słuch absolutny i doskonałe wyczucie muzycznej frazy. To ofiary zespołu Williamsa- Beurena, oznaczającego nieobecność 1,5 miliona par zasad w obrębie 7 chromosomu. Ludzie ci czerpią wielką przyjemność z obcowania z muzyką i potrafią bezbłędnie powtórzyć długą sekwencję dźwięków. Potrafią także znakomicie improwizować oraz bawić się z akompaniamentem w kotka i myszkę, tak jak potrafili to robić najwybitniejsi wokaliści – Frank Sinatra czy Ella Fitzgerald. Krótko mówiąc, pod względem muzycznym są wyjątkowo utalentowani.

Pozostawmy nierozwiązaną zagadkę wielkiej złożoności dostępnego nam świata dźwięków, będącego w tajemniczym kontraście z ubogością środków biotechnicznych skierowanych w toku ewolucyjnej adaptacji na ten odcinek sensorycznego frontu przez nasz organizm i przejdźmy do kwestii zasadniczej: Czym muzyka jest i dlaczego jest taka ważna?

Notes1Człowiek pierwotny – zauważają autorzy – podobnie jak dzikie zwierzęta był wsłuchany w otoczenie, bo od tego zależało jego przetrwanie. Dzisiaj, przeciwnie, usiłujemy od dźwięków otoczenia się odciąć. A odcinamy się głównie dzięki muzyce. Na ruchliwej ulicy ubieramy przenośne słuchawki (ja nie ubieram) i mamy spokój z wszechobecnym hałasem. Jakaż ulga. Podobnie postępujemy w samochodzie, uruchamiając system nagłaśniający, a także w mieszkaniu, gdzie też chcemy słuchać muzyki.
Dlaczego tak jej pożądamy i czym ona właściwie jest?
Film próbuje tego dociec odwołując się do związku muzyki z mową. Chodzi o warstwę czysto ekspresyjną, czyli pozawerbalną stronę znaczeniową wypowiedzi. Zwrotu „Co tu robisz?” można wszak użyć w formie przymilnej, a można też tak, że od razu wiadomo, iż wyrzucają nas za drzwi. Czy muzyka jest taką odartą z konkretnej treści czysto ekspresyjną formą artykulacji dźwięków? Zapewne poniekąd, ale zapewne nie tylko. W każdym razie autorzy sugerują, iż muzyka posiada bardzo silne pokrewieństwo z mową, a szerzej z wszelką artykulacją głosową i ukształtowała się równolegle do języka mówionego w toku jego ewolucyjnego rozwoju. Zapisy z tomografu komputerowego ukazują wprawdzie, że pobudza nie tylko regiony mózgu odpowiedzialne za język, ale przeważnie pobudza te właśnie i pobliskie im okolice. Szczególnie interesujące jest przy tym, że wychodząc poza obszary mowy może oddziaływać na struktury odpowiedzialne za wydzielanie dopaminy, neuroprzekaźnika zwanego też hormonem szczęścia, wywołującego uczucie euforii i pobudzającego układ ruchowy. Według najnowszych badań (to już wiedza spoza filmu) ludzie dzielą się na wysoko i nisko dopaminowych, za czym stoi uwarunkowanie genetyczne. Odpowiednie geny sterują produkcją enzymów bardziej dopamino-wydajnych albo wydajnych mniej. Osobnicy z genami stymulującymi wysokie stężenie wyróżniają się większą aktywnością umysłową, większą łatwością myślenia, a także większą wrażliwością na sztukę. Świat ich bardziej ciekawi, z natury są bardziej podekscytowani życiem i skłonni do zajmowania postawy aktywnej. Silniej reagują też na piękno, bardziej pobudzające ich ośrodek piękna (umiejscowiony u wszystkich ludzi w korze przedczołowej), w tym oczywiście także na muzykę, która jest dla nich silniejszym bodźcem emocjonalnym i intelektualnym.
A zatem muzyka posiada zarówno zawartość znaczeniową związaną z językiem, jak i emocjonalno-narkotyczną w najbardziej dosłownym, czysto fizjologicznym sensie, przy czym wrażliwość na nią jest uwarunkowana genetycznie. Nie ma się w takim razie co dziwić, że wywołuje silne pożądanie, szczególnie u osób podatnych, a mniej czy bardziej pobudzająco działa niemal na wszystkich. Wielka społeczna kariera muzyki, której jesteśmy obecnie świadkami, okazuje się mieć zatem genetyczne podłoże.
Trzeba też pamiętać, że poza czysto przyjemnościowym i czysto ekspresyjnym muzyka ma też znaczenia komunikacyjne, kulturowe i identyfikujące zbiorowości. Film nie porusza natomiast artystycznej strony muzyki i nie nawiązuje do jej ewolucji twórczej w aspekcie historycznym. Odwołuje się wyłącznie do bieżącego znaczenia społecznego i psychofizycznego.

Parę słów od siebie. Wydaje mi się, że źródła muzyki muszą sięgać czasów dalece przedludzkich i wypływają zarówno z biernej recepcji jak i aktywnej artykulacji dźwięków emocjonalnie istotnych, jak pomruki zadowolenia, ryk bólu czy wycie wichru. Łagodny szmer liści delikatnie trącanych wiatrem i łoskot walącego się pod naporem wichury drzewa; grzmoty błyskawic i plusk strumyka. Przeraźliwy skowyt konającej ofiary drapieżnika i gruchanie podnieconej samicy. Świst własnego oddechu i łomot własnego serca. Szczebioty ptaków i zew wyjącego wilczego stada. Oto pierwociny muzyki. Groza i spokój. To co przyciąga i to co odstrasza. Dochodzi do tego wymiar społeczny. Tętent pędzącego stada jest zapewne przyjemnie odbierany przez jego uczestników, dając poczucie przynależności grupowej a poprzez nie poczucie bezpieczeństwa. Czyż nie walą w kotły i werble by podnieść morale maszerujących do walki oddziałów? Czy wojsko nie chodzi w nogę, by równomiernie łomotać? To bierze, nieprawdaż? W grupie raźniej walczyć i umierać. Muzyka jako odczucie czegoś przyjemnego i tupanie są ze sobą w przyjaźni. Nie mniej pokrewne muzyce są podstawowe formy niewerbalnej komunikacji głosowej – płacz, śmiech, okrzyki przerażenia i radości. Ale najsłodsza w muzyce jest euforia. W starożytnej Sparcie kobiety miały zwyczaj podskakiwać w rytm piszczałek i bębnów uderzając piętami o pośladki aż do utraty przytomności. Muzyka to szał okiełznany i nieokiełznany. Opleciony kulturą skrywany szał sal koncertowych i wyrwany ze społecznych hamulców szał rockowych koncertów. Zakamuflowany erotyzm klasycznego tańca, mniej zakamuflowany z czasów tryumfów walca i tanga, aż po wyzbytego z wszelkiego wstydu rockmana z mikrofonem udającym penisa i towarzyszące temu radosne wycie tłumu. Ale pokazał! Cóż, w porównaniu z orgiami na cześć Dionizosa, Artemidy czy Mitry, w których muzyka odgrywała niepoślednią rolę a uczestniczyli wszyscy członkowie danej społeczności, to i tak tylko niewinne igraszki.
Zwraca przy tym uwagę jak różnorodne brzmieniowo ciągi dźwięków są poczytywane za muzykę. Uważa się za nią zarówno skomplikowany matematycznie wzorzec kontrapunktowy kompozycji bachowskich, czy wielogłosowe kompozycje chóralne Monteverdiego, jak i monotonne pobekiwanie rapera, czy niemal jednofrazowe produkcje co słabszych na umyśle rockmanów. Szczytem wszystkiego wydają się dźwięki dobywające się z niektórych limuzyn zasiedlonych dziarskimi młodzianami. Owo nie zapłodnione żadną myślą równomierne a głośne bum-bum-bum-bum-bum-bum!

Filozofowie nie byliby sobą gdyby nie dodali tutaj czegoś osobliwego od siebie. A jak filozofowie to Platon – synteza starożytnej mądrości. A Platon powiada, że wszystko czego doświadczamy to tylko cienie. Przemijający, nieautentyczny obraz nieprzemijającego świata absolutnej doskonałości. (Ciekawe przy tym, że Platon tego doskonałego świata dopatrywał się w sferze czysto duchowej, podobnie jak duchowe okazuje się bogactwo muzyki, wymnożone przez ducha z sześciu tysięcy rzęskowych przekaźników.) Lecz Platon był jeden, a żywić nim chciało się wielu. Upichcili tedy danie z absolutnego platońskiego piękna wyłącznie złożone, by je w sosie powagi śmiertelnej serwować i oburzać się na tych wszystkich co sztukę wszelką, w tym i muzykę, inaczej niż w ramach absolutu jakowegoś chcieliby postrzegać. Programy artystyczne różne uradzili, a im więcej mieli programów tym mniej sztuki, bo sztuka jest nie tylko od Apollona ale i od Dionizosa – nie tylko od światła rozumu ale i od mroku zapamiętania pochodzi – i nie lubi kiedy się ją w jakiś teoretyczny gorset programowy mędrcami zagania.

Sięgnijmy teraz do encyklopedii.
Najzabawniejsza jest „Mała encyklopedia muzyki”, którą posiadam, bo w niej hasło muzyka w ogóle nie występuje. Piramidalna sprawa. Encyklopedia internetowa powiada z kolei, że „muzyka jest sztuką organizacji struktur dźwiękowych w czasie.” Trochę to mętne, bo skoro już mamy struktury, to mamy także organizację, nieprawdaż? A skoro tak, to organizujemy organizację, czyli masło maślane. Najsolidniej podchodzi do sprawy „Wielka encyklopedia powszechna” z lat 60-tych. Napisano tam, że muzyka to sztuka, której tworzywem są dźwięki i która, podobnie jak literatura, ma charakter czasowy, to znaczy rozwija się w czasie, co odróżnia ją od sztuk plastycznych, mających charakter przestrzenny. Posiada przy tym jednocześnie walor emocjonalny i intelektualny, wywołując zarówno myśli jak i uczucia. Wyliczono też szereg hipotez dotyczących powstania. I tak według Darwina źródłem muzyki jest wabienie w doborze płciowym, według Spencera nadmiar energii i emocjonalne podniecenie, według Wallascha naśladownictwo głosów zwierząt przy polowaniu, według Büchera rytm ruchów przy pracy, według Combarieu czynności magiczne, według Stumpfa wyczucie interwałów w sygnalizacji głosowej, a według Sascha połączenie pracy i czynności magicznych w powtarzalne sekwencje rytualne.
Warto jeszcze sięgnąć do encyklopedycznego wyliczenia co się na muzykę składa. A więc rytm – czyli organizacja czasowego następstwa dźwięków, melodia – czyli organizacja wysokościowo-czasowa dźwięków pojedynczych, harmonia – czyli organizacja dźwięków współbrzmiących, metrum – czyli organizacja regularnych akcentów, tempo – czyli organizacja szybkości, dynamika – czyli organizacja stopnia głośności, barwa – czyli organizacja zróżnicowania jakości brzmienia oraz artykulacja – czyli organizacja sposobu wydobywania i łączenia dźwięków.
Tyle mądrości encyklopedycznej.
Na koniec odrobina praktyki.
Posłuchałem wczoraj dwóch utworów. Jeden uwielbiam, drugi mnie drażni. Ten uwielbiany to trzeci koncert skrzypcowy Mozarta. Ten nie lubiany to czwarta symfonia Mahlera. Dlaczego jeden się podoba a drugi nie? Przede wszystkim dlatego, że tak po prostu jest. O gustach, powiadają, nie ma co dyskutować. Nie zbywajmy jednak tej ważnej kwestii milczeniem. Mogę ją oczywiście ująć wyłącznie od strony całkowicie subiektywnej, ale muzyka to nie matematyka, tu subiektywne odczucia też mają znaczenie.
Popularność Mahlera wskazywałaby, że inni odbierają jego muzykę z wielką przyjemnością. W filmie „Wszyscy mówią – kocham cię” postacie grane przez Woody Allena i Julię Roberts podniecają się nawzajem wymieniając czwartą Mahlera jako najgenialniejszy fragment muzyki w ogóle. Tymczasem mnie doprowadza do pasji. Bynajmniej nie artystycznej, tylko szewskiej.

Notes2Zacznijmy od Mozarta. Swoboda z jaką konstruuje i piętrzy harmonie jest porażająca. Ta muzyka, gdy chodzi o pierwszą i trzecią część, z niczym mi się nie kojarzy poza czystym pięknem, do którego tak nawołują filozofowie. Maestria symetrii jawnych w swej zewnętrznej oczywistości i ukrytych w zawiłościach kompozycyjnych komplikacji jest zdumiewająca. Niewątpliwie najgenialniejszy z kompozytorów bawił się pisząc utwór swoim niesamowitym talentem, tą niezrównaną łatwością tworzenia, której zazdrościł mu nawet Beethoven. Kiedy się w to wsłuchuję wydaje mi się, że gdy Mozart pisał o widzeniu skomponowanego przez siebie utworu w jego całokształcie ogarniętym jednym spojrzeniem muzycznego oka, miał na myśli jakąś całościową strukturę wielopoziomowych symetrii i wariacji na ich temat, tworzących coś w rodzaju niezwykle złożonej, wielowymiarowej bryły. Oczywiście mogę się całkowicie mylić, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Druga część koncertu, podobnie jak drugie części mozartowskich koncertów fortepianowych, uderza z kolei w emocjonalną strunę duszy słuchacza. Oczywiście nie jest tak, że w dwóch częściach pozostałych nie ma nastroju dyktowanego choćby samymi tytułowymi Allegro i Allegro-Andante-Allegretto, a także elementami marszowymi i bogatą melodyką. Ale przeważa, nazwijmy to, konstruktywizm. Tu Mozart przede wszystkim jawi się jako twórca nakładających się i goniących za sobą harmonik, perfekcyjnie utrzymujący równowagę pomiędzy złożonością a lekkością konstrukcji. Tymczasem druga część jest inna. Zaczyna się jakby nabraniem przez smyczki oddechu i spokojnym pulsowaniem, wraz z którym spływa na słuchacza fala nieziemskiej łagodności, za którą natychmiast pojawia się partia skrzypiec, łącząca tą łagodność z łkaniem, jakąś skargą, jakimś smutkiem i jakąś zadumą. Nie ma sensu tego opowiadać, bo to piękno przekraczające granice wypowiedzi; piękno czyste i nieskalane w swej doskonałości. Mogę tego słuchać bez końca, a kompozycyjna złożoność sprawia, że trudno się nasycić i odejść. Trzeba jednak. Sam tego chciałeś. Zachciało się Mahlera, o którym w Wikipedii piszą, że był jednym z największych symfoników. No, skoro tak piszą… Symfonia zaczyna się dzwoneczkami sań i melodramatyczną, operetkową muzyką, której wielka orkiestra symfoniczna usiłuje nadać splendoru i potęgi. Harmonika jest uboga. Symetrie się nie nakładają, pozostając odrębne w swych frazach. W sensie klimatu od razu nasuwa się skojarzenie z Czajkowskim i jego muzyką baletową. Mahler to w tym momencie taki kiepski Czajkowski. Pół czy nawet ćwierć Czajkowskiego. I ten nieznośny brak oryginalności. W tej muzyce nie ma nawet śladu piętna twórcy, jego wyjątkowości. Jest tylko eklektyzm i muzyczne quasi-cytaty z niekoniecznie nienajlepszych źródeł. Całość przypomina jakieś wędrówki Gustawka po lesie, nawiązujące do przygód Piotrusia i wilka opisanych w balecie Prokofiewa. Dominuje aspekt ilustracyjny i piętrzenie w kółko tych samych tematów, wędrujących tam i z powrotem po skali głośności. Ogólnie nuda. Jeździmy sankami po rzadkich zagajnikach i ani śladu wilka. Jakieś elfy i wróżki tańczą w zaroślach młodnika i tyle dramatyzmu musi nam wystarczyć.
Druga część zaczyna się identycznie, tylko zamiast dzwoneczków są smyczki i przeszkadzajki. Dalej towarzyszy nam nastrój sielanki. Może to dzieci ubierają choinkę? Chociaż nie. W tamtych czasach dzieciom przy ubieraniu choinki nie wolno było nawet asystować. To była sprawa wyłącznie dorosłych. Dzieci przychodziły już na gotowe. Choinka miała je olśnić. Więc może będzie jakiś olśniewający finał? Czekamy, czekamy, czekamy, czekamy. Czy ja ziewnąłem? Ach, nie wypada. To przecież jeden z największych symfoników… W sumie jest miło. Pieczeń zdaje się już dochodzi. Świeczki się palą. Koniec drugiej części.
Trzecia zaczyna się w nurcie powagi. Jest więcej złożoności, choć wciąż dominuje melodyjność. Melodyjność oparta teraz na długich pociągnięciach smyczków. I już się wydaje, że przybierze to jakąś oryginalną formę. Przybiera pomału, przybiera, jakby nabierało stopniowo formatu, jakby się czaiło do wielkiego przeistoczenia. A jednak nie, tylko plasnęło i od nowa sobie kląska. Niby poważnie, niby dramatycznie, ale z silnym akcentem na „niby”. Coś jakby gotować budyń. Bańka czasem się zrobi, zabulgoce i zniknie. Poza tym jest gładko i słodko. Zaraz mnie ta słodycz zabije. Więc może o to chodziło? Może na tym polega efekt? Może słuchacz ma dostać słodkiej wścieklizny? Ale nie. W dziesiątej minucie robi się dramatycznie. Zdaje się kogoś ścigają, dopadli. Ach, to tylko gajowy przebrał się za wilka. Babcia jednak nie na żarty się wystraszyła. Potrzebna jest waleriana. W dwunastej minucie nadciąga odsiecz z walerianą. Stan babci jest jednak ciągle poważny aż do trzynastej minuty. Potem się polepsza. I znów się robi radośnie. Wszyscy tańczą, a babcia wsunęła szarlotkę i jeszcze do tego zażyła tabaki. Kichnięcie. Ulga. Relaks. Senność. I naraz finał. Fanfary. Nie do wiary, czyżby upolowali dzika? Trudno powiedzieć. Może to tylko sąsiad wypalił na wiwat z dubeltówki, bo zaraz znów wszystkich ogarnia senność. Dzik byłby chyba bardziej inspirujący. Koniec trzeciej części.
Czwarta zaczyna się jak zwykle. Flecik przygrywa. Miło jest, spokój. Nie minęła minuta i okazuje się, że czwarta część to pieśń. Pani jakaś śpiewa, a bardzo jest czemuś rada i nad czymś się bardzo rozczula. My tymczasem znowu w sanki i dalejże dzwonić jeżdżąc dookoła tej pani. Sielanka-zimowanka. Pani się nam przygląda dłuższą chwilę, a potem znowu zaczyna śpiewać. W gruncie rzeczy to samo, ale ma teraz leciutkie ciągoty ku wagnerowskiej Izoldzie i jej miłosnemu lamentowi. Minimalne jednak, żadnego rozmachu, żadnego odważniejszego gestu czy dźwięku. Klops w sosie śmietanowym na słodko. Koniec czwartej części i całej symfonii.
No cóż… Milutkie to było aż do mdłości i boleśnie obnażające niemożność kompozytora zapanowania nad złożoną materią muzyczną. Ale ja się nie znam i moje zdanie się nie liczy. Może faktycznie to było wielkie?

Pokaż artykuł z podziałem na strony

5 komentarzy w “Czym jest muzyka?

  1. Piotr Ryka pisze:

    “Miał rację stary filozof nie ma pożytku z muzyki.

    A może trzeba zadać pytanie – czym jest muzyka?

    I przyszło mi na myśl, że jest ona częścią nas, projekcją naszej osobowości na otaczającą nas rzeczywistość poprzez zmysł słuchu. Jest więc tak samo różnorodna jak różnorodni są ludzie. Razem z nami się zmienia. Dlatego tak bardzo potrafi na nas oddziaływać.

    Co na ten temat mówi nauka – nie mam pojęcia. O ileż ciekawiej jest samemu to określić.”

    1. Piotr Ryka pisze:

      Powyższy komentarz, autorstwa kolegi Kmiecia, się nie upublicznił. Nie mam pojęcia dlaczego.

  2. Bartłomiej pisze:

    Muzyka to komunikacja za pomocą dźwięków wydobywanych z instrumentów muzycznych. Komunikowane mogą być uczucia, myśli … wszystko, czego zażyczy sobie twórca.

  3. Marek pisze:

    Ubawił mnie ten opis IV Mahera :))) Ale tak to już z muzyką jest, jednemu się podoba, a drugiemu nie. I chyba jest tak, że im człowiek bardziej wykształcony muzycznie, tym bardziej docenia i rozumie te bardziej złożone (muzycznie) utwory. Widzę to z swoim otoczeniu – mało kto z moich znajomych słucha muzyki klasycznej. Ale jeśli grał lub uczył się grać za młodu na jakimś instrumencie, to już lekko „ciągnie” go w stronę klasyki (np. podoba mu się muzyka filmowa, symfoniczna). A jeśli uczęszczał do szkoły muzycznej, chociażby 1. stopnia, to już chętnie posłucha Mozarta, Beethovena czy Chopina (niektórzy bez wykształcenia muzycznego też posłuchają – ale jest ich znacznie mniej). Natomiast muzycy, wiadomo, słuchają wszystkiego, od średniowiecza po „współczechę” (ma na myśli klasykę, np. Lutosławski). Do Mahlera chyba też trzeba skończyć szkołę muzyczną, najlepiej wyższą (żartuję, ale mi się też jego symfonie nie podobają i ich nie rozumiem – pieśni już prędzej, a ja wykształcenia muzycznego nie mam, tylko podstawowe, amatorskie).

  4. Boho pisze:

    Biedny Mahler ..heh. A W obronie eklektyzmu , można też założyć ,że kwestia jednorodności formalnej jest być może też tylko kwestią skali. jakby odnieść się do frazy, czy tematu muzycznego. Jednak to już wyższa szkoła jazdy. Nie jestem wprawdzie zwolennikiem jazzowego roztańcowywania dajmy na to Chopina – bo to pomylenie wszechświatów. Bardziej Bach wybrał by się na tańce … w odpocznieniu od kościelnego manuału. skąd moja pochwała eklektyzmu ? ktoś mądry kiedyś powiedzial, że najciekawsze rzeczy dzieją ie na granicy gatunków. rzcz jasna najpierw te gatunki musiały się same sobie przypomnieć przez wieki, i po sobie nastąpić według sobie znanych praw. Oczywiscie nie tylko po to. Wszystko dzieje się samo w sobie . Jednakże teraz dało to możliwosc powstania dziel eklektycznych, co nie znaczy niejednorodnych. Oczywiście może być i dobry i zły eklektyzm. to dotyczy wszystkiego. Dla artysty jednak może to być piękna możliwość zabawy. Zabawy w nieprzewidywalność, dla siebie a i może dla odbiorcy. Piszę to, bo sam rozsmakowywuje sie w takich artystach , jak Peter Hammil, Słowem dobry, czy genialny eklektyzm jest wtedy , kiedy staje się samą w sobie jednorodnościa bez oglądania się na czas i przestrzeń, na to co powstało. Żeby pójść krok dalej – dobry eklektyzm to może ten , który postulatu eklektyzmu w ogóle nie zakłada. Dzieje się ta muzyka sama po sobie tworzy i powstaje i jest, niejako z nieświadomości, bez udziału świadomej części umysłu,

    Czym jest dla mnie muzyka ? Pięknem i miłością, bólem i wolnością, ulgą i znowuż nienasyceniem, jest życiem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy