Recenzja: EAR Phonobox i EAR MC4

Brzmienie

Każde wejście oznakowane od góry, nie sposób się pomylić.

   Zachodzi kwestia zasadnicza: – Czym jest poprawa brzmienia, o którą tutaj zabiegamy? Nikt prawie na to nie odpowiada, a jeśli już, to ułamkowo i mimochodem. Wszyscy wychodzą z założenia, że odpowiedź jest oczywista i zainteresowani ją znają. Wystarczy samo wyliczenie przymiotów jakościowych, postawienie przy którymś plusa – i już mamy lepsze brzmienie. Jeden gdzieś plus, to trochę lepiej, a wiele plusów – generalnie; dalsze zastanawianie niepotrzebne, w tym leży sedno sprawy. Tymczasem nie aż takie to proste, kwestia poprawy musi być też widziana z perspektywy trzech zasadniczych szkół brzmienia: realistycznej, pogłębiająco-upiększającej i tajemniczo-nadrealnej.  Szerokie deliberowanie nad tym akurat teraz za daleko by nas jednak przeniosło na połacie dygresji, a sprawę można potraktować węziej: można ją odnieść do zawężającego pytania, czy niezależnie od stylistycznych niuansów i pozostałych atrybutów zawsze lepsze będzie to brzmienie, które melodyjniejsze i gładsze? 

    – Moim zadaniem nie zawsze (choć tak się dzieje przeważnie), ponieważ dominująca gładkość pozbawiona dynamicznej oprawy i innych przymiotów wzmacniających częstokroć trąci nudą. Muzyka to również uderzenia akustyczne, spiętrzenia dźwięków, ich eksplozje, wszystko wprawiające w wibrację niskie zejścia basowe oraz, o czym warto pamiętać, także zawarte w samych kompozycjach dysonanse. Wszystko to daje się obłaskawiać i ozdabiać gładką melodyjnością, ale jasne, że nie jej samej trzeba w audiofilskiej aparaturze. Tym bardziej, że pozostaje kwestia: – Co z muzycznymi momentami, które od każdej gwałtowności stronią? – Czy mamy je zagłaskiwać aż do mdłości naszym obłaskawiającym agresję torem, czy może lepiej im ofiarować szczyptę pikanterii torem bardziej zadziornym?   

    Jak często w takich razach do sprawy wkracza jeden z największych filozofów – geniusz dziś zapomniany, jak wszyscy właściwie geniusze z wyjątkiem Grety Thunberg albo Elona Muska i im podobnych tworów medialnych do stymulacji klikania. Możemy dzięki Arystotelesowi położyć na środku stołu argument złotego środka i powiedzieć, że ani nudna gładkość, ani przesadna szarpliwość. Nasze sensorium poznawcze, gdy chodzi o zaszyte w nim satysfakcje, nie optuje na rzecz przechyłu w którąś stronę – w równej mierze lubiąc być zewnętrznymi bodźcami pieszczone, co nimi zaciekawiane.

Cztery wejścia i jedno wyjście plus dwa zaciski uziemienia.

Co jednak nie oznacza, że równe dozy obu, łagodzącej pieszczoty oraz prowokującej stymulacji załatwią całą sprawę. Musimy wrócić do pełnej listy przymiotów widzianej w ujęciach szkół brzmienia i naszych preferencji, by przez analogię do obrazu na telewizorze ustawić nie tylko dobre dobranie kontrastu (jako odpowiednika gładkości zmieszanej z inspiracją), ale też zadbać o rozdzielczość, szerokość palety barw, trójwymiarowość i plastyczne światło. Całą furę czynników trzeba brać pod uwagę, pośród których bardzo złożoną pozostaje kwestia ostrości. Tak żeby nie stało się sztucznie ostro, ale nie było też zamazania; granica między tymi stanami jest zaś naprawdę wąska i tyczy też realizacji muzycznych, gdzie mamy do czynienia z krawędziami dokoła dźwięków.  

   Wszystko to ścieżki analizy, z ich rozbijaniem na czynniki, ale jest również syntetyczna warstwa scalająca. Możemy zlać do jednej misy wszystkie te poszczególne sprawy i zdać się na bardziej naturalne od arystotelesowskiego złotego środka (z jego wypośrodkowaną dozą kontrastu) – bardziej ogólnikowe, intuicyjnie każdemu dane: „podoba”-„nie podoba”.

    Tak, wiem – czasami najpierw się podoba, a potem nie podoba, bywa też vice versa, ale tę kwestię pomijamy. Zostajemy przy samym podobaniu, takim już utrwalonym, jako tym najprostszym i najważniejszym czynniku przyjemności. Pomijamy też aspekt nabywania wiedzy (dowolnie rozumianego kształtowania), jako ten, który potrafi gusty zmieniać, dostrzegać wcześniej niedostrzegane.

    – I do tego miejsca zmierzłem, ten stan poznawczy mnie tu przywiódł poprzez meandry o różnicach. Uruchomiwszy gramofon zespolony w odtwórczą jedność z tytułowymi EAR Yoshino Phonobox i EAR Yoshino MC4 doznałem przyjemności. Nie żebym słuchając wcześniej ze swoim przedwzmacniaczem Pellar Phono tej przyjemności nie zaznawał – nawet dużą – niemniej ta była wyraźnie większa.

   – Banał? Pewnie, że w sensie opisowym banał, ale poruszający kwestię najważniejszą: ile doznajesz przyjemności?  Bo wszak nie słuchasz ani z musu, ani nie po to by się uczyć, tylko dla doznawania przyjemności, drogi mój odbiorco muzyczny.

Zadek cały zabudowany, oględnie się wyrażając.

   Ale recenzje są właśnie po to, żeby na tym nie kończyć. To wpisami na audiofilskich forach załatwia się kwestie jakościowe przypisując temu albo tamtemu „podobało” czy „nie podobało”. – I żeby rzecz skwitować krewko, dodaje się, że „zmiażdżył”, „rozjechał”, albo choć „pozamiatał”. (Za sto lat, jeśli ktoś jeszcze będzie umiał czytać i takie teksty przetrwają, czytający je badacze dzisiejszej kultury będą zachodzić w głowę, o co piszącym chodziło.)

    Ponieważ jestem recenzentem, muszę analizować. Z obszaru analizy zmuszony jestem zakomunikować, że EAR Yoshino Phonobox i EAR Yoshino MC4 to wzrost analogowej gładkości oraz płynności łączenia form, lecz przede wszystkim tych form rozwój i większa elegancja. Te same brzmienia stają się nie tylko pełniejsze i mocniej się zaznaczające, ale także bardziej złożone oraz dłużej i dobitniej wybrzmiewające, tym samym silniej oddziałujące zarówno przez ekspresję na słuchacza, jak i zazębiająco na pozostałe dźwięki. W połączeniu z nieznacznym, ale odczuwalnym przyrostem kontrastów dynamicznych, pogłębieniem barw, a zwłaszcza tym, co nazywam jakością brzmieniowego dotyku, daje to nowy, lepszy obraz muzycznego zdarzenia. Przy czym ten lepszy brzmieniowy dotyk nie jest tożsamy z gładkością, bo wcale nie o to chodzi, żeby powierzchnie były jak najgładsze, tylko by miały irchowy meszek i żeby medium się rozedrgało, a szczegóły nie pchały i jednocześnie były finezyjne. 

    Tego wszystkiego właśnie przybyło i to rodziło przyjemność. Przyjemność braną z pomieszania gładkości i delikatności z jednej, wyrafinowanego drażnienia chropawościami z drugiej. Drażnienia chrypieniem mieszającym się z melodyką, ale chrypieniem naturalnym. Z gramofonowym też aranżem, podkreślającym intensywność barw i podnoszącym energię dźwięków.

   Na tej kanwie trzeba uściślić, jak to różnie działało. Bo słuchawkowemu wzmacniaczowi Woo Audio WA33, który jest w konfiguracji push-pull i przez to agresywniejszy (zatem ze szkoły nie-zagłaskiwania), dodało potrzebnej kultury przez ogładę – tak żeby nie za ostro, a wciąż energetycznie i żywo. Z drugiej mojemu ASL Twin-Head, który jest popisowo gładki ze swymi „triode single-ended” w konfiguracji OTL, pozwoliło jeszcze bardziej dopieszczać dźwiękiem, a jednocześnie dzięki finezji, dynamice i energetyczności nie nudzić.  

    Działo się zatem samo dobro, i działo w takim stopniu, iż żałowałem, że dwa uzupełniające się EAR Yoshino nie są moją własnością. Ten mniejszy, dopasowujący, miał przy tym więcej specyfiki, ponieważ jego wstępne dostosowywanie przedwzmacniacza do oporności wewnętrznej wkładki to wcale nie jest jednoznaczna, banalnie prosta sprawa.

Można stawiać na sobie, ale z uwagi na lampy w przedwzmacniaczu lepiej nie.

    W przypadku Ortofon Cadenza Black wynosi ta oporność 5 Ω, a ustawienie na najbliższe sześć wcale nie okazało się najlepsze. Owszem, byłoby najlepsze dla kogoś ceniącego najwyżej ostrość rysunku i podkreślanie nią szczegółów, ale mnie bardziej podobało się ustawienie na 12 Ω, przy którym muzyka była żywsza, tryskająca dobitniej sobą, bardziej też wszechobecna i pełniejsza.

    Niezależnie jednak od impedancji ustawionej w transformatorze, powrót do własnego przedwzmacniacza oznaczał spadek jakości. Muzyka wprawdzie wciąż imponowała analogowymi przymiotami, ale nie była już tak elegancka, uderzająca prawdziwością i efektowna. Zwijała się dynamicznie, blakły barwy, nie było ani takiej świeżości, ani bezpośredniości. Ewidentnie zjawiał się filtr jakościowy, wszystkim parametrom odbierający jakościowe procenty. Od góry po sam dół na ich liście pojawiały się mniejsze czy większe minusy, co jest czymś oczywistym, zważywszy wielokrotność różnicy cen. Ale w końcu to „tylko” gramofonowy przedwzmacniacz i poprawa dopasowania, a nie sama wkładka, słuchawki, kolumny albo wzmacniacz. Tkwi w tym zatem coś złowieszczego dla audiofilskich poszukiwaczy skrótów – na niczym się nie da oszczędzić. Trudno, nic nie poradzę, taka zła rzeczywistość. Kiedyś zdawało mi się, że można dużo zaoszczędzić na przedwzmacniaczu stosując pasywny, ale to też nieprawda. Na szczęście są bardzo dobre a niedrogie wkładki, są dobre całe gramofony, potrafi też w niektórych przypadkach zadowalać niedrogie okablowanie. Niedawno testowałem tanią a bardzo dobrą integrę, a za dziesięć tysięcy można mieć dobre kolumny. Lecz na to, by się dobierać do samej skóry dźwięku rzeczywiście najwyższego poziomu, trzeba wykładać grube kwoty. Zarazem patrząc od strony oszczędnościowej te dwa EAR Yoshino robią robotę, bo taki na przykład dzielony przedwzmacniacz gramofonowy Spec REQ-S1EX kosztuje prawie dziesięć tysięcy euro, a jakość podobną daje. Opieram to wprawdzie na odległym czasowo porównaniu (lata pomiędzy odsłuchami), ale wrażenie przyjemności i stopień tego dobierania się do najwyższej jakości na zbliżonym poziomie. Trudno jednakże nie brać pod uwagę, że samo EAR oferuje kilka wielokrotnie droższych od Phonoboksa gramofonowych przedwzmacniaczy, i raczej nie ma złudzeń, muszą być odpowiednio lepsze.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

1 komentarz w “Recenzja: EAR Phonobox i EAR MC4

  1. Ron pisze:

    One of the best reviews on the Phonobox I came across. Thanks to Google translate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy