Recenzja: Grandinote SHINAI

    Shinai to prosty bambusowy miecz, zastępujący przy ćwiczeniach prawdziwą katanę o zakrzywionej klindze ze specjalnej, wielowarstwowej stali. Grandinote to zaś po włosku „Duża nuta”, oznaczająca w tym wypadku nazwę firmy produkującej aparaturę audio przy Via S. Lorenzo w osadzie Rea opodal Pavii, tak mniej więcej pół drogi między Genuą a Mediolanem. Lombardia zatem i przedział czasowy ciągnący się od połowy lat 90-tych, kiedy to konstruktor Massimiliano Magri, z zawodu inżynier elektronik, zabrał się za budowę wzmacniaczy z użyciem własnej nawijarki transformatorów. Te pierwsze były lampowe, korzystające z mocy triod 300B, a Maksymiliana nurtowało, dlaczego brzmienie mają bogatsze od konstrukcji tranzystorowych? Bo gdyby to bogactwo dało się jakoś zaszczepić domenie tranzystorów, które same od siebie potrafią przenosić szersze pasmo i mają niższe zniekształcenia, wówczas mielibyśmy ideał, a w każdym razie dwa w jednym.

     Tak, to była nurtująca sprawa – i Massimiliano tego dokonał. Stwierdziwszy, że clou zagadnienia leży nie w samych lampach i samych tranzystorach, a w sposobie projektowania obwodów, w których potem pracują, postanowił na próbę wybudować tranzystorowy wzmacniacz oparty na obwodzie lampowym. Tak, w uproszczeniu rzecz ujmując, powstała w 2003 roku Magnetosolid® Technology, wówczas dopiero jako zaczątek nie pozbawiony wad, ale od razu dający lampowe brzmienie z tranzystorów. Podjęte dalsze działania zaowocowały powstaniem pierwszego wzmacniacza skierowanego już na rynek, nazywającego się A Solo (od pracy w klasie A i bycia jedynym w ofercie), też równolegle zaistnieniem samej marki Grandinote, co dokonało się w 2005 roku.  

    Massimiliano na tym nie poprzestał, nurtowała go kwestia kolejna. Jego integry A Solo dobrze się sprzedawały, ale najlepsze wzmacniacze tranzystorowe konkurencji (najczęściej pracujące w klasie AB z mocami większymi o rząd wielkości) oferowały lepszą dynamikę i lepszą kontrolę basu. Nie były takie muzykalne, ale w czym innym przodowały. Nie mogło tak pozostać, Massimiliano się nie godził. Pracował więc usilnie nad dalszym udoskonalaniem konstrukcji; tak w 2007 roku pojawił się wzmacniacz Grandinote Prestigio, rok po nim tytułowy Grandinote Shinai. Oba o tyle doskonalsze od debiutanckiego A Solo, że ich twórca nie zdzierżył trwania aż takiej dysproporcji – zaproponował wszystkim nabywcom A Solo zakup Shinai ze zwrotem A Solo w rozliczeniu. Co mu natychmiast przysporzyło sławy – zyskał renomę i znakomitą opinię – ale nie udawajmy naiwnych: nic to by nie znaczyło, gdyby te Shinai i Prestigio, a wcześniej też A Solo, nie były świetnymi wzmacniaczami. Że były, nie ulega wątpliwości, sam za taki stan ręczę. Na jednym z dawnych AVS (bodaj w 2016) słuchałem dłuższy czas systemu Grandionote i zadziwiły mnie dwie rzeczy: że brzmi to tak fenomenalnie i że nikt mi nie towarzyszy. Tym lepiej dla mnie – nikt mi nie przeszkadzał – w otoczce ciszy i spokoju mogłem się rozkoszować dźwiękiem z charakterystycznie wyglądających urządzeń i charakterystycznych kolumn. Szepnąłem potem kilku dystrybutorom, by wzięli pod uwagę Grandionote, o którym podczas rozmowy z Massimiliano i jego przemiłą małżonką dowiedziałem się, że polskiej dystrybucji brak; po pewnym czasie, nie wiem czy w następstwie, jeden się zdecydował. 

    Dopisując Polskę do sprzedażowej sieci może dziś Grandinote informować o swojej obecności w dwudziestu sześciu krajach, może też o ofercie obejmującej wzmacniacze zintegrowane i dzielone, kolumny, odtwarzacz sieciowy i przedwzmacniacz gramofonowy z własnym specjalnym stelażem, a od niedawna też okablowanie.     

   Zapyta ktoś sensownie, dlaczego w takim razie chwalone przeze tak wielu urządzenia nie zyskały polskiego dystrybutora zaraz po 2007, albo niedługo potem, gdy posypały się pochwalne recenzje i o firmie stało się głośno. Otóż była jedna przyczyna – wzmacniacze od Grandinote nie należą do tanich. To nie jest sprzęt popularny, ani nawet ze średniej półki; tytułowa integra SHINAI jest spośród trzech najtańszą, a mimo to jej koszt to z górą pięćdziesiąt tysięcy. (Szczytowa SUPREMO jest ponad dwa razy droższa, pomimo identycznej mocy 2 x 37 W.) Sprzęt zatem to specyficzny – faktycznie jak lampowy pod względem mocy i kosztowo. Tylko w klasie A pracujący, a zatem prądożerny, na swą jedyną obronę mający najwyższej klasy dźwięk oraz to, że nie trzeba wymieniać lamp. To jednak mocna obrona, niczym zwanego „żelaznym tygrysem” Tigrana Petrosjana z lat jego dominacji w szachach, o którym, przegrawszy z nim mecz o szachową koronę dotychczasowy mistrz – Michaił Botwinnik – powiedział, że nikt z nas (tzn. arcymistrzów) nie umie analizować tak głęboko. Mogę tylko dorzucić, że wzmacniacze od  Grandinote to też efekt głębokich analiz.

Budowa

   Coś z tej budowy liznęliśmy – wiemy już, że moc to 2 x 37 W w klasie A i brak przełącznika (ręcznego czy automatycznego w potencjometrze) na AB ze zwielokrotnieniem tej mocy. Także i to najważniejsze: że mamy tu do czynienia z architekturą obwodu adaptacyjnie powielającą schemat lampowy dla tranzystorów, co na tych łamach odnosiło się też kiedyś do mającego zaledwie parę watów mocy potężnego wzmacniacza od Avantgarde Acoustic, o którym po ośmiu latach przypominająco napiszę, że grał jak milion dolarów.   

   Rzućmy okiem na powierzchowność i zajrzyjmy do wnętrza. Wzmacniacz jest duży, grubo lakierowany na szorstki, jedwabisty połysk, cały patrząc od przodu czarny i dłuższy niż szerszy, a rozświetla się na czerwono. Podługowaty korpus stalowy z siatką wentylacyjną na wierzchu zwraca się ku nam aluminiowym frontem o zaoblonych narożach. Frontem znaczonym dużym przyciskiem podświetlanego włącznika w centrum i nad nim panelem obsługowym, gdzie wąski ekran ledowego wyświetlacza z czerwonymi znakami i sześć przycisków funkcyjnych. Niewielki i lekki aluminiowy pilot powiela większość z nich, tak samo udostępniając wybór wejścia oraz dobranie poziomu głośności, ewentualnie także wyciszenie tradycyjnym przyciskiem „Mute”. Ale już tylko na panelu znajdziemy przycisk PRG, wprowadzający w stan programowania, po naciśnięciu którego możemy każdemu z czterech wejść przypisać własny poziom głośności startowej, aktywować wygaszacz ekranu, dobrać własny balans kanałów, aktywować bądź dezaktywować pilota i przeprogramowywać złącza XLR na niezbalansowane, gdyby ktoś potrzebował więcej takich niż dwóch. Wejścia to bowiem po dwie pary RCA i XLR, przy czym trzeba z tymi parami postępować uważnie, bo druga RCA i obie XLR mają wtyki na różnej wysokości – stronami wyżej i niżej – co bierze się ze struktury wnętrza. Wewnątrz są bowiem tak naprawdę nie jeden stereofoniczny, a dwa monofoniczne wzmacniacze – konstrukcja to od A do Z dual-mono. Wzmacniacze te spoczywają jeden na prawym, drugi na lewym boku, zwrócone do siebie radiatorami na grzbietach, przez co gniazda przyłączy „IN 2”, „IN3” i „IN4” lądują na różnych wysokościach.  

Grandinote SHINAI

   Fakt, że wzmacniacz generalnie jest czarny, nie oznacza estetycznej martwoty. Większość połaci grzbietu zajmuje lśniąco srebrne okratowanie wentylacyjne, aż tak rozległe skutkiem tego, że urządzenie się mocno rozgrzewa. Ta jego praca w klasie A oznaczać musi gros energii przeistaczanej w ciepło; 2 x 37 W mocy wyjściowej zużywa na siebie 270 W elektrycznej wybieranej ze ściany. Oznacza także dużą wagę i duże gabaryty; te ostatnie to 318 x 196 x 473 mm przy wadze równe 40 kilo.

    Spoczywa ta duża waga na czterech półkulistych wspornikach z glansowanej na srebrno stali, z lśniącej lustrzanym odbiciem jest także panel tylni, a rozpraszaniem czerni zajmuje się również czerwono świecący ekran oraz białe nadruki GRANDINOTE i SHINAI powyżej i poniżej niego. Co razem składa się na estetykę bardziej przemysłową niż audiofilską – masywny Grandionote SHINAI bardziej wyglądem nawiązuje do maszyny niż formy dekoracyjnej. Poniekąd słusznie, bo we wnętrzu skrywa się maszyneria: każdy z monofonicznych wzmacniaczy sprzęgnięty został z dwoma wielkimi toroidami transformatorów – wejściowym i wyjściowym. Jak koła wozu idą stronami jeden za drugim, od elektroniki odseparowano je grubymi burtami z metalu. Elektronika ta, to finalnie dla każdego kanału (czyli każdego monofonicznego wzmacniacza) para tranzystorów wyjściowych w układzie push-pull (raz pchaj, a raz ciągnij sygnał), gdzie każde pchanie i ciągnięcie dostaje własne zasilanie z osobnego w toroidzie odczepu. Niezależnie więc od naśladownictwa układów lampowych wzmacniacz stanowi zaprzeczenie klasycznego układu SET (Single-ended Triode); każdy z zespołu dwóch monofonicznych pracuje w układzie push-pull i oddaje wzmocnienie nie bezpośrednio, a poprzez transformator. To ostatnie powodem, że dla ustawień oporności w kolumnach cztery i osiem omów moc będzie bez różnicy – wzmacniacz nie da się łatwo zbić z mocowego pantałyku[1] trudnymi kolumnami.

    Do odbębnienia pozostała tylna ścianka, o której wiemy już, że lśni srebrnością lustrzaną oraz nosi dwie pary wejść XLR oraz dwie RCA z pułapką na różnej wysokości gniazd. Ale jeszcze nie wiemy, że i tam są u góry szczeliny wentylacyjne, pod nimi pojedynczy komplet odczepów głośnikowych. Za to podwójny (co będzie kosztowało dodatkową sieciówkę) jest zestaw złączy zasilania, każda bowiem z monofonicznych połówek sama zaspokaja się prądem.  

Czarno-srebrna maszyna.

   O tym, że moc to 2 x 37 W w klasie A układu purystyczne dual-mono, napisałem już wielokrotnie. Napisałem także o wadze 40 kg i podałem wymiary. Dodać do tego należy pasmo przenoszenia 2,0 Hz – 240 kHz oraz bardzo wysoki współczynnik tłumienia (Damping Factor), o wartości aż ponad 150 (co jest godne uwagi, cenna własność). Też brak sprzężenia zwrotnego i brak kondensatorów w ścieżce sygnału (znakomicie!) oraz wymienione przez producenta „Tensione d’ingresso di saturazione 300mV RMS”, czego nie umiem zinterpretować, ale to też pewnie dobrze.

    Wzmacniacz otrzymujemy w profesjonalnym kejsie z odpornego na czynniki zewnętrzne tworzywa, z instrukcją obsługi wewnątrz, na zewnątrz ceną 53 000 PLN.

[1] Pantałyk to słowo wielu znaczeń, min. kopca do wyznaczania drogi w stepie, kopczyka na kulę przy grze w kule, tropu rozumowania, też bolca albo guzka przy zapince.

Odsłuch

   Tak cóż, pora spróbować, czego ta Magnetosolid® Technology zdołała dokonać, na ile tranzystor może być lampą. Aby rzecz dobrze zaopatrzyć od strony zaplecza, dokonałem odsłuchów korzystając z obydwu używanych teraz sposobów preparowania nagrań – analogowego i cyfrowego. Gramofon zatem i odtwarzacz CD jako źródła sygnału, a do kompletu rzecz niezbędna – alternatywny wzmacniacz lampowy. Może nie do końca lampowy, bo też korzystający z tranzystorów w hybrydowej końcówce mocy Crofta, ale wcześniej formatujący sygnał aż dwunastoma lampami.

W domenie analogowej

    Zacznijmy od sygnału analogowego. Gramofon Avid wspierał przedwzmacniacz gramofonowy też pochodzący od Grandinote, a mnie raz jeszcze, nie wiem który, przyszło się zmagać z jakościowym rozrzutem między płytami 33’ a 45’. Tak szczerze, to nie za bardzo rozumiem sens istnienia pierwszych, choć oczywiście dociera do mnie, że mieszczą więcej materiału, więc gdyby chcieć wszystko na „czterdziestkach piątkach”, każdy klasyczny album musiałby znaleźć się na dwóch krążkach. Tak się na pewno nie stanie, podobnie jak z pewnością sygnał cyfrowy nigdy nie doścignie analogowego; tym jednak tylko większy niesmak, ale co robić, co robić? Musi tak zostać, nie ma rady, najwybredniejsi audiofile będą musieli z tym żyć. Jedyna pociecha dla nich, to przysposobić taki system, żeby i płyty 33’ zachwycająco brzmiały, a Grandinote obiecuje, że ich wzmacniacze jak najbardziej do tego się nadają. Podobnie ich gramofonowy przedwzmacniacz, czyli tutaj pół toru. A mało tego, podrzucono mi także kolumny Grandionote MACH 2, czyli toru trzy czwarte. Kolumny i przedwzmacniacz bierzemy sobie w nawias, pomijając odnośnie nich wszystko poza stwierdzeniem, że prezentowały wysoką jakość, nie obniżając poziomu, czyli że pozwalały trwać słuchaczowi w sferze analogowego high-endu i z tego poziomu badać przymioty Grandinote SHINAI na tle hybrydowej konkurencji.

Niektóre parametry można zaprogramować.

    Najważniejsza wiadomość powinna bardzo ucieszyć konstruktora Maksymiliana, któremu rzeczywiście udała się sztuka zaszczepienia układom tranzystorowym lampowej stylistyki brzmienia. Na co składa się w pierwszym rzędzie melodyjność, wspierana z drugiego rzędu ciepłem i gładkością. Wzmacniacz SHINAI okazał się stanowić naturalne przedłużenie gramofonu posiłkującego się gatunkowym pre gramofonowym, choć nie obyło się bez perypetii. Dopasowanie impedancji w pre do wkładki musiało być punktowo precyzyjne, a kolumny musiały się znaleźć w wyszukanej starannie pozycji, zanim scena się wyklarowała jako zupełna niezależność lokacji źródeł, a brzmienie wyzwoliło z niedokładności odtwórczych, zyskując w pełni naturalną postać. Ale to są drobiazgi, norma audiofilskiego życia – niezależnie od węższych czy szerszych ram tolerancji dopasowania (te tutaj okazały się wąskie), zawsze trzeba poświęcić maksimum uwagi dostrojeniom i ustawieniom. Ustawiwszy i dostroiwszy, co dzień cały zabrało (jako że wiele prób wykonałem), mogłem nareszcie się cieszyć kręconą na 33 obroty płytą Ennio Morricone ze ścieżką dźwiękową filmu „Misja”, należącą do jego największych dokonań sławnego kompozytora. Płytą w edycji 180 g, czyli niezwichrowaną, ale przede wszystkim zawierającą skomplikowany i różnorodny materiał wzbogacony o ramy niecodziennej scenerii. Dziwne, tajemnicze, egzotyką uderzające dźwięki, przeplatające raz partie symfoniczne, a kiedy indziej chóry, czy nawet zawodzenie dziecka – to wszystko narzucało bardzo twarde warunki aparaturze odtwórczej studiowanej przez grymaśnego słuchacza. To oczywiście nie była jedyna płyta, ale akurat tej użyłem przy formowaniu ustawień, zaczynając od całkowitego braku satysfakcji, kończąc na satysfakcji pełnej. Ale pomiędzy tymi skrajnościami odbioru, w każdych warunkach, wzmacniacz SHINAI prezentował swoje walory melodyjności i elegancji formowania dźwięków, a tylko scena nie chciała dojść do pełnego oderwania i niepasująca wkładce impedancja truła zniekształceniami przekaz. Z tym truciem w miarę prędko się uporałem, trochę też pokombinowałem z kablami, a dobrawszy po kilku próbach nareszcie pasujący do pre zasilający, mogłem rozprawić się z ustawieniem kolumn.

    Wynikło z tego co? Wynikło poza pożądaną postacią sceny już wspomniane melodyjne i ciepłe brzmienie, ale z melodyjnością dominującą, a ciepłem tylko w tle. Żadnego wrażenia gorącości, jedynie tak, że przyjemnie, że w sam raz. Przy czym słowo „przyjemnie” doskonale oddaje stan towarzyszący słuchaniu – podstawowy  wzmacniacz od Grandinote nie usiłuje bowiem dramatyzować, nie usiłuje też przenikać ani prześwietlać, dziwić czymś innym niż przyjemnością. Bardzo przyjemnie potrafi grzmotnąć potężnym ciosem basowym, sączy puchary przyjemności melodyjnością wszelkiej postaci, a scenę pospołu z dedykowanymi kolumnami MACH 2 organizuje klasyczną, z tym, że raczej taką tunelującą pomiędzy głośnikami, a nie rozlewającą się na boki. Bardzo głęboką, lekko tylko przekraczającą szerokość rozstawienia kolumn; rozgrywaną za ich plecami, choć przy wyższych poziomach głośności odbieramy dźwięk całym ciałem. To wszystko przy linii horyzontu ustawionej na wysokości oczu kogoś siedzącego dość nisko, przy czym – ciekawa, rzadko spotykana sytuacja – wyraźnie zaznaczała się gradacja dźwięku w pionie.

Dźwięk można też wyciszyć.

    To było niewątpliwe nawiązanie do sytuacji branej z życia, gdzie warstwa akcji ma swój przedział największej gęstości w pionie, powyżej którego przestrzeń jest słabo nasycana dźwiękiem, ale powinno się rysować nad tym jakieś niższe czy wyższe sklepienie. Rysowało się tutaj bardzo wysokie; bo  nagrania takie jak ta „Misja” są realizowane z myślą o wizualizacji nieograniczonych niczym poza nieboskłonem sklepień. Lecz przeważnie dzieje się tak, że dźwięk wypełnia przestrzeń równo względem osi pionowej, sięgając czasem niżej, a czasem wyżej, nieraz też uciekając pod sufit lub ścieląc się po podłodze. Tymczasem system od Grandinote, jako jeden z nielicznych, zdołał pokazać naturalne rozwarstwienie gęstości w pionie, pod tym względem grając od wielu prawdziwiej. 

   Inną naturalnością podejście do sopranów – i przyznam, że już trochę mi się sprzykrzyło pisanie o tej sprawie. Ale cóż, jest kluczowa, właściwie najważniejsza, jeśli nie liczyć grubych błędów. Sposób plasowania sopranów w muzycznym przekazie decyduje o naturalności. Kiedy sopranami przesolić, punkciki sopranowej soli pojawiają się wszędzie, a wówczas każdy bez mała dźwięk zyskuje minimalną chociaż szorstkość tekstur, co się przekłada na dwa czynniki – na analizę i na niecodzienność. Automatycznie taki z sopranowym podszerstkiem przekaz klasyfikujemy jako coś od zwykłości odmiennego; momentalnie słuchając wyczuwa się, że nie jest to sytuacja wzięta prosto z życia, a jakieś audiofilskie brewerie. Ten sopranowy podszerstek można lubić i cenić, a można go nie znosić; osobiście go lubię, ale zarazem wiem, że nie jest naturalny. Naturalizm dosłowny, w sensie wybrzmienia instrumentu, opiera się na dźwięczności – i jak wielokroć pisałem, tej najprawdziwszej z prawdziwych, wziętej z wysokiej klasy instrumentu, żadna aparatura nie odda.[2] W zamian może częstować sopranami tam,  gdzie w rzeczywistości ich nie ma (sopranowy przerost lub przeplot), w momencie stajemy wtedy w obliczu niezwykłości i chęci analizy. Smakować będziemy te szorstkości, będziemy się im przysłuchiwać, też czasem nimi się rozkoszować, jako czymś właśnie niecodziennym.

    No więc takiego udziwniającego sopranowego posmaku wzmacniacz SHINAI nie oferuje. Podobnie jak opisywane niedawno słuchawki elektrostatyczne Warwick Acoustic stawia na naturalną melodykę. Nie poprowadzi za uszka w świat ekscytujących szelestów i szmerów, nie otacza miriadami drobinek muzycznego planktonu ani nimbem tajemniczości. – On melodyjnie śpiewa. A tajemniczą aurę stworzy jedynie wówczas, gdy jest obecna na płycie. Nie pogłębi tej tajemniczości własnymi dodatkami, tylko zaśpiewa szczebiotem takim, jakim on jest w przyrodzie; przemawiał będzie takimi ludzkimi głosami jak w rzeczywistym otoczeniu.

Klasa A, więc wentylacja musi być sprawna.

    Do przybliżenia tego posłużył mi dwupłytowy album „Piwnica pod Baranami”, gdzie atmosfera kabaretu, hulanki, nawet błazenady – recytowanie idiotyzmów pośród krzyków i śmiechów, przeplatane prawdziwą poezją. Czuć było autentyczność tego, a że to autentyczność cenna, dowodzi min. to, że firma Stax w swoich najnowszych słuchawkach flagowych też przeszła na tę stronę budowania klimatu, też poszła w naturalizm, odchodząc od atmosfery niesamowitości dawanej przez poprzednie flagowe.[3]

    Powyższe rozhowory nie oznaczają wcale, że SHINAI to jest melodyjność, ciepło i naturalizm – nic więcej. Niech nikogo nie zwiedzie moc 2 x 37 W, raczej trzeba się skupić na potędze wyglądu. Może to nie jest aż tak potężne brzmienie, jakie sugerowałby ten wygląd, ale przy dedykowanych kolumnach jest dynamiczne i potężne. Źródła mogą być bardzo duże, a wypełnienie dźwiękiem całkowite przy pełnej skali dynamicznej. Kolumny dedykowane nie mają wprawdzie dużych membran, ale i tak kopnięcia basem były takie jak trzeba, ciśnienia całkiem spore.

   Słuchając systemu odniesienia z przedwzmacniaczem na dużych triodach, które Massimiliano krótko po dwutysięcznym roku zaczął zastępować tranzystorami, myślałem o tym, w jak znacznym stopniu końcówka mocy Crofta napędzając kolumny MACH odchodzi od takiego ciepłego, gładkiego i przyjemnego muzykowania; jak różny otwiera świat, ocierając słuchającego o swe bardziej szorstkie tekstury, jak poprzez samo to radości przeistacza się w smutek. Identyczny poziom odtwórczy, ale ta sopranowa sól, a przez nią chęć analiz. Lecz przede wszystkim rzewność. Ten sam utwór muzyczny może z różnych powodów stawać się czymś zupełnie innym, na co przykładów jest bez liku. Jako drastyczny mogę wskazać Marche funèbre Chopina z drugiej sonaty fortepianowej w interpretacjach Władymira Horowitza z 1950 i Arturo Benedetti Michelangeli z 1959. Dwa różne światy, dwa nastroje, dwie intymności niepodobne. Jedna nabita dramatem, a druga wyciszona. Ta inność interpretacyjna dotyczy też aparatury, dotyczy i nastroju słuchacza, dotyczy stroju instrumentów. Wzmacniacz Massimiliano Magri interpretuje muzykę żywo, naturalnie, radośnie. Barwą nasyca gładki przepływ, zasmuca jedynie kiedy musi, a wówczas też umiarkowanie. Umiarkowanie w każdym razie na tle porównanej aparatury, dla której smutek, rzewność i zaduma były czymś bliższym niż wesołość.

[2] Jak ktoś nie wierzy, niech sobie sprawi szczytowej jakości talerz perkusyjny i potraktuje go pałeczką.

[3] Poprzednie, czyli Stax SR-009.

Odsłuch: Z cyfrowym źródłem

    Przejdźmy w domenę cyfrową. Koniecznie musiałem złączyć odtwarzacz z testowanym wzmacniaczem okablowaniem symetrycznym, co oznaczało inny interkonekt niż do wzmacniacza odniesienia. Ten bowiem tylko RCA, gdy SHINAI cały symetryczny; trzy małe bolce w miejsce jednego grubszego mogą mu brzmienie poprawić, mogą przynajmniej teoretycznie. Topowy Tellurium Q Black Diamond ma akurat trzy bolce, zostawało je wcisnąć i posłuchać.

    Dźwięk z kolumnami Audioforma, których teraz użyłem, pojawił się nadprzeciętnie czysty, klarowny i efektowny. A przy tym wiele nie odbiegający od gramofonowego, melodyjnością ustępujący nieznacznie, jako mniej gęsty, nie tak zintensyfikowany wewnętrznie i mniej też angażujący medium. Ale klarowność dobrze to przysłaniała, bardzo skupiając na sobie uwagę. Poza tym sama płynność nie była na tyle mniejsza, by się o cokolwiek jej czepiać; troszeczkę tylko było chłodniej i troszkę mniej zgęszczona atmosfera, ale gdyby ktoś miał z marszu zgadywać czy źródłem jest gramofon, czy odtwarzacz, to wcale nie byłoby to oczywiste. Odnośnie gramofonów najwyższej klasy tak, raczej, ale nie tylko takie przecież są. Także nie tylko czysto analogowe nagrania na winylach – które obecnie prawie nie powstają, stanowiąc bardzo znikomy procent. De facto kupujemy więc gramofon głównie żeby odtwarzać muzykę z lat 70-tych i starszą; odnośnie późniejszej to już wątpliwe, właściwie szkoda zawracania głowy. Choć oczywiście dobrze sprawujący się gramofon w roli odtwórcy wszelkich nagrań będzie dobrym pomysłem, bo wyjdzie od zbliżonego klasą CD/SACD o wiele taniej, byleby komuś jego wymagająca większej czujności i cierpliwości obsługa nie stała ością w gardle. Słuchany właśnie odtwarzacz dowodził, że jakości nie tracimy zbyt wiele, o ile nie odnosić jej do 180-gramowych nowo wydanych płyt na 45’ obrotów, lub świetnie zachowanych starych. Jedyne czego mogłem się czepić tak bardziej zasadniczo, to lekko podniesionej tonacji, a poprzez nią nieco lżejszego brzmienia i trochę za wysokich głosów. Lecz melodyjność pierwszorzędna, klarowność wręcz zachwycająca, zaangażowanie w muzykę pełne. Przy czym ciśnienia także spore, oddziałujące na skórę, a bas, mimo przewagi sopranów w paśmie, starannie artykułowany i robiący wrażenie. Wyjątkowo wyraźnie ukazujący strukturę i jak cała reszta klarowny, z niemałą też mocą uderzenia.

Symetria nie jest tu czymś na pokaz.

   Śladu natomiast tego czegoś, co bywa łączone z lampowym brzmieniem – skupiania się wokół tonów średnich. Grandinote SHINAI w roli napędu Audioform 304 atakował bardziej sopranami niż środkiem pasma, mimo iż jego misją naśladowanie brzmienia lampowego w domenie tranzystorów. Co jednak wcale nie stawało misji owej okoniem, albowiem mój lampowy wzmacniacz, tak samo jak wiele innych takich, też w całej rozciągłości intensyfikuje soprany, nie składa ich w ofierze lubieżności średnicy.

   Lecz wzmacniacz Grandinote ma sobie dedykowane kolumny i je należało przede wszystkim sprawdzić, wszak pod nie był strojony.  

    On pod nie, one pod niego, od razu to było słychać. Jest takie powiedzonko: „Wszystko układa się jak w pudełeczku”. I właśnie teraz się ułożyło – usiadłem, zacząłem słuchać, to określenie mi się przypomniało. Przypomniało odnośnie sceny i samej postaci dźwięku, którego kaliber w sam raz wpisywał się w to, by ta scena, zwyczajem Grandinote, była głównie za kolumnami i żeby stała się ogromna. To czysty domysł, ale pomyślałem, że Massimiliano zestrajał te kolumny ze wzmacniaczem z użyciem cyfrowego źródła, ono bowiem lepiej od gramofonu ukazywało perspektywę, samą wielkością i pozycjonowaniem dźwięków dając satysfakcję oglądu. Nie była to kompozycja filigranowa ani też ogromniasta, tylko normalnych rozmiarów spektakl w ramach nieprzeciętnie rozległej scenerii. A tak dokładniej, to bez ram, bo dźwięk wędrował dowolnie daleko na głębię, dając to zawsze takiemu widzeniu dźwiękowego pola towarzyszące poczucie niesamowitości.

   Same zaś dźwięki miały postaciowy sznyt, o który przy cyfrowych źródłach się bijemy, to znaczy realizowały czynnik analogowości tak dobrze, że silne poczucie naturalności i żadnych obcościowych wtrętów. Pogłosy okazały się słabiej obecne niż przy Audioformach, nie aż tak efektownie zdobiące, ale przecież bez porównania nikt tego by nie wychwycił, a naturalizm był pełny. Naturalizm głosów i ich otoczenia w tej nieograniczonej perspektywie i z mocno wyczuwalną płaszczyzną podłoża o prawidłowej, pod stopami lokalizacji. Niejako w kontrze do tej minimalizacji pogłosu pozostawało bogactwo dźwiękowe, co doskonale było słychać zarówno w realizowanych na żywo koncertach i operach, jak i w też świetnie nadających się do oceniania tego produkcjach solowych fortepianu.

Grandinote SHINAI to waga ciężka.

   Ponownie zaskakiwało przy tym rozciągnięcie pasma, o którym ktoś mógłby myśleć, że skoro to tranzystory naśladujące lampy, to nacisk na tony średnie. Ani trochę niczego takiego dzięki zjawiskowej ekstensji sopranów – wyważenie średnica-sopran na popisowym poziomie. Też dodawanie do tego basu nie budzące zastrzeżeń, choć oczywiście rozmiar głośników w kolumnach MACH 2 wykluczał najniższe zejścia basowe. Subwooferowego pomruku nie było, lecz każdy inny bas owszem; i to również na popisowym poziomie, jako że rzadko którym kolumnom udaje się partie basowe uczynić tak trójwymiarowymi, wyraźnymi i rytmicznymi.

Podsumowanie

  Używanie wzmacniacza SHINAI jest samą przyjemności, chyba że ma się jeden z dwóch powodów mogących to zakłócać. Bo można lubić odstępstwa od naturalizmu, czyli specjalne udziwnianie – czego ten wzmacniacz nie daje. Można także być kimś zaangażowanym emocjonalnie w wyższość domeny lampowej, a wówczas SHINAI będzie zakłócał taki ugruntowany wieloma przykładami pogląd.

    Dwa jeszcze można znaleźć powody do braku satysfakcji, obydwa będą kosztowe. Samo nabycie będzie kosztowne, podobnie jak używanie. Ale cóż – wysilona konstrukcja chroniona patentem, pozwalająca nie tyle nawiązywać, co być po prostu wzmacniaczem lampowym, chociaż bez jednej lampy, a rasowe wzmacniacze lampowe – wiadomo, nie należą do tanich, gdy tutaj dostajemy jeszcze z takiego 37 watów na kanał, zamiast kilku czy kilkunastu, co nam rozszerza zakres kolumn, gwarantując też drajw i dynamikę. (Albowiem jest to brzmienie lampowe, ale w żadnym wypadku lelawe.) Odnośnie zaś kosztów użytkowych, to nikt dotychczas nie wymyślił wzmacniaczy w klasie A zużywających mało prądu; obawiam się, że nie wymyśli. Na pociechę zostaje uwolnienie od perspektywy wymiany lamp, co w przypadku najdroższych 300B, też innych dużych triod, nie jest opcją oszczędnościową.  

   Ale co ja się będę rozwodził na taką cechą czy owaką, wylewał do Internetu zdaniotwórczy atrament. Na tamtym AVS, gdzie pierwszy raz słyszałem Grandinote, to było jedno z najprzyjemniejszych spotkań z dźwiękiem w całej historii tych wystaw. Na lata tamten dźwięk zapamiętałem, to chyba wystarczająca rekomendacja?

 

W punktach:

Zalety

  • Tranzystorowy wzmacniacz w klasie A o dźwięku jak lampowym.
  • Architektura dual-mono na całej długości konstrukcji.
  • W efekcie można zasmakować upragnionej przez wieku wyższości torów symetrycznych.
  • Można też posmakować szczególnej analogowości przy źródle tranzystorowym.
  • Żadnego jednak umilania, charakterystycznego dla wielu wzmacniaczy lampowych. 
  • Naturalna temperatura, ze śladem tylko ocieplenia.
  • Melodyka najwyższych lotów bez faworyzowania środka pasma.
  • Całkowite, aż po szaleństwo, rozwijanie sopranów w domenie cyfrowej.
  • Żadnego pogrubiania dźwięku – pełna wydolność niuansowa.
  • Pełna paleta nastrojów: żadnego sztucznego umilania, też żadnej sztucznej posępności.
  • Wyjątkowa wyraźność kreślenia dźwięków.
  • I ich naturalny, pozbawiony sztucznych ozdobników charakter.
  • Całkowita przejrzystość medium.
  • To medium ożywione i ciśnieniowe, chociaż w umiarkowanym stopniu.
  • Scena cała za linią kolumn, ale o nieograniczonej głębi.
  • Precyzyjnie zlokalizowane źródła o dobrze dobranej do perspektywy wielkości i dobrym osadzeniu w płaszczyźnie nośnej.
  • Świetna holografia.
  • Bardzo dobre obrazowanie rozkładu dźwięków w pionie.
  • Właściwy dobór światła.
  • Towarzyszące słuchaniu poczucie spełnienia.
  • Unikalna, opatentowana Magnetosolid® Technology.
  • Dwa złącza zasilania. (Chociaż to więcej kosztuje.)
  • Stuprocentowa symetryczność.
  • Stosunkowo duża, jak na taką konstrukcję, moc.
  • Cztery wejścia.
  • Dedykowane głośniki.
  • Dedykowany pre gramofonowy i odtwarzacz sieciowy.
  • Własnej produkcji transformatory.
  • Precyzja wykonania.
  • Ładny i dobrze działający pilot.
  • Dostarczany w podróżnym kejsie.
  • Szeroko znany, cieszący się świetną renomą producent.
  • Made in Italy.
  • Polska dystrybucja.
  • Ryka approved.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Drogi.
  • Zużywa dużo prądu i mocno się rozgrzewa.
  • Zabiera dużo miejsca i dużo waży.
  • Nawiązujący do estetyki industrialnej wygląd nie każdemu się będzie podobał.
  • Potrzebuje dwóch kabli zasilania.
  • I, jak przystało na lampowy wzmacniacz, długiego czasu na rozbieg.

 

Dane techniczne:

  • Wzmacniacz zintegrowany stereo
  • Moc dla kanału 37 W
  • Współczynnik tłumienia >150
  • Pasmo przenoszenia 2 Hz – 240 kHz
  • Dwa wejścia niezbalansowane RCA
  • Dwa wejścia zbalansowane XLR ( w pełni zbalansowane )
  • Wejścia zbalansowane, niezbalansowane konwertowalne XLR
  • Klasa „A”
  • Brak sprzężenia zwrotnego
  • Stopnie sprzężenia bezpośredniego: bez kondensatora
  • Full-dualmono
  • Pobór mocy 270 W
  • Waga 40 kg
  • W=318 x H=196 x L=473 [mm]
  • Gwarancja Grandinote 5 lat
  • Cena: 53 000 PLN (11 400 €)

 

System:

  • Źródła: Cayin Soft Fog V2, Avid Ingenium.
  • Przedwzmacniacz gramofonowy: Grandinote CELIO.
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head Mark III.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Wzmacniacz zintegrowany: Grandinote SHINAI.
  • Kolumny: Audioform 304 i Grandinote MACH 2.
  • Interkonekty: Sulek Edia & Sulek 6×9 RCA, Tara Labs Air 1 RCA, Next Level Tech (NxLT) Flame XLR, Tellurium Q Black Diamond XLR.
  • Kabel głośnikowy: Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Luna Cables Mauve, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Sulek Edia.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.
  • Ustroje akustyczne: Audioform.

 

Pokaż artykuł z podziałem na strony

5 komentarzy w “Recenzja: Grandinote SHINAI

  1. Stanislas pisze:

    Witam,
    Jestem posiadaczem Speca v10, nigdy nie slyszalem Grandinotte Shinai, jakie widzi pan podobienstwa I roznice w grze tych dwoch wzmacniaczy, ktorych dzwiek jest okreslany jako lampowy I Spec to klasa D w przeciwienstwie do Shinai Grandinotte
    Pozdrawiam
    Stanislas

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Japoński Spec to marka odnośnie której wszedłem w kontrowersję z krakowskim Nautilusem, który ją kiedyś reprezentował. Ich zdaniem to nie grało wystarczająco dobrze jak na żądane ceny, zainteresowanie było słabe. Odnośnie zainteresowania, to nie wiem – nie prowadziłem sprzedaży; natomiast słuchany u nich zestaw (niestety nie pamiętam kolumn) moim zdaniem grał rewelacyjnie, tym bardziej od tej strony pokazał się tej marki dzielony pre gramofonowy, wyceniony faktycznie wysoko, ale ta jakość! Porównania do SHINAI nie przeprowadzę, od posłuchania Spec minęły lata. Zapewne SHINAI gra pełniejszym dźwiękiem i dalej idzie w stronę lamp, z którymi całkiem się utożsamia, niekiedy nawet je przegania pod względem lamowości. Ale to tylko moje gdybanie, wzmacniacze należałoby postawić obok siebie.

  2. Stanislas pisze:

    w sumie nic pan nie wie….

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Nic kompletnie.

    2. Piotr+Ryka pisze:

      Dystrybutor (Audioatelier Wrocław) prosił mnie o przekazanie, że w każdej chwili zaprasza na porównawczy odsłuch.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy