Recenzja: HEED Obelisk SI³ & Obelisk X2

Inżynieria i estetyka

   Ze zwykłych tekturowych pudełek (nie ma żadnego poza podniesieniem ceny motywu, aby były niezwykłe) wydobywamy podłużne, mające połówkową względem standardowych obudów szerokość sekcje wzmacniacza. Obie czarne lub białe[1] i identyczne co do gabarytów – wzmacniaczowa ważąca sześć kilogramów, zasilająca osiem.

    Zacznijmy od wzmacniaczowej, za którą zapłaciliśmy ponad osiem tysięcy. Korpus jej dano z blachy stalowej pokryty lakierniczo półmatowym barankiem, a front z grubego, lśniącego pleksiglasu. Zdobią ten front dwie duże gałki, pokrywę wierzchnią urozmaica niewielka kratka wentylacyjna. Gałki mają świetlne indykatory koloru błękitnego – lewa jest tradycyjnie odpowiedzialna za wybór wejścia, prawa za regulację głośności. Obie mogą być sterowane ręcznie lub z niewielkiego pilota, który pozwala też wyciszać, a nie pozwala włączać ani gasić. Tył obfituje przyłączami, już samych wejść prądowych mając podwójną ilość. Tradycyjne trójbolcowe gniazdo z szufladką bezpiecznika, gdyby Obelisk pracował solo, albo pięciopinowe przyłącze dla zewnętrznego zasilacza. Oba prądowe są po lewej, w centrum przyłącza głośnikowe, po prawej pięć wejść RCA i takie samo wyjście dla funkcji nagrywania, a powyżej samotne gniazdo koaksjalne (S/PDIF), na wypadek gdybyśmy dokupili opcjonalną płytkę przetwornika D/A. (Dwa ich rodzaje do wyboru – za tysiąc i za dwa tysiące.) Oprócz przetwornikowej można dokupić na drugiej płytce moduł gramofonowego przedwzmacniacza (tylko dla wkładek MM), czyli gdy dwupłytkowość, funkcjonalność może być niemal pełna.

    Obie sekcje dzielonego wzmacniacza HEED Obelisk SI³ & Obelisk X2 wspierają się na gumowanych nóżkach; zasilająca oprócz niebieskiej lampki aktywności i białego napisu „heed” z przodu, ma z tyłu wejściowe gniazdo zasilające z udostępnionym szufladowo bezpiecznikiem, zapadkowy włącznik oraz wyjście prądowe via 5-pin na sekcję Obelisk. Dzięki jej dodatkowi wzmacniacz w tej sekcji umieszczony z 35-watowego stanie się 50-watowy, przy okazji nie tylko moc, ale też i kulturę brzmienia osiągając wyższego poziomu. W kompletach z obiema sekcjami zwykłe kable zasilające; z tą wzmacniacza też pilot, a z zasilaczem niezbędny połączeniowy kabel w kolorze jasnopopielatym.

    Prosto i zgrabnie to wzmacniaczowe duo od HEED Audio się prezentuje, czarne pleksiglasowe fronty zawsze mi się podobały. Sercem układu wzmocnienia wspomniany obwód Darlingtona, ale w materiałach firmowych mowa jest głównie o firmowej, opracowanej przez samo HEED, technologii Transcap, czyli czuwającym nad brakiem zniekształceń sprzężeniu zwrotnym RC z wysokopojemnościowym wyjściem, pozwalającym magazynować i błyskawiczne oddawać energię do sygnału, co się sumuje z tym Darlingtonem (w postaci dwóch par tranzystorów) do architektury obwodu sprawdzonej już w HEED Lagrange, a w takim razie obiecuje wiele. 

   Układ Darlingtona w każdym kanale to para tranzystorów bipolarnych BDV65B/BDV64BG od Motorola Semiconductor, całość obwodu zmieszczono na pojedynczej, wysokojakościowej płytce montażu powierzchniowego, prowadząc go ścieżkami z pogrubionej miedzi. Wszystkie kondensatory dano nadwymiarowe, podobnie jak transformatory – ten w zasilaczu zewnętrznym to toroid o mocy 300VA. Potencjometrem Alps Blue z silniczkiem, a dedykowany mu obsługowo pilot może też obsługiwać firmowy odtwarzacz CD.

    W sumie z tego wszystkiego masywny, kilkanaście kilo ważący, a wiele miejsca nie zajmujący, elegancko wyglądający wzmacniacz, którego technologię uznać należy za tak zaawansowaną, że rzadko kiedy nawet w drogich konstrukcjach podobnie zaawansowana gości. Pamiętając osiągi HEED Lagrange i dzielonego Soul Note należy oczekiwać ostrego konkurenta dla z grubsza tyle kosztujących, z reguły natomiast mocowo słabszych, bardziej więc ograniczających wybór kolumn wzmacniaczy lampowych.

[1] Ale białe już wypadły z oferty.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy