Recenzja: Boenicke W11 Standard

Brzmienie

Także duże głośniki boczne.

   Kolumny postawiłem dla swych odsłuchów typowo, to znaczy daleko od ściany tylnej i z niewielkim do średniego ugięciem. Z wooferami do środka a nie na zewnątrz, ponieważ alternatywne „na zewnątrz” lepiej sprawdza się w razie stawiania na dłuższej ścianie pomieszczenia. Za źródło raz jeszcze gościnnie posłużył Ayon CD-35 II, okablowanie i wzmacniacz serwisu. Mała przy okazji uwaga techniczna: kolumn w razie stosowania Swing Base przesuwać się nie da – można je tylko przenosić i stawiać w nowym miejscu bądź inaczej odginać.

Znajomy widok wąskich Boenicke, tym razem prawie największych (największe są takie same, tylko o dwa centymetry szersze) – a brzmienie, też znajome? Odnośnie tego wrócić musimy do sposobu ustawiania, a dokładniej odgięcia, chociaż nie tylko. Im to odgięcie staje się mniejsze – im bardziej patrzą wprost na nas – tym bardziej agresywne zjawiają się soprany, czyli choć trochę należy odgiąć dalej, niż żeby było oko w oko. (Tak przynajmniej myślałem zrazu.). Dla basu ustawionego na „0” lub „+1” optimum uzyskałem przy ustawieniu w którym osie głośników frontowych przecinały się tuż przede mną; najszlachetniejsze wówczas wysokie tony i najładniej współpracujące z basem. Pospołu z oświetleniem klimatycznym, lekko ściemnionym – dające największe nasączenie melodyką, największą trójwymiarowość, przy okazji także najlepsze falowanie i mienienie się głosów sopranistek w koloraturach. Niemniej musiałem w duszy przyznać, że soprany brane od niedawno recenzowanych, podobnie kosztujących monitorów Litus audio były w wyższym gatunku. No, Sven – pomyślałem sobie – przed tobą prosta droga do poprawy – wyższe gatunkowo tweetery stukają w okieneczko. Prócz tego jeszcze kolejny przyczynek był do braku pełnej satysfakcji – w przywoływanym stale teście nisko schodzącej wiolonczeli (płyta testowa Ushera, początek utworu №8) obudowy wpadały w rezonans. Walka z nim oznaczała wypróbowanie wszystkich ustawień basu, co niczego jednak nie dało. W każdym z czterech obudowy wibrowały z tą samą z grubsza intensywnością, choć procentowy udział niskich tonów adekwatnie się zmieniał.

A kto zaglądnie do tyłu, niespodziewanie napotka tweeter.

Przy okazji stwierdziłem, że najbardziej odpowiada mi w ustawieniu „+2”, przy którym optimum okazało się ustawienie, w którym głośniki frontowe patrzyły prosto na mnie, lub minimalnie tylko odbiegały od tego. Intensywniejszy wówczas sopran nadrabiająco korygował zadaną intensywność basu, składając się wraz z nim w najlepszą odbiorczo całość. Całość w dodatku świetną, co należy podkreślić. Rezonans niskoczęstotliwościowy natomiast przegnać się nie dał – postawione na kolumnach myszy Entreqa zmniejszyły go tylko nieznacznie. Wszystko prawdopodobnie w następstwie tego, że kolumny generalnie wykazywały dodatni rezonans z moim pokojem odsłuchowym, który ich brzmienie najwyraźniej wzmacniał. (Nawet przy niewielkich poziomach głośności całe wnętrze ze wszystkimi sprzętami wpadało w intensywną wibrację i basowe kawałki do tego wcale nie były potrzebne.) Przestawiać głośników do innego pokoju nie zamierzałem, zwłaszcza że zjawisko pasożytniczego rezonansu trzepiącego obudowami przeszkadzało jedynie w przypadku bardzo intensywnych momentów basowych, a i to spośród nich jedynie niewielkiego procenta tych eksponujących szczególnie niską częstotliwość generowaną przez wibrujące struny. (Bo już nie membrany.) Pewną poprawę przyniosło zarówno w tym aspekcie, jak i w sensie ogólnym, użycie płyty formującej „Harmonix ENACOM Tuning CD” (polecam, wydatek trzystu złotych) – przedmuchany nią system poprawił wyrazistość, trójwymiarowość i rozdzielczość. Redukcji wibracyjnej przysłużyło się to jednak nieznacznie, wciąż w okolicach 50 Hz pojawiała się intensywna. Trudno, tak bywa – w przyszłości spróbuję sprawdzić, czy w sali odsłuchowej dystrybutora też tak się będzie działo, może to specyfika mojej. Póki co odłóżmy rzecz na bok – sam odłożyłem, nie miałem z tym problemu. W kolejne dni wielogodzinne sesje dały niezapomniane wrażenia, kolumny mają i energię, i magię, i własny brzmieniowy styl. Czego po dużych Boenicke skądinąd się należało spodziewać – ale czym innym spodziewanie, czym innym usłyszenie.

Poniżej też niespodzianka – cztery pozycje strojenia basu.

Na start opisu powrócę w sopranowy przedział. Po optymalnym ustawieniu i uszlachetniającym szlifowaniu gamą częstotliwościowych sekwencji Harmoniksa, sopran się niewątpliwie poprawił i stał rzeczywiście szlachetny, niemniej zdarzało mi się słyszeć lepsze, toteż przed Svenem faktycznie stoi otworem droga do sopranowej poprawy. Wraz z użyciem najwyższych gatunkowo tweeterów nie zajdą wprawdzie zasadnicze zmiany, bo sopranowe brzmienia już są dźwięczne i wysoce złożone w harmoniczne koronki, a jednocześnie dalekie od wszelkich ostrości czy zniekształceń, niemniej od dzwonków czy strun skrzypiec da się usłyszeć jeszcze więcej. Niewielkie „trochę”, ale dla audiofila to przecież całe jego audiofilskie życie. Przykładowo, większą sopranową misterność oferowały topowe Avatar Audio, też przy okazji bardziej ożywiające przestrzeń intensywniejszym podkładowym szumem. Lecz nie na takiej misterności i tej miary wyczuleniu reakcyjnym na sygnał polega magia dużych Boenicke. Tweetery ich wystarczają do przywołania magii, a sam producent nazywa je, cokolwiek pogardliwie, „wspomagającymi”. Dzięki tym wspomagającym głośniczkom bijącym dźwiękiem do tyłu oraz trzyelementowej plus bass-refleks głośnikowej reszcie kilka metrów za kolumnami zjawia się teatr magii. Średnio biorąc na szerokim nagraniowym przekroju z pierwszym planem dwa metry za, lecz w przypadku niektórych produkcji orkiestrowych można było faktycznie zakosztować wizyty w filharmonii – orkiestra zjawiała się aż jakieś pięć metrów za głośnikami i lokowała na podwyższeniu estrady. To działało na wyobraźnię, podnosiło autentyzm – poczucie bycia na koncercie towarzyszyło temu silniejsze niż zwykle.

Poniżej jeszcze bass-refleks, a wszystko na Swing Base.

Zwłaszcza że rysowała się też druga specyfika przestrzenna – dźwięk nie wzbijał się pod wysoki sufit, tylko roztaczał szerokim pasem na linii oczu lub nieco wyżej. Pierwszy raz tak dokładnie odmalowana zatem została scena koncertowa, co było ciekawym doznaniem, obiecywanym zresztą przez konstruktora. Z kolumnami Boenicke mamy lądować w koncertowych salach i z tymi tu W11 faktycznie wylądowałem. Przykładowo płyta Jordi Savalla upamiętniająca orkiestrowe dokonania Jean-Baptiste Lully᾽ego przeniosła mnie na koncert w sensie scenicznie dosłownym.

 

 

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

2 komentarzy w “Recenzja: Boenicke W11 Standard

  1. Alucard pisze:

    Nigdy mnie kolumny nie interesowaly za bardzo, mialem tylko podstawowe podlogowe Kody z jakims wzmacniaczem Pioneera. Ale brzmi zdecydowanie jak cos, co chcialbym miec. Napieranie dzwieku na sluchacza skumulowane w poteznej energii to jest cos czego zawsze chcialem. Poki co szukalem tego w sluchawkach. Maja to co poniektore modele z wyzszej polki zachowujac przy tym inne walory dzwieku wysokiej proby. Co do samych kolumn to zawsze rozroznialem ladne lub brzydkie jesli idzie o wyglad. Pierwszy raz w zyciu widze kolumny ktore sa ohydne i stylowe jednoczesnie. Oryginalny sprzet 😉

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ohydne to one nie są. Jak dla mnie ustawne i sympatyczne. Nietuzinkowe oczywiście też. Podobna kumulacja energii w słuchawkach Ultrasone E7, E9 i T7, aczkolwiek temu ostatniemu wcieleniu koniecznie należy wymienić kabel. (Technicznie łatwe, ekonomicznie słone.)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy