Recenzja: Grandinote SHINAI

Odsłuch

   Tak cóż, pora spróbować, czego ta Magnetosolid® Technology zdołała dokonać, na ile tranzystor może być lampą. Aby rzecz dobrze zaopatrzyć od strony zaplecza, dokonałem odsłuchów korzystając z obydwu używanych teraz sposobów preparowania nagrań – analogowego i cyfrowego. Gramofon zatem i odtwarzacz CD jako źródła sygnału, a do kompletu rzecz niezbędna – alternatywny wzmacniacz lampowy. Może nie do końca lampowy, bo też korzystający z tranzystorów w hybrydowej końcówce mocy Crofta, ale wcześniej formatujący sygnał aż dwunastoma lampami.

W domenie analogowej

    Zacznijmy od sygnału analogowego. Gramofon Avid wspierał przedwzmacniacz gramofonowy też pochodzący od Grandinote, a mnie raz jeszcze, nie wiem który, przyszło się zmagać z jakościowym rozrzutem między płytami 33’ a 45’. Tak szczerze, to nie za bardzo rozumiem sens istnienia pierwszych, choć oczywiście dociera do mnie, że mieszczą więcej materiału, więc gdyby chcieć wszystko na „czterdziestkach piątkach”, każdy klasyczny album musiałby znaleźć się na dwóch krążkach. Tak się na pewno nie stanie, podobnie jak z pewnością sygnał cyfrowy nigdy nie doścignie analogowego; tym jednak tylko większy niesmak, ale co robić, co robić? Musi tak zostać, nie ma rady, najwybredniejsi audiofile będą musieli z tym żyć. Jedyna pociecha dla nich, to przysposobić taki system, żeby i płyty 33’ zachwycająco brzmiały, a Grandinote obiecuje, że ich wzmacniacze jak najbardziej do tego się nadają. Podobnie ich gramofonowy przedwzmacniacz, czyli tutaj pół toru. A mało tego, podrzucono mi także kolumny Grandionote MACH 2, czyli toru trzy czwarte. Kolumny i przedwzmacniacz bierzemy sobie w nawias, pomijając odnośnie nich wszystko poza stwierdzeniem, że prezentowały wysoką jakość, nie obniżając poziomu, czyli że pozwalały trwać słuchaczowi w sferze analogowego high-endu i z tego poziomu badać przymioty Grandinote SHINAI na tle hybrydowej konkurencji.

Niektóre parametry można zaprogramować.

    Najważniejsza wiadomość powinna bardzo ucieszyć konstruktora Maksymiliana, któremu rzeczywiście udała się sztuka zaszczepienia układom tranzystorowym lampowej stylistyki brzmienia. Na co składa się w pierwszym rzędzie melodyjność, wspierana z drugiego rzędu ciepłem i gładkością. Wzmacniacz SHINAI okazał się stanowić naturalne przedłużenie gramofonu posiłkującego się gatunkowym pre gramofonowym, choć nie obyło się bez perypetii. Dopasowanie impedancji w pre do wkładki musiało być punktowo precyzyjne, a kolumny musiały się znaleźć w wyszukanej starannie pozycji, zanim scena się wyklarowała jako zupełna niezależność lokacji źródeł, a brzmienie wyzwoliło z niedokładności odtwórczych, zyskując w pełni naturalną postać. Ale to są drobiazgi, norma audiofilskiego życia – niezależnie od węższych czy szerszych ram tolerancji dopasowania (te tutaj okazały się wąskie), zawsze trzeba poświęcić maksimum uwagi dostrojeniom i ustawieniom. Ustawiwszy i dostroiwszy, co dzień cały zabrało (jako że wiele prób wykonałem), mogłem nareszcie się cieszyć kręconą na 33 obroty płytą Ennio Morricone ze ścieżką dźwiękową filmu „Misja”, należącą do jego największych dokonań sławnego kompozytora. Płytą w edycji 180 g, czyli niezwichrowaną, ale przede wszystkim zawierającą skomplikowany i różnorodny materiał wzbogacony o ramy niecodziennej scenerii. Dziwne, tajemnicze, egzotyką uderzające dźwięki, przeplatające raz partie symfoniczne, a kiedy indziej chóry, czy nawet zawodzenie dziecka – to wszystko narzucało bardzo twarde warunki aparaturze odtwórczej studiowanej przez grymaśnego słuchacza. To oczywiście nie była jedyna płyta, ale akurat tej użyłem przy formowaniu ustawień, zaczynając od całkowitego braku satysfakcji, kończąc na satysfakcji pełnej. Ale pomiędzy tymi skrajnościami odbioru, w każdych warunkach, wzmacniacz SHINAI prezentował swoje walory melodyjności i elegancji formowania dźwięków, a tylko scena nie chciała dojść do pełnego oderwania i niepasująca wkładce impedancja truła zniekształceniami przekaz. Z tym truciem w miarę prędko się uporałem, trochę też pokombinowałem z kablami, a dobrawszy po kilku próbach nareszcie pasujący do pre zasilający, mogłem rozprawić się z ustawieniem kolumn.

    Wynikło z tego co? Wynikło poza pożądaną postacią sceny już wspomniane melodyjne i ciepłe brzmienie, ale z melodyjnością dominującą, a ciepłem tylko w tle. Żadnego wrażenia gorącości, jedynie tak, że przyjemnie, że w sam raz. Przy czym słowo „przyjemnie” doskonale oddaje stan towarzyszący słuchaniu – podstawowy  wzmacniacz od Grandinote nie usiłuje bowiem dramatyzować, nie usiłuje też przenikać ani prześwietlać, dziwić czymś innym niż przyjemnością. Bardzo przyjemnie potrafi grzmotnąć potężnym ciosem basowym, sączy puchary przyjemności melodyjnością wszelkiej postaci, a scenę pospołu z dedykowanymi kolumnami MACH 2 organizuje klasyczną, z tym, że raczej taką tunelującą pomiędzy głośnikami, a nie rozlewającą się na boki. Bardzo głęboką, lekko tylko przekraczającą szerokość rozstawienia kolumn; rozgrywaną za ich plecami, choć przy wyższych poziomach głośności odbieramy dźwięk całym ciałem. To wszystko przy linii horyzontu ustawionej na wysokości oczu kogoś siedzącego dość nisko, przy czym – ciekawa, rzadko spotykana sytuacja – wyraźnie zaznaczała się gradacja dźwięku w pionie.

Dźwięk można też wyciszyć.

    To było niewątpliwe nawiązanie do sytuacji branej z życia, gdzie warstwa akcji ma swój przedział największej gęstości w pionie, powyżej którego przestrzeń jest słabo nasycana dźwiękiem, ale powinno się rysować nad tym jakieś niższe czy wyższe sklepienie. Rysowało się tutaj bardzo wysokie; bo  nagrania takie jak ta „Misja” są realizowane z myślą o wizualizacji nieograniczonych niczym poza nieboskłonem sklepień. Lecz przeważnie dzieje się tak, że dźwięk wypełnia przestrzeń równo względem osi pionowej, sięgając czasem niżej, a czasem wyżej, nieraz też uciekając pod sufit lub ścieląc się po podłodze. Tymczasem system od Grandinote, jako jeden z nielicznych, zdołał pokazać naturalne rozwarstwienie gęstości w pionie, pod tym względem grając od wielu prawdziwiej. 

   Inną naturalnością podejście do sopranów – i przyznam, że już trochę mi się sprzykrzyło pisanie o tej sprawie. Ale cóż, jest kluczowa, właściwie najważniejsza, jeśli nie liczyć grubych błędów. Sposób plasowania sopranów w muzycznym przekazie decyduje o naturalności. Kiedy sopranami przesolić, punkciki sopranowej soli pojawiają się wszędzie, a wówczas każdy bez mała dźwięk zyskuje minimalną chociaż szorstkość tekstur, co się przekłada na dwa czynniki – na analizę i na niecodzienność. Automatycznie taki z sopranowym podszerstkiem przekaz klasyfikujemy jako coś od zwykłości odmiennego; momentalnie słuchając wyczuwa się, że nie jest to sytuacja wzięta prosto z życia, a jakieś audiofilskie brewerie. Ten sopranowy podszerstek można lubić i cenić, a można go nie znosić; osobiście go lubię, ale zarazem wiem, że nie jest naturalny. Naturalizm dosłowny, w sensie wybrzmienia instrumentu, opiera się na dźwięczności – i jak wielokroć pisałem, tej najprawdziwszej z prawdziwych, wziętej z wysokiej klasy instrumentu, żadna aparatura nie odda.[2] W zamian może częstować sopranami tam,  gdzie w rzeczywistości ich nie ma (sopranowy przerost lub przeplot), w momencie stajemy wtedy w obliczu niezwykłości i chęci analizy. Smakować będziemy te szorstkości, będziemy się im przysłuchiwać, też czasem nimi się rozkoszować, jako czymś właśnie niecodziennym.

    No więc takiego udziwniającego sopranowego posmaku wzmacniacz SHINAI nie oferuje. Podobnie jak opisywane niedawno słuchawki elektrostatyczne Warwick Acoustic stawia na naturalną melodykę. Nie poprowadzi za uszka w świat ekscytujących szelestów i szmerów, nie otacza miriadami drobinek muzycznego planktonu ani nimbem tajemniczości. – On melodyjnie śpiewa. A tajemniczą aurę stworzy jedynie wówczas, gdy jest obecna na płycie. Nie pogłębi tej tajemniczości własnymi dodatkami, tylko zaśpiewa szczebiotem takim, jakim on jest w przyrodzie; przemawiał będzie takimi ludzkimi głosami jak w rzeczywistym otoczeniu.

Klasa A, więc wentylacja musi być sprawna.

    Do przybliżenia tego posłużył mi dwupłytowy album „Piwnica pod Baranami”, gdzie atmosfera kabaretu, hulanki, nawet błazenady – recytowanie idiotyzmów pośród krzyków i śmiechów, przeplatane prawdziwą poezją. Czuć było autentyczność tego, a że to autentyczność cenna, dowodzi min. to, że firma Stax w swoich najnowszych słuchawkach flagowych też przeszła na tę stronę budowania klimatu, też poszła w naturalizm, odchodząc od atmosfery niesamowitości dawanej przez poprzednie flagowe.[3]

    Powyższe rozhowory nie oznaczają wcale, że SHINAI to jest melodyjność, ciepło i naturalizm – nic więcej. Niech nikogo nie zwiedzie moc 2 x 37 W, raczej trzeba się skupić na potędze wyglądu. Może to nie jest aż tak potężne brzmienie, jakie sugerowałby ten wygląd, ale przy dedykowanych kolumnach jest dynamiczne i potężne. Źródła mogą być bardzo duże, a wypełnienie dźwiękiem całkowite przy pełnej skali dynamicznej. Kolumny dedykowane nie mają wprawdzie dużych membran, ale i tak kopnięcia basem były takie jak trzeba, ciśnienia całkiem spore.

   Słuchając systemu odniesienia z przedwzmacniaczem na dużych triodach, które Massimiliano krótko po dwutysięcznym roku zaczął zastępować tranzystorami, myślałem o tym, w jak znacznym stopniu końcówka mocy Crofta napędzając kolumny MACH odchodzi od takiego ciepłego, gładkiego i przyjemnego muzykowania; jak różny otwiera świat, ocierając słuchającego o swe bardziej szorstkie tekstury, jak poprzez samo to radości przeistacza się w smutek. Identyczny poziom odtwórczy, ale ta sopranowa sól, a przez nią chęć analiz. Lecz przede wszystkim rzewność. Ten sam utwór muzyczny może z różnych powodów stawać się czymś zupełnie innym, na co przykładów jest bez liku. Jako drastyczny mogę wskazać Marche funèbre Chopina z drugiej sonaty fortepianowej w interpretacjach Władymira Horowitza z 1950 i Arturo Benedetti Michelangeli z 1959. Dwa różne światy, dwa nastroje, dwie intymności niepodobne. Jedna nabita dramatem, a druga wyciszona. Ta inność interpretacyjna dotyczy też aparatury, dotyczy i nastroju słuchacza, dotyczy stroju instrumentów. Wzmacniacz Massimiliano Magri interpretuje muzykę żywo, naturalnie, radośnie. Barwą nasyca gładki przepływ, zasmuca jedynie kiedy musi, a wówczas też umiarkowanie. Umiarkowanie w każdym razie na tle porównanej aparatury, dla której smutek, rzewność i zaduma były czymś bliższym niż wesołość.

[2] Jak ktoś nie wierzy, niech sobie sprawi szczytowej jakości talerz perkusyjny i potraktuje go pałeczką.

[3] Poprzednie, czyli Stax SR-009.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

5 komentarzy w “Recenzja: Grandinote SHINAI

  1. Stanislas pisze:

    Witam,
    Jestem posiadaczem Speca v10, nigdy nie slyszalem Grandinotte Shinai, jakie widzi pan podobienstwa I roznice w grze tych dwoch wzmacniaczy, ktorych dzwiek jest okreslany jako lampowy I Spec to klasa D w przeciwienstwie do Shinai Grandinotte
    Pozdrawiam
    Stanislas

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Japoński Spec to marka odnośnie której wszedłem w kontrowersję z krakowskim Nautilusem, który ją kiedyś reprezentował. Ich zdaniem to nie grało wystarczająco dobrze jak na żądane ceny, zainteresowanie było słabe. Odnośnie zainteresowania, to nie wiem – nie prowadziłem sprzedaży; natomiast słuchany u nich zestaw (niestety nie pamiętam kolumn) moim zdaniem grał rewelacyjnie, tym bardziej od tej strony pokazał się tej marki dzielony pre gramofonowy, wyceniony faktycznie wysoko, ale ta jakość! Porównania do SHINAI nie przeprowadzę, od posłuchania Spec minęły lata. Zapewne SHINAI gra pełniejszym dźwiękiem i dalej idzie w stronę lamp, z którymi całkiem się utożsamia, niekiedy nawet je przegania pod względem lamowości. Ale to tylko moje gdybanie, wzmacniacze należałoby postawić obok siebie.

  2. Stanislas pisze:

    w sumie nic pan nie wie….

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Nic kompletnie.

    2. Piotr+Ryka pisze:

      Dystrybutor (Audioatelier Wrocław) prosił mnie o przekazanie, że w każdej chwili zaprasza na porównawczy odsłuch.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy