Recenzja: Ultrasone Edition 15 Veritas

Odsłuch

Z opatentowanymi wynalazkami w muszlach.

   Słuchawki producent kieruje w pierwszym rzędzie do sprzętu przenośnego, przenieśmy się zatem w tę okolicę. I tak samo jak pierwowzoru (konfrontując go bezpośrednio) posłuchajmy produkcji muzycznych z odtwarzaczami przenośnymi Astell & Kern AK380 oraz KANN CUBE. Zacząłem od mniejszego ale droższego i jednocześnie od porównania padów. Dostałem bowiem pasujące do obu modeli alternatywne pady filcowe, w zastosowaniu generujące dźwięk bardzo nieznacznie, ale odmienny. Troszeńkę wilgotniejszy i w całościowym odbiorze dający poczucie większej biologiczności; taki bardziej pokrewny istotom żywym niż technicznym doskonałościom. Różnica niemalże żadna, niemniej wybrałem filcowe, i dalej już tylko z nimi.

Dwie rzeczy na początek: Primo – wysokiej jakości brzmienie, jakie Edition 15 otwarte z tym odtwarzaczem dały, z zamkniętymi Edition 15 Veritas się powtórzyło. Brzmienie otwarte, żywe i naturalne, ale w pełni dające takie odczucia  jedynie do momentu porównania z modelem Tribute 7 (tutaj z lepszym i symetrycznym kablem). W tym porównaniu „biologiczność” obu piętnastek słabła, podobnie jak bezpośredniość. Starszy model (w wersji upamiętniającej, nie całkiem względem oryginału identycznej) zaoferował większą bliskość wykonawców i same dźwięki większe – takie mniej osadzone w perspektywie i mniej od A do Z wyrecytowane z udziałem precyzyjnego sopranowego dozymetru, za to bardziej dziejące się, mokre i żywiołowe. Dające od razu poznać, że mniej chodzi o idealną dykcję, cyzelację krawędzi i porządek sceniczny, a głównie o bogactwo harmonicznie – i w tym bogactwie rozwichrzenie wraz z nakładaniem się większej ilości warstw tworzących. Pamiątkowe T7 generowały jednocześnie wyższe ciśnienia (z czego od zawsze słynęły), jeszcze tym swój dynamizm i naturalizm podsycając. Bardziej temperamentne i spontaniczne, a mniej układne i zdefiniowane, bardziej były kuszące, zapraszające do słuchania. Dopiero na ich tle widocznym się stawało, jak obie wersje Edition 15 są starannie wyprofilowane brzmieniowo i starannie poukładane, natomiast mniej spontaniczne. U nich daleki dystans do pierwszego planu i wszystko za nim w perspektywie, a wraz z tym oddaleniem mniejsze też wszystkie dźwięki, delikatniejsze także i bardzo starannie skonstruowane – jak idealne miniaturki samych siebie na scenie tej tańczące. (Bynajmniej tutaj nie kpię, to był udany spektakl.)

Secundo – w tym porównaniu stawało się też widoczne, że to staranniej uporządkowane i bardziej filigranowe brzmienie obu E15 jest także mniej męczące, jako rodzaj muzyki przyswajanej z dalszego miejsca na widowni; widzianej jako całość, mniej odczuwanej bezpośrednio. To mi się podobało, to było w pozytywnym sensie relaksujące. Bardzo wysoki poziom odtwórczy, a jednocześnie niemęczący. Zależy, oczywiście, co  się lubi; jednak sam bardzo lubiąc, wręcz szalejąc za muzyką w jej pełnej ekscytacji, nie odebrałem tej obserwacji z większego oddalenia jako błędu, jedynie inny styl narracji. Mniej się narzucający, co dać powinno lepsze partnerstwo spacerowe i do słuchania w tle, a jednocześnie gdy się na słuchaniu całkowicie skupiać, wystarczająco znakomite, by czerpać z niego pełną radość.

 

 

 

 

Wciąż jednak rozmawiamy o powściąganym tych E15 graniu, co jednoznacznie pokazało przejście na Astell & Kern KANN CUBE. Posiadanie dla obu najnowszych Edition dobrego kabla symetrycznego umożliwiłoby sprawdzenie, co daje pełne popuszczanie im wodzy, ale przynajmniej duża moc próbowanego teraz odtwarzacza (tak tym słuchawkom sprzyjająca), pozwoliła zasmakować ich bardziej swobodnego biegu. Przy wersji otwartej z poprzedniej recenzji to się jeszcze nie stało, tym razem zamknięte Veritas tę odsłoniła prawdę o sobie, że trzy prawie razy tańszy, za to dwakroć mocniejszy odtwarzacz okazał się brzmieniowo lepszy. To nie była różnica duża, nawet nie jakaś spora, niemniej wejście w muzykę z KANN CUBE okazało się głębsze. Nieznacznie tylko bliższy i nieznacznie żywszy pierwszy plan, z dźwiękami o większej (śladowo tylko) wilgotności i nasyceniu, a przede wszystkim ukierunkowanymi bardziej na docieranie do słuchacza, niż na odmalowywanie przed nim głębokiej perspektywy – to wystarczyło aby poczuć atmosferę koncertu.

Pady zmieniamy jednym ruchem i do wyboru są różne.

Gotowy jestem się założyć, iż krok kolejny ku lepszości to kabel symetryczny, natomiast trudne do oceny to, o ile lepiej Edition 15 (jedne i drugie) by zagrały z symetrycznym kablem wysokiego poziomu, ale na pewno dużo lepiej. Tym niemniej i teraz grały dobrze, przy czym wersja zamknięta „Veritas” podobała mi się bardziej. W przypadku otwartej bas zbytnio się wyodrębniał i dudnił po swojemu, ale to „po swojemu” nie oznaczało prawdziwości. Za bardzo właśnie dudnił, u Veritas tego nie było. Lepiej u nich komponował się z resztą, nie był przesadny, a jednocześnie znakomicie przestrzenny.

Ogólnie brzmienie wersji zamkniętej okazało się spokojniejsze – także dzięki lepszemu zespoleniu pasma utrzymane w jednolitszej manierze i bardzo dobrze mieszające subtelną delikatność dźwięków z dużą stojącą za nimi energią i dużą sceną. – Rasowe granie i pozbawione błędów, chociaż dalekie od ekstremalnych realizmów, gdzie żywioł nas ogarnia, a energia pożera. Tu zachowany pewien dystans, trochę jak w XVII-wiecznym pejzażowym malarstwie niderlandzkim, gdzie cwałujące konie nie prą na nas, tylko się przyglądamy i podziwiamy. I to nie było złe, to mi się podobało. Odebrałem nowe Veritas jako propozycję dla lubiących więcej spokoju aniżeli szaleństwa, przy jednoczesnym zachowaniu jak najwyższego poziomu odtwórczego. Ten był bardzo wysoki – bez dwóch zdań – i jednocześnie dający pewność, że po zastąpieniu przeciętnego kabla sprzedażowego którymś z lepszych, będziemy mieli do czynienia ze słuchawkami innymi, dającymi silniejsze i bardziej bezpośrednie przeżycia.

Identyczna sytuacja zaistniała przy wzmacniaczu stacjonarnym Divaldi 02. Znów powtórzyła się tak ceniona przeze mnie otwartość brzmienia, a jednocześnie obrazowanie ujmowane w dalszą niż u większości słuchawek perspektywę, z zachowaniem na stojącej za nią dużej i głębokiej scenie nienagannego porządku. Źródła dobrze zogniskowane i się na siebie nie nakładające, a jeszcze porządniejsze same dźwięki, wypowiadane z należytym brzmieniowym smakiem i wyjątkowo dokładnie. Do tej wyjątkowości przyczyniała się zwłaszcza tradycyjna dla słuchawek Ultrasona umiejętność dopowiadania końcówek, którą najlepszą słyszałem kiedyś w posiadanym modelu Edition 9, która potem przeistoczyła się w zbytnią nerwowość i sybilację modelu Edition 10, a która u zamkniętych Edition 15 Veritas dziedziczy po Edition 10 wielką precyzję, ale już bez sybilacyjnych kłopotów i wrażenia nerwowości. Wrażenie zjawia się wręcz przeciwne – słuchawki oferują dźwięk wyjątkowo spokojny. Specjalnie podarowałem sobie początkowo przyrównywanie do Tribute 7, by móc nacieszyć się ich spokojnym, eleganckim i precyzyjnym  przekazem, co się świetnie udało. Żadnego napierania dźwiękiem na słuchającego, wciągania go na estradę, zapraszania do tańca. Brzmienia ze szczególnym pietyzmem oddzielane od tła i porządkowane według dystansu, który się nigdy nie skraca w pobliże zera. Pozostajemy widzem i słuchaczem, ale ta postać uczestnictwa jest całkowicie wystarczająca – zadowolenie i emocje zjawiają się natychmiast i nieustannie nam towarzyszą, o co przecież w tym chodzi.

Zamknięta wersja Edition 15 – obecnego flagowca.

Divaldi z oboma modelami E15 się sprawdził, a jak tym razem wypadł Ayon HA-3? Z wersją otwartą dał poprzednio wrażenie lekkiego stłumienia, z zamkniętymi Veritas już nie. Na odwrót nawet, zagrał bardziej otwartym, wielopłaszczyznowym i bogatym dźwiękiem, w udany sposób rozwijając drzemiący w nich potencjał. Jednakże pewnym kosztem, mianowicie kosztem porządku. Ten się nie zmienił w bałagan, ale poprzez większe skupienie na poszczególnych dźwiękach i większe ich zachodzenie na siebie stał mniej widoczny – idealny porządek sceniczny i idealna separacja źródeł przestały być aż taką dominantą w odbiorze tego brzmienia. Tym niemniej się zachowały, dawały dostrzec dalej. Dostrzegalne było też to, że brzmienie bardziej się nasyciło, zwilgotniało i stało jeszcze bardziej otwarte. Barwom przybyło pigmentu, harmoniczna wielowarstwowość przyrosła, przyrosła także nośność. Osłabło natomiast wrażenie relaksującego spokoju, wyparte w części przez większą bezpośredniość kontaktu. Wciąż jednak mocnym tego grania składnikiem pozostawało umiarkowanie. Nie to w sensie pejoratywnym, kiedy powiada się o kimś lub o czymś, że przejawia umiarkowany potencjał, ale to pozytywne, kiedy się nie popada w przesadę, a jednocześnie daje popis elegancji. Tyczyło to w tym wypadku sposobu widzenia całości poprzez równowagę składników, z których żaden się przed inne nie wysforowywał, bo ani dźwięki nie przysłaniały sceny, ani scena nie redukowała dźwięków. Miło więc było na to patrzyć (muzyka zawsze jest obrazem) i miło tego słuchać – szczególnie miło tym, którzy nie lubią przesady.

Jednakże owa powściągliwość miała też powściągającą stronę w sensie mniej pozytywnym odchodzenia od naturalności – brzmienie porównywanych bezpośrednio Tribute 7 odznaczało się gorszym co prawda całościowym wyważeniem i bardziej strzępiącymi się krawędziami (co można uważać za plus lub minus), natomiast już bez żadnego relatywizmu oferowało dużo bardziej realne poziomy akustycznych ciśnień, dzięki którym wszelka muzyka ich łaknąca, zwłaszcza rockowa i symfoniczna, jawiła się jako zdecydowanie prawdziwsza. Na obszarze kameralistyki czy popu było to jednak mniej widoczne i prawie nie przeszkadzało, poza tym ktoś taki złagodzony przekaz może sobie wszak cenić, nie mając ochoty na dosadność. W dzisiejszych czasach napisanie, że to bardziej kobiecy styl, zapewne zirytuje feministki, tym niemniej to napiszę – Ultrasone Edition 15, a zwłaszcza zamknięta ich wersja Veritas, ma w sobie kobiecą łagodność. Ma też kobiecy wdzięk i powab, natomiast nie ma brutalności. To bardziej słuchawki kojące niż agresywne, wyważone, nie zmierzające ku ekstremom. Nie całkiem bezpośrednie i nie za wszelką cenę naturalistyczne, natomiast brzmieniowo ładnie się komponujące, zachowujące najwyższy poziom i w razie repertuaru im sprzyjającego potrafiące podawać muzykę porywająco: jak w przypadku przywoływanej już kiedyś przeze mnie Emmylou Harris i jej posępnego „Goodbye”.

Rzeczywiście zamknięta.

Aby rozwiać ewentualne wątpliwości jeszcze dopiszę, że to także słuchawki zdolne do bardzo głębokich analiz. W tym wypadku przywołam autorskie wykonania ballad przez Edwarda Stachurę. Dla odmiany, z uwagi na tembr jego głosu, bardzo męskie i poruszająco surowe w swym pięknie. Jedno i drugie – i tę surowość, i tę męskość – Ultrasone Edition 15 Veritas oddać potrafiły wzorcowo, doskonale przy tym łącząc ogromną szczegółowość i przenikanie w najgłębsze warstwy tworzące z całościową muzykalnością. Kiedy łączyło się to z autentyzmem emocjonalnym samego wykonawcy (zjawiskiem jakże rzadkim), zjawiała się muzyka pod postacią czystej magii istnienia i nieistnienia.

 

 

 

 

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

1 komentarz w “Recenzja: Ultrasone Edition 15 Veritas

  1. Piotr Ryka pisze:

    Tak przy okazji słuchawek i niejako tytułem zapowiedzi: przyjechały Rosson Audio Design RAD-0 z lepszym od sprzedażowego kablem Wireworlda. To znaczy – nie przyjechał same, uprzejmy Czytelnik własne podesłał, za co podziękowania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy