Recenzja: HEED Obelisk SI³ & Obelisk X2

Odsłuch: Bez zewnętrznego zasilacza  

  Zacznę od uwag dotyczących HEED Obelisk SI³ pracującego solo, ponieważ prostszą, samowystarczalną konfigurację też poddałem sprawdzeniu. Nim bliżej o niej, ostrzegająco zaznaczę, że podłączania zasilacza nie wolno wykonywać w stanie włączenia którejkolwiek z sekcji, nie wolno też go pod prądem odłączać.

   Przyzwyczajony do swojego toru, który ledwie kilka dni wcześniej oczarował jednego z polskich konstruktorów kolumn, testującego u mnie swój najnowszy prototyp, spodziewałem się sporego dystansu jakościowego, niepomny faktu, że HEED Lagrange pokazał się w swoim czasie z najlepszej strony, a testowany Obelisk to ten sam obwód, nieznacznie tylko zubożony. W tej sytuacji dźwięk mnie zaskoczył zarówno lampowością formy, jak i brzmieniową głębią. Ciepło i pełność szły średnicą i dołem, a ofensywne soprany były wystarczająco trójwymiarowe, by nie dawać powodów do narzekań. Owszem, nie były aksamitne, ale żeby kąsały? – Nie, nic z tych rzeczy. Bas schodził bardzo nisko i prezentował postać odpowiednio zwartą; wytknąć można mu było jedynie niezdolność do ogarniania całej sceny w sytuacjach gdy tak dziać się powinno. Lecz to niedociągnięcie to coś ewidentnie z gatunku czepiania się i przede wszystkim badania sprawy specjalnie wyselekcjonowanym materiałem nagraniowym, podczas gdy w zwykłym przez muzykę marszu nikt tego nie zauważy.

   Charakterystycznej dla tranzystorów pracujących w układzie Darlingtona lampowości i głębi brzmienia towarzyszyła charakterystyczna dla obwodów push-pull żwawość dźwięku. Ale nie ona sama, tylko także przejrzystość, cyzelacja konturów, zalew dobitnie wyraźnych szczegółów, też mimo pełnej przejrzystości ciśnieniowość medium.      

   Przeciwstawne cechy bezproblemowo tu koegzystowały, efektowną współpracą potwierdzając po raz kolejny słuszność koncepcji łączącej przeciwsobny push-pull z kaskadowością Darlingtona.

  Wszystko działo się na głębokiej, metr za linią głośników zaczynającej scenie, pośród scenerii dopieszczanej odnośnie nastrojowości światłocieniem i wypełnianej dźwiękami nie aż tak wprawdzie wyrafinowanym, jak te od moich lamp, lecz dystans jakościowy pokazywał się niezbyt duży i cały lokujący w rejonach tak wysokich, że żadna tam krytyka. Czar, wyrafinowanie, aromatyczność i miąższość jak najbardziej były obecne; nasączenie tymi czynnikami czuło się mimo przewagi aspektów szybkości i wyraźności. Sprawdzane po kolei trójwymiarowość obrazowania, jakość oklasków, oddanie atmosfery koncertów, ożywiania przestrzeni, uobecniania się sal i wykonawców – wszystkie te składniki tworzące jakość okazywały się spełniać kryteria wysokiej klasy brzmienia, splatając się z nutką pikanterii sopranów w przypadku mających tendencję do podostrzenia nagrań. Sopranów niweczących atmosfery zobojętnienia, luzu i sennego relaksu; w zamian podkręcających nastrojowości smutku, zadumy, nostalgii i rzewności. Ale to wszystko nie bez dodatku ciepła, spowicia przyjemniej barwy światłem i korzystnego dodatku „promieniowania” dźwięków – poszerzania aurami ich obecności. Było więc nie tylko wyraźnie i w atmosferze ciepła, ale także powagi; również uwodzicielsko i z ozdobnikiem świetnej holografii. No i bas był potężny, potężnie też brzmiący fortepian, znakomicie się spiętrzające orkiestry i chóry. A rock ostro grany i akcelerowany tym super basem, jako wyraźny, mocno uderzający i należycie drapieżny.

Z zasilaczem

    Ale to wszystko jakby wstępem do sprawy zasadniczej – brzmienia z udziałem zasilacza. Doposażenie weń daje słuchającemu inny wzmacniacz, bo chociaż tylko nieco mocniejszy, to o innych odnośnie brzmienia cechach wiodących. Dla HEED Obelisk SI³ pracującego solo wiodąca jest wyraźność, żywość i szczegółowość wspierane głębią brzmienia; dla jego pracy z zasilaczem potęga, elegancja i spójność. Usłyszawszy ten tandem aż coś w duszy mi drgnęło, do tego stopnia jego brzmienie przypominało moje lampy. Lampowy styl bił od skomponowanego przez HEED tranzystorowego układu, darząc słuchacza ciepłem, lekkim ściemnieniem, brakiem agresji, płynnością, perfekcyjnym łączeniem składników i całościowym wyrafinowaniem. Ale to była, można powiedzieć, łagodniejsza strona tej zmiany, podczas gdy równoległa traktowała słuchającego wzrostem ciśnieniowości medium (mocniej obecnie cisnącego na skórę), przyrostem gęstości samych dźwięków, jak również większą ich w przypadku wokalistów biologicznością. Co wszystko razem skutkowało wzrostem wywieranego wrażenia – dźwięk po użyciu zasilacza wyraźnie większe robił. Nie tylko okazywał się bardziej scalony i gęstszy, ale ogólnie efektowniejszy i prawdziwszy zarazem. Jednak gdy chodzi o wywieranie wrażeń, najlepsze było przede mną. Bo zaczynałem od średniego poziomu głośności, brzmienie dzielonego HEED przy wysokiej zostawiając na koniec. Co było metodologicznie słuszne, lecz błędne w odniesieniu do przyjemności słuchania. Ponieważ – owszem – ten HEED bardzo dobrze się sprawdza jako źródło spokojnego, pozbawionego agresji muzykowania, ale najlepsze, co potrafi, dzieje się na wysokich, a nawet bardzo wysokich, poziomach głośności. Do akcji wkracza wówczas trzeci układ techniczny stanowiący o jego jakości – własnego patentu HEED Audio technologia Transcap. Jej zadaniem czuwanie nad strumieniem dostarczanej sygnałowi energii; pilnowanie, aby pojemnościowo i szybkościowo pasował do potrzeb dźwięku.

   Z tego zadania układ Transcap okazał się wywiązywać doprawdy perfekcyjnie – do tego stopnia, że powiedzieć, iż HEED Obelisk SI³ z zasilaczem Obelisk X2 to wzmacniacz zdecydowanie mocniejszy niż wynikałoby z papierowych danych, nie oddaje istoty sprawy. Bo wzmacniacz (ten czy tamten) może sobie być mocny w tym znaczeniu, że z odkręconym w pobliże maksimum potencjometrem uszkodzi niedopasowane mocowo kolumny, ale to mu wcale nie gwarantuje, że w krytycznych, żądnych mocy chwilowej wzmożeniach, okaże się jako jej dostarczyciel wystarczająco wydajny, a już zwłaszcza odnośnie parametru prędki. Albowiem moc ogólna – to jedno, a wydajność chwilowa – drugie. I właśnie pod tym drugim względem tandem HEED Obelisk SI³ & Obelisk X2 okazał się rewelacyjny. A to nie są, moi drodzy, przelewki; to nie coś, co się tylko czasami, jedynie od przypadku do przypadku sporadycznie przydaje. To jest tak samo działający czynnik, jak dynamika nagrania. Skompensowane dynamicznie płyty CD od zachodnich wytwórni potrafią brzmieć karykaturalnie dla kogoś obytego z prawdziwą dynamiką; dawno temu, nawet już nie pamiętam w której recenzji, podałem przykład utworu Zaproszenie do tańca Karola Marii Webera, utworu na drogiej płycie XRCD wykonywanego przez Chicagowską Orkiestrę (jedną z najlepszych w historii) pod batutą sławnego Fritza Reinera, utworu brzmiącego w tym wydaniu radykalnie gorzej niż na polskiej groszowej płycie w wykonaniu Orkiestry Polskiego Radia pod batutą nie tak przecież sławnego Witolda Rowickiego. Jedno i drugie nagranie powstało kilkadziesiąt lat temu, ale to na XRCD skompensowano paskudnie odnośnie dynamiki, zostawiono mu tyle wigoru, co wyciskaniu pasty do zębów. Słuchać się tego nie da zaraz po polskim nagraniu, które sobie tam szumi i się archaicznie odzywa, ale tryska energią. Wzmacniacz HEED Obelisk nie szumi, ciszę tła ma zupełną, a energię (zwłaszcza gdy ma zewnętrzny zasilacz) sprzedaje w dawkach zdolnych słuchacza z kapci wystrzelić. Czterodrożne Audioform w dynamicznych momentach epatowały mocą eksplozyjnego poziomu i szybkością piorunującą. Aż się nie mogłem powstrzymać od poszukiwania odnośnie tego jakiegoś w innych nagraniach potknięcia, co się kompletnie nie udało. Przeciwnie – kolejne i kolejne próby wzmagały przekonanie, że wzmacniacz pod względem mocy i przyspieszenia wysoce jest nadprzeciętny, aż nawet wyjątkowy. W połączeniu z lampowym stylem i wyrafinowaniem kazało to spoglądać nań z narastającym podziwem. Piękna równowaga między gładkością a chropawością i brzmienie niczym z dużej triody (w którym czynnik analityczny zostaje hen za muzyką), a jednocześnie taka dynamika, i mimo wszystko zdolność do ukazywania jakości nagrań, w miejsce topienia wszystkiego w półcieniach i zgęszczeniach.

    Względem gry bez zewnętrznego zasilacza pierwszy plan się przysunął, a dalsze bardziej zapełniły, przywołując wrażenie większej muzycznej sytości, a nie samego wzrostu naturalności i mocy. Wyraźność podporządkowała się teraz całkowicie melodyce tudzież naturalności form życiowych; zjawił się teatr żywych ludzi, a nie audiofilski przegląd jakości sprzętu i nagrań. Spontaniczność i ekspresyjność w miejsce badawczych analiz; dotyk uczuciowości miast chłodnej ciekawości poznawczej. Głębsze, nacechowane naturalizmem brzmienie w oprawie równie intensywnych pogłosów; naturalność ludzkiej artykulacji zupełna, pozbawiona śladowej nawet przymieszki sztucznie podbijających ekscytację sopranów. Całościowa zaś atmosfera nacechowana pięknem, aż po zdolność tworzenia misterium. Mający w tym swój udział bas ozdabiająco głębszy niż poprzednio i lepiej kontrolowany, a mimo dużej mocy i wysokich ciśnień pozbawiony dążenia do dominacji. W przypadku utworów ukazujących dokładnie całą basową architekturę poziom o wiele wyższy niż w graniu bez zasilacza, a stereofonia, podobnie jak całość przekazu, bardziej spójna, wolna od przewalania się z prawa na lewo, zawsze zostawiająca dużo dźwięku w drugim kanale. (Pomijając, rzecz jasna, zupełne skrajności oraz specjalne testy.) Fortepiany o niskim stroju, a więc brzmiące potężnie lecz jednocześnie dźwięcznie, rozmachem przywodzące na myśl potęgę organów. Wobec braku sopranowego podszerstka nastroje wyważone, wolne od sztucznej ekscytacji i skutkującego utwardzeniem naprężania strun. – Każda część tej brzmieniowej układanki składała się na wszechpanujący naturalizm, każda pozwalała cieszyć się sobą. Do tego jeszcze popisowa holografia i ten natychmiastowy dopływ energii – można powiedzieć, że aż za dużo pozytywów jak na wzmacniacz za te pieniądze.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy