Recenzja: HEED Obelisk SI³ & Obelisk X2

    Wzmacniacz – to słowo elektryzuje audiofila, albo przynajmniej skupia uwagę. Każdy z nich musi wszak mieć swój wzmacniacz – zintegrowany lub dzielony, osobny albo wbudowany. Niezależnie od tego który, ceny mogą być bardzo różne; widły cenowe dotyczące wzmacniaczy zaczynają się od pojedynczych tysięcy, a na milionach kończą. A my stajemy teraz przed takim, który jest nietypowo podzielony i niespecjalnie drogi. Drogie wzmacniacze zaczynają się od kilkudziesięciu tysięcy, gdy ten kosztuje trzynaście z hakiem; dzielone są zwykle podzielone na sekcję przedwzmacniacza i końcówkę mocy, a ten na wzmacniacz właściwy i zasilacz. Wzmacniacz właściwy jest w nim samodzielny i jako taki też oferowany – bez zewnętrznego modułu zasilania swobodnie może się obywać, tak naprawdę jest więc zintegrowany, a zewnętrzny blok zasilania, jako klasyczny upgrade, może zastąpić wbudowany. Zastąpić by – jak utrzymuje producent – znacząco podnieść jakość brzmienia i trochę dźwignąć moc.

    Autorem wzmacniacza węgierski HEED – powstała w 1987 roku firma dystrybucyjna; od 1991 oferująca własne kolumny, od 2000 własną elektronikę. Wzmacniacze HEED są małe, średnie i duże, a ten należy do średnich z wybiciem w stronę dużych poprzez ten zewnętrzny zasilacz. Podstawowy moduł Obelisk SI³ jest, jak już wspomniałem, samodzielny, i w samowystarczalnej wersji solo kosztuje 8390 PLN. Z pewnym podobieństwem do urządzeń brytyjskiego Naima, zwykle mających kilka do wyboru zewnętrznych zasilaczy i za ich sprawą lądujących na różnych półkach cen i jakości, dedykowano mu dwa podnoszące brzmieniowe możliwości zewnętrzne zasilacze, z których wyższy, oznakowany jako X2 i kosztujący 4690 PLN, będzie składnikiem testu.

    Co i jak z tą i tą sekcją urządzenia, o tym w rozdziale następnym, teraz jedynie zauważę, że ważną cechą wzmacniaczy HEED (których tworzenie i doskonalenie trwa już przeszło dwadzieścia lat) jest stosowanie obwodów wg niełatwej wdrożeniowo, ale bardzo owocnej jakościowo koncepcji inżyniera-wynalazcy Sidneya Darlingtona; tej samej, która stała za obwodem zrecenzowanego w maju bardzo drogiego i w tradycyjny sposób podzielonego na przedwzmacniacz i monobloki japońskiego wzmacniacza Soul Note. Przypomnę więc, że układ Darlingtona to układ kaskadowy, w którym dwa w każdym kanale (niezwykle rzadko więcej) tranzystory nadbudowują moc jeden za drugim. Co wiąże się z nieuchronnym spowalnianiem sygnału, na co skuteczną radą zastosowanie przyspieszającego schematu push-pull. Tym samy jednak wszystko jeszcze bardziej się komplikuje, niełatwo od strony inżynierskiej z taką konstrukcją sobie poradzić. Z tego powodu układy Darlingtona spotyka się nieczęsto i w każdym przypadku są dowodem szczytowej standaryzacji technicznej. Nagrodą za trud ich wdrożenia jest bowiem lepsza jakość dźwięku, ponieważ Darlingtony nie dość że dają większe wzmocnienie, to jeszcze okazują się stabilniejsze, jako liniowo pracujące w szerszym widmie pracy prądowej, pozwalającej z szerszego spektrum wybierać twórcom optimum uzyskanego dźwięku.  

   Obecność układu Darlingtona informuje nas, że wzmacniacz jest tranzystorowy i dźwięk dać powinien ponadprzeciętny; wydaje się też obiecywać, że mimo połówkowych gabarytów moc jego będzie spora. Na dodatek ta połówkowość przechodzi w pełny rozmiar wraz z doposażeniem w zewnętrzny zasilacz, a że sekcje można stawiać na sobie, powrotnie zmniejsza się o połowę powierzchnia zajmowanego miejsca. Cena i po doposażeniu w ten zewnętrzny będzie wyraźnie niższa niż pełnorozmiarowego, jednopudełkowego, flagowego, owacyjnie dwa lata temu zrecenzowanego HEED Lagrange (21490 PLN vs 13 080 PLN), a jak ma się do tego użyteczność i jakościowość dźwięku, do tego już przechodzę.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy