Inżynieria: CREEK 4040 CD
Odtwarzacz jest w rozmiarze mini, o oczko wyższym od modnych kiedyś odtwarzaczy CD przenośnych (discmanów). Szeroki na 21,5 cm, na 22 cm głęboki i na 6 cm wysoki waży niecałe dwa kilogramy, dokładnie jeden koma osiem. Wzorniczo należy do nowszej linii, tzn. panel ma metalowy, do wyboru srebrny lub czarny. A zaglądając w historię trzeba tutaj napomknąć, że dawne wzornictwo Creek opierało się na obudowach z tworzywa, czasem po części drewnianych, dla których znakiem rozpoznawczym był ciemny kolor frontu z oznaczeniami w charakterystycznej miętowej zieleni. Debiutancki Creek CAS4040 (z jeszcze starszym oznakowaniem białym) wyposażony był też w dwupasmowy (bas, sopran) equalizer, uchodzący w latach osiemdziesiątych za coś bardzo atrakcyjnego, aczkolwiek już naonczas wielu było sceptyków. Equalizacja zniknęła wcześniej, miętowa zieleń dużo później, dzisiaj podobno wciąż można zamawiać wersje w dawniejszej stylistyce, ale nie jestem pewien, czy to wciąż aktualne. W każdym razie naszego CREEK 4040 CD możemy dostać w wersji srebrnej bądź czarnej, w każdym wypadku metalowej odnośnie całej obudowy.
U góry frontu duże logo CREEK, pod nim centralnie umieszczona szczelina na płytę, pod którą sporej wielkości ekran TFT (Thin-Film Transistor) wyświetlający w stonowanej bieli znaki oraz obejmujący sobą przyciski funkcyjne. (Jest regulacja siły świecenia oraz możliwość wygaszania.)
Poza skromnym rozmiarem i czarną albo srebrną szatą o stylu urządzenia decyduje fakt, że ekran jest po obu stronach koliście zakończony, w tych właśnie na końcach półkolach osadzono przyciski funkcyjne, po trzy stronami. Małe srebrne guziczki są wszystkie oznakowane i zdublowane obsługą z wielofunkcyjnego pilota, na centralnej części ekranu króluje czasomierz odtwarzania i znacznik numeracji utworów.
Ładnie się to prezentuje, bo front jest lśniąco gładki, a panel wyświetlacza raczy głęboką czernią tła i spokojnym świeceniem znaków. Celem wzmocnienia efektu estetycznego grzbiet urządzenia jest ciemniejszy od kołnierzowo szerszego frontu w wersji srebrnej, a na odwrót u czarnej.
Z tyłu od lewej mamy gniazdo prądowe 12 V DC, więc odpadają koszty związane z kablem zasilania, realizuje je transformatorek nagniazdkowy i jego własny kabel. Ale producent prosi, by nie traktować tego lekceważąco, bo transformator jest dopracowany, zapewnia świetne zasilanie.
Zmierzając ku środkowi dwa gniazda RCA oznakowane jako TRIGGER, poprzez które podpięty wzmacniacz będzie samoczynnie wybudzał odtwarzacz. Następnie gniazdo USB-C, przez które za pośrednictwem komputera możemy ściągać nowszy firmware, w centrum trzy wejścia cyfrowe: AES-EBU, Coaxial i Optical, po prawej wyjście RCA.
Maluszek stoi na srebrnych metalowych walcach dopasowanych rozmiarowo, w komplecie z nim oprócz pilota i transformatorka z kablem dostajemy też interkonekt, kabel optyczny i skróconą instrukcję obsługi na pojedynczym kartoniku. Wszystko to znajdujemy w sporym pudle z grubego kartonu o piankowych profilach wewnątrz, elegancko obleczonego obwolutą pokrytą lśniącym lakierem i z dużym logo za ozdobę. (Będzie tak zapewne do czasu, bo choć United Kingdom nie należy już do UE (szczęściarze), ale i tak pewnie kiedyś i im każą wszystko pakować w nagą, surową tekturę.)
Wzmiankowana już cena 3790 PLN na tle dzielonego Accuphase czy innego kolosa wydaje się całkiem śmieszna, pozostaje żywić nadzieję, że nie podąża za tą śmiesznością brzmienie, co nam producent, z jego ugruntowaną renomą, zdaje się gwarantować. W końcu to od cen się zaczęło, te 99 funtów za inauguracyjny wzmacniacz pokierowało dalszym losem. Niskie ceny, wysoka jakość to genom Michaela Creeka.
Dorzućmy co możliwe odnośnie spraw technicznych. Wnętrze całkowicie wypełnia napęd i za nim płytka drukowana. Na płytce kość przetwornikowa ESS Sabre32 ES9018K2M – dwukanałowa, 32-bitowa, o szumie własnym -127 dB i THD poniżej -120 dB. Pracująca w potokach 44,1 i 48 kHz ze zintegrowaną funkcją DSP i oczywiście obsługująca wszystkie wejścia cyfrowe. Na szczelinowo ładowanym napędzie niczego nie uświadczysz poza nic nie mówiącym napisem FORYOU i kodem numerowym, z którego wynika, że mamy do czynienia z napędem DVD GPX TDU5045B za równe trzydzieści dolarów. Napis na spodzie urządzenia głosi, że zaprojektowano je w GB a zmontowano w Chinach, podczas gdy droższa seria CREEK jest montowana na Słowacji.
Napięcie na wyjściu liniowym RCA to słuszne 2,0 V; kiedyś sugerowano zapalczywie, że wyższe napięcia są lepsze, ale stanowczo zaprzeczam. Pasmo przenoszenia urosło i w miejsce dawniej standardowego 20 Hz – 20 kHz tu mamy dużo szersze: 1 Hz – 30 kHz +/-3dB. THD to >110 dB, a maksymalny pobór mocy to skromne 12 W. W trybie czuwania jedynie 0,5 W, a automatyczne do niego przejście można ustawiać po pół, całej albo dwóch godzinach, bądź z tego zrezygnować i trzymać cały czas pod prądem.
Ostatnia rzecz do napisania odnosi się do zasilacza, którego dobra pono jakość może być przewyższona jeszcze lepszą holenderskiego Sbooster, co nam przysporzy kosztu 1650 złotych, ale podobno warto.
No i fajnie, że tanie i dobre. Tylko taka uwaga – do napędu szczelinowego raczej nie włożymy płyty CD o średnicy 8 cm, a takie płyty istnieją, ja mam taką płytę Harmonixa do wygrzewania sprzętu.
Nic nie jest doskonałe. Ani sprzęt, ani ludzie.