Zapowiada się źle i dobrze. Z jednej strony to bowiem EAR Yoshino, czyli jedna z mych ulubionych firm (chociaż po śmierci założyciela w fazie kontynuacji, a nie rozwoju), z drugiej kroi się znów gramofon i jego okolice, a przy pisaniu o gramofonach, jak parę razy już sygnalizowałem, ręce mi trochę opadają, bo one wszystkie są podobne jak chodzi o postać brzmienia. Zarazem nie pod względem wyglądu – pod tym akurat nieraz tak różne, że żaden inny dział audiofilskiej aparatury nie tylko takich różnic nie notuje, ale wszystkie w porównaniu mogą się schować – no, może poza głośnikami. Gramofony to istna kakofonia kształtów i surowców: od klasycznych prostokątnych pudełek z pleksiglasową pokrywą, po coś w rodzaju bazy kosmicznej z „Gwiezdnych wojen” albo wiertniczej platformy. Z tym, że są też inwarianty – talerze wciąż okrągłe, a wkładki zakończone igłą. I wszystkie od dość dawna, czyli z grubsza trzech dekad, potrzebują gramofonowych przedwzmacniaczy, które z integr i przedwzmacniaczy zniknęły w radosnych czasach „końca gramofonów”.
– A cóż to były za czasy, radości nie było końca. Zapyziałe, pokryte kurzem winyle lądowały w śmietnikach, srebrzyste, odczytywane laserami krążki zastępowały je wśród powszechnego aplauzu. Sam się cieszyłem – przyznaję – bo co się człowiek nabiedził z tymi wielkimi płytami i malutkimi wkładkami, nie mówiąc o wiecznym psuciu sensorów dotykowych w szczycących się nimi Danielu. To było w życiu na minusie, chociaż muzyka to kompensowała. Ale poprzez głośniki i słuchawki Tonsila trudno było usłyszeć różnicę między płytą analogową a cyfrową, szczególnie pod osłoną brzmieniowej mgły z taśm i kaset magnetofonowych czytanych przez średniej jakości magnetofony, gdzie materiał najczęściej z radia. Tym jeszcze bardziej, że wkładki w gramofonach były niespecjalnej jakości, takich teraz już nie ma. Zmieniły się szlify i materiał końcówek igieł, zmieniła elektryka. Zmieniły też, ogólnie biorąc, wzmacniacze, jeszcze bardziej głośnikowe kolumny. Bo chociaż papierowe membrany dawnych były naprawdę świetne, to wszak nie te w popularnych u nas głośnikach na licencji Pioneera. Te grały najwyżej przeciętnie, dzisiejsze próby przywrócenia im popularności trzeba kierować do słabo słyszących. – Dudniły, nie dość było finezji, analogowość sygnału niewiele im pomagała. Ich dźwięk to był wprawdzie gigantyczny postęp względem koszmarnych radioodbiorników z końca lat 60-tych[1], ale względem dzisiejszej przeciętności mierna jakość. A zatem, cóż, sam sobie przeczę twierdząc, że gramofony wszystkie jednakie, ale powiedzmy sobie szczerze: dobrze odrestaurowany z lat 70-tych i uzbrojony przyzwoitą wkładką może zapewnić brzmienie rewelacyjnej jakości.
Tak sobie czasy panowania gramofonów przypominam z łezką w oku, w pamięci znów wędrując przez giełdy płytowe i sprzętowe, sklepy i sklepiki z płytami, też pierwsze miejsca zakupowe pojawiających się płyt CD, irytująco zrazu nielicznych. Stamtąd trafiam do pierwszych sklepów gdzie wybór ich był już duży – i w atmosferę nabożności oglądania pierwszych kolekcjonerskich wydań; te budzące dziś uśmiech politowania reklamy wychwalające zapis DDD, wspomnienie innych awansów jakościowych – czasami wartościowych, czasem nie.
Spójrzmy też na to z innej strony: Jak igła zbiera muzykę – to każdy mógł zobaczyć; jak zbiera ją laser z CD – to już pozostawało w szufladowym ukryciu, ale dawało się jeszcze wyobrazić i były nawet ilustracje; a jak teraz komputer ssie ją z pliku, na to już wyobraźni nie starcza i rysunki tego nie ilustrują. Ale można wrócić do gramofonu, i to jeden z dobrych powrotów, w przeciwieństwie do wielu innych.
[1] Przeraźliwie gorszych niż starsze, lampowe radia z większymi głośnikami, dramatycznie ustępujące nadciągającym od początku lat 70-tych z nastaniem UKF i ery stereo.
One of the best reviews on the Phonobox I came across. Thanks to Google translate.