Recenzja: Boenicke W11 Standard

   Odsmażmy szwajcarski kotlet, jeden z najsmakowitszych i najgrubszych. W 2018-tym pisałem:

„O Boenicke Audio wie każdy zorientowany w sprawach głośnikowych audiofil, że to marka szwajcarska, oferująca specyficznego kształtu konstrukcje, brzmieniowo poczytywane za niezwykłe. Ale kiedy chcieć się wgryźć głębiej w temat i o Boenicke dokładniej przepytać, to niezbyt wiele się dowiemy z licznych skądinąd recenzji i od samego twórcy. Na stronie domowej Sven Boenicke powiada tyle o sobie, że w filharmonii i na koncertach bywa prawdopodobnie częściej niż którykolwiek inny konstruktor głośników i że ma dzięki temu brzmieniowy kształt oraz barwę instrumentów muzycznych zawsze przy sobie. A wszystko w następstwie drugiej płaszczyzny zawodowej działalności, bycia realizatorem koncertowych nagrań i posiadania na koncie ponad trzystu realizacji. Poza tym możemy także obejrzeć u Boenicke wysmakowany estetycznie i ckliwy emocjonalnie film o przemijalności życia i łańcuchu pokoleń, osadzony w surrealistycznych pejzażach i nowoczesnej architekturze z towarzyszeniem brzmień typowych dla współczesnej muzyki filmowej. Są tam także w dziale „Shows, Press” odsyłacze do mnogich recenzji, wywiadów i nawet wycieczek do siedziby, ale niewiele nowego można pośród nich znaleźć poza zdjęciami, z których wynika, że osprzęt elektroniczny sali odsłuchowej stale ewoluował, plus zdawkowe rozważania o komputerowym projektowaniu i uwagi o zaletach nie bycia z wykształcenia inżynierem, dzięki czemu ma się świeższe podejście i więcej zaliczonych prób oraz pouczających błędów. Z kolei kiedy samemu Internet przeczesać w poszukiwaniu czegoś więcej, możemy jeszcze w witrynie „Best Swiss” przeczytać, że już jako nastolatek Sven Boenicke intensywnie zajmował się inżynierią dźwięku i konstruowaniem głośników; a później, mimo iż wykształcił się na instruktora sportowego, jego serce wciąż pozostało wierne muzyce i sposobach jej odtwarzania, w związku z czym pod koniec lat 90-tych założył firmę Boenicke Audio, w całości poświęconą opracowywaniu wysokiej klasy głośników i poprawiających ich brzmienie akcesoriów.

Firma lokuje się nad Renem, w Bazylei, na zbiegu Szwajcarii, Niemiec i Francji; jest zaledwie trzyosobowa. Dzięki przynależącej do niej stronie internetowej możemy zajrzeć do firmowej kwatery głównej przy Ramsteinerstrasse 17, gdzie czeka na odwiedzających miejsce w pierwszym rzędzie na prawdziwym koncercie, bo tak kolumny Boenicke grać mają. I gdzie nie widać gramofonu, a jedynie źródła cyfrowe. Możemy się tam będąc nawet na wszystkie strony rozglądać i drobiazgowo pozwiedzać, bo wizualizacja jest dookólna, na bazie skanowania przestrzennego.
Z produktami Boenicke pierwszy raz miałem styczność na AVS 2013, gdzie grał szczytowy model z wycofanej już wcześniejszej linii, a rok później poprzedni dystrybutor, krakowski Living!Sound, prezentował ten właśnie recenzowany obecnie W8, ale nie umiem powiedzieć w której wersji; prawdopodobnie w najtańszej. Tyle że na stelażach SwingSound, które bez dopłaty znajdziemy jedynie w dwóch doposażonych, droższych wersjach.
Dystrybucja Boenicke pozostała w Krakowie, po zwinięciu się Living!Soundu przejął ją też krakowski Nautilus.”

Tyle wspominków, nie było powodu pisać o tym raz jeszcze w innym szyku zdaniowym. Ale minęły dwa lata, a nawet dwa i pół – i jak to w kolejach losu, to i owo uległo zmianie. Na stronie domowej Boenicke nie pozwiedzamy już kwatery głównej i nie obejrzymy tego filmu w surrealistycznych realiach. Obecnie film dostajemy inny, kładący nacisk na wizualizację procesu produkcji i powiązanie głośników z realiami muzyki live; jest zatem i strojenie fortepianu, i projektowanie komputerowe, i w akcji obrabiarki CNC, i także dopieszczanie wykończenia. Jest również osobiście Sven Boenicke – zagłębiony w muzyce, którą przyswaja nie poprzez swe głośniki, tylko słuchawki Grado. Pojawiający się drugi raz na zdjęciu z rzucającą wyzwanie miną, które to zdjęcie towarzyszy dłuższemu teraz opisowi historii powstania firmy. Zaczyna się ów opis od przywołania faktu, że w branży audio na całym świecie działa obecnie przeszło dwadzieścia tysięcy firm, oraz wynikającego zeń pytania – czy jeszcze jedna potrzebna? Na to pytanie Sven odpowiedział sobie kiedyś twierdząco, a sednem afirmacji była jakość. Kolumny inne od wszystkich, mające unikalne cechy, stopniowo rozwijane i udoskonalane na cześć i chwałę muzycznych dokonań. Reszty nie będę przytaczał, każdy może sobie przeczytać. A jakość się potwierdzi albo nie w rozdziałach o budowie i dźwięku.

Budowa

Boenicke W11.

   Ponownie się powtórzę, przypominając własne słowa z niewielką odnośnie opisywanego modelu aktualizacją, bo w odniesieniu do cech i zalet obudów od Boenicke nic nie uległo zmianie.

Jak wg Svena buduje się kolumny głośnikowe zdolne zapraszać na koncerty – obdarowywać żywą muzyką? Wygląda na to, że buduje z wielu głośników w różnych kierunkach ustawionych i osadzonych w obudowie całościowo drewnianej. Finalnie zaś tak zawiesza, żeby to wszystko razem „pływało”.

Przepatrzmy rzecz po kolei, zaczynając od obudowy, która w przypadku produktów Boenicke wydaje się najważniejsza. Recenzenci piszą o niej pod dyktat hasła o „litym drewnie” – i jest to o tyle słuszne, że do budowania kolumn Sven nie używa innych materiałów niż drzewo. Wychodzi przy tym z założenia, że nic jak ono pod względem surowcowym nie jest równie bliskie muzyce, chociaż słuchacze trąbek czy kornetów mogliby mieć pewne anse. Tak czy inaczej drewno z muzyką ma mnóstwo punktów wspólnych i wiele wspólnych spektakularnych dokonań, w tym przede wszystkim pudła rezonansowe, obudowom kolumn pokrewne. Zdaniem Svena płyty MFD, ani nawet obudowy aluminiowe, nie dają takiego pola popisu dla brzmienia, przy czym sklejka też konstrukcyjnych. Metal można wprawdzie odlewać w dowolnie skomplikowane formy, ale nie pracuje tak dobrze na rzecz akustyki – tak ciekawie i różnorodnie – a sklejka w ogóle się nie równa, umożliwiając jedynie proste konstrukcje. W związku z czym kolumny Boenicke to w każdym wypadku dwie pasujące do siebie jak ulał połówki drewnianych kształtek przypominających labirynty, po zespoleniu zamykających ten labirynt w kanały transmisji dźwięku. Wyjątkowo dużo tam zawijasów, pogrubień, zwężeń i pułapek akustycznych, a pośród tego głośniki, ale dokończmy sprawę drewna. Otóż nie jest ono tak całkiem lite, na kształt pojedynczego fosztu, tylko poskładane z drewnianych fragmentów w klaster, w którym cyfrowe obrabiarki CMC z milimetrową precyzją rzeźbią labiryntowe kanały i wyloty głośników.

W wersji Standard, ale stojącej na Swing Base.

Tak więc to wprawdzie samo drewno, ale w sensie dosłownym nie lite, a scalone. Widać to bardzo wyraźnie na górnej powierzchni zewnętrznej, niczym mozaika podłogowa poskładanej z osobnych klepek. Wszakże – i to jest bardzo ważne – powierzchnie boczne i fronton są ładnie spasowane i już z niewielkiej odległości wydają się jednolite. W tym miejscu istotny dodatek: kolumny nie tylko są drewniane, ale z jednego gatunku drzewa. Nie jest więc tak, że pod spodem świerk czy sosna, a tylko z wierzchu szlachetny fornir, ale jak dąb – to dąb, a jak orzech – to orzech. Cztery rodzaje drzewnego surowca wchodzą tutaj w rachubę – oprócz wymienionych także wiśnia i jesion, przy czym wg Boenicke poszczególne gatunki nie dają różnic brzmieniowych, co wydaje się dziwne. W takich skrzypcach, na przykład, nie jest to obojętne, ale widać obudowy Boenicke na tyle są neutralne – do tego aż stopnia nierezonansowe – że faktycznie tak jest i pozostaje wierzyć na słowo, albo w razie możności sprawdzić. Nie znaczy to, że różnic wcale nie ma – są różnice cenowe. Jesion i wiśnia wyznaczają cenowy standard, za dębinę dopłacimy dziewięćset złotych, a za najbardziej ekskluzywny i jednocześnie najciemniejszej barwy amerykański orzech tysiąc siedemset. Recenzowany egzemplarz wykonany został z jesionu, czyli drewna najjaśniejszego, niemal białego. A w takim razie modna w ostatnich latach biel – tylko z lekka kremowa, ładnie ukazująca fakturę słojów. Brak forniru oznacza zarazem konieczność wykończenia całkowicie we własnym zakresie i jest to wykończenie perfekcyjne – gładziutkie, równiuteńkie i z delikatnym połyskiem. Ocenie podlegała wersja standard, ale zażyczyłem sobie dodatek w postaci zawieszenia Swing Base (dopłata 6900 PLN), pomy recenzji modelu W8 i przy jej okazji sprawdzenia, po którym – mówiąc bez ogródek – bez tego udoskonalenia nie chciało mi się słuchać.

Przykuwa uwagę drewniana membrana.

Kolumny występują w trzech wersjach: Standard, SE i SE+; dalece różnych cenowo i wyposażeniowo. Dokładne wyliczenie odmienności widnieje w technicznych danych; chodzi w nich przede wszystkim o dodanie filtrów kwantowych Bybee, modułów dopasowujących Steina i lepszych kondensatorów, podczas gdy same głośniki pozostają bez zmian, tyle że większy średniotonowy zyskuje nakładki Harmonix Tuning Base.

Odnośnie tych głośników, to łącznie w każdej kolumnie cztery: nietypowo umieszczony na tylnej ściance u góry tweeter Monacor DT-25N z jedwabną kopułką i magnesami neodymowymi; na ściance bocznej przystosowany do dużych wychyleń woofer ø 25 cm wyposażony w płaską membranę z włókna węglowego o strukturze plastra miodu (filtracja pierwszego rzędu, wentylowany szczelinowym tylnym bass-refleksem); na froncie u góry robiony na zamówienie szerokopasmowy ø 7,5 cm z równoległym rezonatorem elektromechanicznym (filtracja górnoprzepustowa pierwszego rzędu); poniżej niego tak samo wykonywany na specjalne zamówienie głośnik nisko-średniotonowy ø 15 cm o nietypowo drewnianej membranie (filtr dolnoprzepustowy pierwszego rzędu, brak filtra górnoprzepustowego, korektor fazy z drewna jesionu). Wszystkie wpisane w tę labiryntową obudowę, całą drewnianą, w razie uiszczenia dodatkowej opłaty zawieszoną z tyłu na cięgłach, z przodu położoną na łożyskowanej kulce, dzięki czemu całość zyskuje wyjątkowo dobrą izolację od wytwarzanych przez siebie wibracji podłoża. Wewnątrz prócz labiryntu oczywiście zwrotnica, o której dowiadujemy się jedynie, że głośnik basowy strojono na 27 Hz, a jej elementy będą tym doskonalsze gatunkowo i tym obfitsze ilościowo, im wyższy wybierzemy wariant.

Z drewnianym rezonatorem.

Istotnym uzupełnieniem umieszona poniżej zacisków (pojedyncze WBT Next Gen) sekcja czterech zwór autotransformatora, umożliwiających cztery do wyboru poziomy strojenia basu z odstępami co 2,5 dB (-1; 0; +1; +2). Całość waży  25 kg/szt., ma wymiary 1050 x 161 x 390 mm, impedancję nominalną 6 Ω i skuteczność 89 dB. Wersja Standard (jako jedyna nie oferująca bez dopłaty Swing Base) wyceniona została na 39 900 PLN; czyli można rzec – po szwajcarsku. Ale weźmy też pod uwagę, że tańsze W8 sam oceniłem wysoko, tyle że w odniesieniu do jakości brzmienia.

Wyglądają te W11 (jak wszystkie zresztą Boenicke) stylowo i natychmiast rozpoznawalnie, miejsca zajmą niewiele, drewno ozdobi każde wnętrze, a ich unikalny „swing” robi na pierwszy raz go widzących wrażenie. Pozostaje ocena muzyczna.

Brzmienie

Także duże głośniki boczne.

   Kolumny postawiłem dla swych odsłuchów typowo, to znaczy daleko od ściany tylnej i z niewielkim do średniego ugięciem. Z wooferami do środka a nie na zewnątrz, ponieważ alternatywne „na zewnątrz” lepiej sprawdza się w razie stawiania na dłuższej ścianie pomieszczenia. Za źródło raz jeszcze gościnnie posłużył Ayon CD-35 II, okablowanie i wzmacniacz serwisu. Mała przy okazji uwaga techniczna: kolumn w razie stosowania Swing Base przesuwać się nie da – można je tylko przenosić i stawiać w nowym miejscu bądź inaczej odginać.

Znajomy widok wąskich Boenicke, tym razem prawie największych (największe są takie same, tylko o dwa centymetry szersze) – a brzmienie, też znajome? Odnośnie tego wrócić musimy do sposobu ustawiania, a dokładniej odgięcia, chociaż nie tylko. Im to odgięcie staje się mniejsze – im bardziej patrzą wprost na nas – tym bardziej agresywne zjawiają się soprany, czyli choć trochę należy odgiąć dalej, niż żeby było oko w oko. (Tak przynajmniej myślałem zrazu.). Dla basu ustawionego na „0” lub „+1” optimum uzyskałem przy ustawieniu w którym osie głośników frontowych przecinały się tuż przede mną; najszlachetniejsze wówczas wysokie tony i najładniej współpracujące z basem. Pospołu z oświetleniem klimatycznym, lekko ściemnionym – dające największe nasączenie melodyką, największą trójwymiarowość, przy okazji także najlepsze falowanie i mienienie się głosów sopranistek w koloraturach. Niemniej musiałem w duszy przyznać, że soprany brane od niedawno recenzowanych, podobnie kosztujących monitorów Litus audio były w wyższym gatunku. No, Sven – pomyślałem sobie – przed tobą prosta droga do poprawy – wyższe gatunkowo tweetery stukają w okieneczko. Prócz tego jeszcze kolejny przyczynek był do braku pełnej satysfakcji – w przywoływanym stale teście nisko schodzącej wiolonczeli (płyta testowa Ushera, początek utworu №8) obudowy wpadały w rezonans. Walka z nim oznaczała wypróbowanie wszystkich ustawień basu, co niczego jednak nie dało. W każdym z czterech obudowy wibrowały z tą samą z grubsza intensywnością, choć procentowy udział niskich tonów adekwatnie się zmieniał.

A kto zaglądnie do tyłu, niespodziewanie napotka tweeter.

Przy okazji stwierdziłem, że najbardziej odpowiada mi w ustawieniu „+2”, przy którym optimum okazało się ustawienie, w którym głośniki frontowe patrzyły prosto na mnie, lub minimalnie tylko odbiegały od tego. Intensywniejszy wówczas sopran nadrabiająco korygował zadaną intensywność basu, składając się wraz z nim w najlepszą odbiorczo całość. Całość w dodatku świetną, co należy podkreślić. Rezonans niskoczęstotliwościowy natomiast przegnać się nie dał – postawione na kolumnach myszy Entreqa zmniejszyły go tylko nieznacznie. Wszystko prawdopodobnie w następstwie tego, że kolumny generalnie wykazywały dodatni rezonans z moim pokojem odsłuchowym, który ich brzmienie najwyraźniej wzmacniał. (Nawet przy niewielkich poziomach głośności całe wnętrze ze wszystkimi sprzętami wpadało w intensywną wibrację i basowe kawałki do tego wcale nie były potrzebne.) Przestawiać głośników do innego pokoju nie zamierzałem, zwłaszcza że zjawisko pasożytniczego rezonansu trzepiącego obudowami przeszkadzało jedynie w przypadku bardzo intensywnych momentów basowych, a i to spośród nich jedynie niewielkiego procenta tych eksponujących szczególnie niską częstotliwość generowaną przez wibrujące struny. (Bo już nie membrany.) Pewną poprawę przyniosło zarówno w tym aspekcie, jak i w sensie ogólnym, użycie płyty formującej „Harmonix ENACOM Tuning CD” (polecam, wydatek trzystu złotych) – przedmuchany nią system poprawił wyrazistość, trójwymiarowość i rozdzielczość. Redukcji wibracyjnej przysłużyło się to jednak nieznacznie, wciąż w okolicach 50 Hz pojawiała się intensywna. Trudno, tak bywa – w przyszłości spróbuję sprawdzić, czy w sali odsłuchowej dystrybutora też tak się będzie działo, może to specyfika mojej. Póki co odłóżmy rzecz na bok – sam odłożyłem, nie miałem z tym problemu. W kolejne dni wielogodzinne sesje dały niezapomniane wrażenia, kolumny mają i energię, i magię, i własny brzmieniowy styl. Czego po dużych Boenicke skądinąd się należało spodziewać – ale czym innym spodziewanie, czym innym usłyszenie.

Poniżej też niespodzianka – cztery pozycje strojenia basu.

Na start opisu powrócę w sopranowy przedział. Po optymalnym ustawieniu i uszlachetniającym szlifowaniu gamą częstotliwościowych sekwencji Harmoniksa, sopran się niewątpliwie poprawił i stał rzeczywiście szlachetny, niemniej zdarzało mi się słyszeć lepsze, toteż przed Svenem faktycznie stoi otworem droga do sopranowej poprawy. Wraz z użyciem najwyższych gatunkowo tweeterów nie zajdą wprawdzie zasadnicze zmiany, bo sopranowe brzmienia już są dźwięczne i wysoce złożone w harmoniczne koronki, a jednocześnie dalekie od wszelkich ostrości czy zniekształceń, niemniej od dzwonków czy strun skrzypiec da się usłyszeć jeszcze więcej. Niewielkie „trochę”, ale dla audiofila to przecież całe jego audiofilskie życie. Przykładowo, większą sopranową misterność oferowały topowe Avatar Audio, też przy okazji bardziej ożywiające przestrzeń intensywniejszym podkładowym szumem. Lecz nie na takiej misterności i tej miary wyczuleniu reakcyjnym na sygnał polega magia dużych Boenicke. Tweetery ich wystarczają do przywołania magii, a sam producent nazywa je, cokolwiek pogardliwie, „wspomagającymi”. Dzięki tym wspomagającym głośniczkom bijącym dźwiękiem do tyłu oraz trzyelementowej plus bass-refleks głośnikowej reszcie kilka metrów za kolumnami zjawia się teatr magii. Średnio biorąc na szerokim nagraniowym przekroju z pierwszym planem dwa metry za, lecz w przypadku niektórych produkcji orkiestrowych można było faktycznie zakosztować wizyty w filharmonii – orkiestra zjawiała się aż jakieś pięć metrów za głośnikami i lokowała na podwyższeniu estrady. To działało na wyobraźnię, podnosiło autentyzm – poczucie bycia na koncercie towarzyszyło temu silniejsze niż zwykle.

Poniżej jeszcze bass-refleks, a wszystko na Swing Base.

Zwłaszcza że rysowała się też druga specyfika przestrzenna – dźwięk nie wzbijał się pod wysoki sufit, tylko roztaczał szerokim pasem na linii oczu lub nieco wyżej. Pierwszy raz tak dokładnie odmalowana zatem została scena koncertowa, co było ciekawym doznaniem, obiecywanym zresztą przez konstruktora. Z kolumnami Boenicke mamy lądować w koncertowych salach i z tymi tu W11 faktycznie wylądowałem. Przykładowo płyta Jordi Savalla upamiętniająca orkiestrowe dokonania Jean-Baptiste Lully᾽ego przeniosła mnie na koncert w sensie scenicznie dosłownym.

 

 

Brzmienie cd.

Kąt odgięcia ma zasadnicze znaczenie.

   Samo brzmienie w tym pasie okazało się specyficzne – oparte o duże źródła, w tym wypadku nie jak najdokładniej separowane i ukazywane odrębnie, tylko jak najdokładniej wiązane z sobą w jedno ogólne brzmienie. – Lokalizacja i propagacja nie okazały się w prezentacyjnym ujęciu Boenicke W11 starannie rozróżnione i oddzielone, tylko płyta po płycie tworzył się jeden brzmieniowy konglomerat o wysokiej gęstości. Co nie znaczy, że lokalizacji zupełnie tam nie było: brzmienia dochodziły z określonych miejsc – gdy śpiewak stał po lewej, słychać było go z lewej. Niemniej stopień nasycenia przestrzeni brzmieniem w przypadku każdego z dziesiątek puszczanych w obroty krążków okazał się wyjątkowo wysoki – zupełny brak pustych miejsc wypełnianych samym poszumem tła. Od Boenicke W11 dostajemy muzyczną zupę – i to nie cienki rosołek.

Przepraszam za kulinarne porównanie, ale nie znalazłem pod ręką lepszego. By się wyrazić mniej trywialnie dodam, że muzyka tym razem szczególnie była esencjalna, całą przestrzeń nasycająca i wypełniająca sobą. Ucho nigdzie nie trafiało na pustkę; nie dość tego – za każdym razem sytuacja „dźwięk wszędzie”, w każdym miejscu go gęsto. Nieprzesadnie, realistycznie, niemniej muzyka wszechobecna, jednorodna, działająca jak jeden mięsień.

Samo zaś brzmienie ciepłe, biologiczne i w stu procentach melodyjne. Też tak jak lubię z meszkiem; a tym bardziej chropawe, im bardziej ustawimy kolumny pod aktywność sopranów. Ale przy ustawieniu basu na +2 nawet maksimum tej intensywności nie dawało chropawości wyraźnej, kto zatem ją wyżej ceni od melodyki naturalnej, zejść powinien na poziom +1 albo 0. (Rzecz jasna relatywizuję do swojego pokoju i toru, ale to chyba oczywiste.)

Naprawdę zasadnicze.

Duże źródła i ich skomasowanie do jakby jednego dźwięku szczególnie mocny wyraz znalazły w teście stereofonii. Nigdy poprzednio się nie zdarzyło, aby w Chung-kuo Vangelisa (płyta „Themes”) przechodzenie dźwięku pomiędzy kanałami właściwie nie istniało; by cały czas był intensywnie podtrzymany pomiędzy jednym a drugim na całej szerokości. W błędzie jednakże ci, którym się w związku z tym zdaje, że obraz w takim razie ułomny. Zupełnie nie odniosłem takiego wrażenia: to było inne, lecz fascynujące i wyrazowo mocne. Jeden brzmieniowy ekran, jedna kurtyna – różnie to można określać, tak czy tak efekt całościowy, duże wrażenie wywierający i ani trochę nie dający poczucia, że coś jest tutaj nie tak. Gdyż owo całościowe brzmienie głębokie – i w odniesieniu do siebie, i do tej jednolitej sceny o właśnie dużej głębi – a przy tym pełna kultura, imponująca siła oddziaływania, długie wybrzmienia, zaśpiewy, jeszcze ten meszek. Dźwięk niewątpliwie magiczny i określenie „teatr cudów” samo się narzucało. Siła, koherencja, koordynacja, holografia, elegancja i śpiewność. Ciśnienia bardzo wysokie, ale z uwagi na boczne ustawienie wooferów bardziej roztaczające się na cały obszar niż idącym tylko do przodu atakiem wgniatające słuchającemu mostek. Dźwięk wszechogarniający i rozbudzający wibracją całe pomieszczenie, a nie pozostający tylko za kolumnami lub nieznacznie tylko wysuwający się przed nie.

Wszystkie poza tym jednym testy zaliczone na wysokie oceny: naturalność normalnej mowy, eleganckie pogłosy, świetne obrazowanie wnętrz stepowaniem i innymi dźwiękami, imponujący brzmieniowym rozmachem i harmonicznie złożony fortepian, niezwykła intensywność skrzypiec w bachowskich produkcjach Milsteina. (To wyjątkowa płyta, lubiącym muzykę klasyczną radzę mieć.) Ciężki rock przy wyczuwalnym lekkim ociepleniu wyrazowo potężny i jasna rzecz, że jednolity wyrazowo. Jeżeli czegoś odnośnie go się czepiać, to może wokaliści trochę za bardzo się tracili w tej potężnej jednolitości brzmienia. Ale w muzyce rozrywkowej tego gubienia ani śladu – od jazzu i bossa novy po poezję śpiewaną same popisowe produkcje. Jedynie album „Ten New Songs” Leonharda Cohena pokazał przedobrzony bas, ale ta płyta tak została nagrana – to po jej stronie wina, a nie kolumn.  

Podsumowanie

   Najbardziej lubię głośniki tubowe, ich dźwięk jest najbardziej przestrzenny. Spośród tych, które tubowe nie są, szczególnie cenię potrafiące łączyć wyjątkowe wyczulenie na sygnał z pełną melodyjnością i mocą. Boenicke W11 w wersji Standard (o dwóch wyższych wersjach niczego odnośnie brzmienia nie wiem) nie należą do jednych ani drugich – to generatory dźwięku nowszego typu. Duża siła ataku brzmieniami w pierwszym rzędzie ciśnieniowymi, a nie trójwymiarowymi i misternymi, to główny ich modus operandi. Ale to nie po prostu trzy głośniki jeden nad drugim umieszczone na froncie pudła ze sklejki. Głośniki biją w trzech kierunkach (odnośnie pary w czterech), wychodząc brzmieniami z obudów całych drewnianych i szczególnie skomplikowanych wewnętrznie. Zaprojektowane i zestrojone przez realizatora nagrań, a nie inżyniera po prostu, i w konsekwencji tego dźwięk skrojony pod melomanów – bywalców koncertowych sal, a nie typowych audiofili, skupionych na detalach i niuansach. Ich sensem i punktem odniesienia nie są porównania do innych kolumn, tylko do przeżyć wynoszonych z koncertów, a tam faktycznie w pierwszych rzędach zjawiają się ciśnienia i brzmienia orkiestr tego typu. Niezależnie zaś od tej formy fundującej i wynikłej z niej specyfiki, słucha się dużych Boenicke z fascynacją; ich styl ujednolicający wyraz brzmieniowy działał będzie mocno i na tych, którzy są audiofilsko skręceni. A czy ktoś niezależnie od wszystkich za i przeciw wolał będzie usłyszeć jak najdokładniej sapanie i szmer mankietów solisty, w miejsce przeżywania muzyki samej w wydaniu jak najbardziej scenicznym, to już rzecz jasna jego sprawa i recenzentom nic do tego.

PS

Odsłuchom towarzyszyło silniejsze niż zwykle wrażenie, że z innym torem lub w innym pomieszczeniu mogą te W11 grać inaczej. Cóż – może tak? może nie?

 

W punktach

Zalety

  • Niespotykana koherencja brzmieniowa.
  • Dźwięk pracujący jak jeden mięsień, jeden tłok.
  • Niezwykle gęsty.
  • Wysokociśnieniowy.
  • Spójny.
  • Dźwięczny.
  • Szybko narastający i długo podtrzymywany.
  • Całą scenę szczelnie i nieustająco wypełniający.
  • Operujący dużymi źródłami, ściśle ze sobą kooperującymi.
  • Roztaczający szeroką i – niczym ekran kinowy – nie sięgającą sufitu panoramę.
  • Bardzo głęboka scena o estradowym osadzeniu.
  • Dźwięk nie zostaje cały za głośnikami – atakuje we wszystkich kierunkach, także do przodu.
  • Wprawiając całe pomieszczenie w silną wibrację nawet przy stosunkowo niskich poziomach głośności.
  • Trójwymiarowość na dobrym poziomie.
  • Misterność, rozdzielczość i detaliczność także.
  • Meszek na dźwięku, wzbogacający tekstury.
  • Wzorowa dykcja.
  • Piękne wokale.
  • Wzbogacające pogłosy.
  • Świetne odmalowanie dźwiękami wnętrz.
  • Całościowa potęga.
  • Specyficzna stereofonia na bazie stuprocentowego międzykanałowego wypełnienia – mniej niż zazwyczaj „ruchoma”, mimo to sprawiająca wrażenie bardziej naturalnej.
  • Nieznaczne ocieplenie przekazu prędzej sprzyja naturalności niż zaburza ewentualny smutek.
  • Silny walor emocjonalny w każdym gatunku muzycznym.
  • Obudowa cała drewniana, skomplikowana wewnętrznie.
  • Głośniki działające praktycznie omnikierunkowo, w większości wykonane na indywidualne zamówienie..
  • Pływające zawieszenie.
  • Ciekawy design.
  • Perfekcyjna obróbka.
  • Cztery wykończenia do wyboru.
  • Cztery ustawienia siły basu.
  • Dwa sposoby ustawień.
  • Bardzo szeroki wachlarz udoskonaleń.
  • Sławna marka.
  • Made in Switzerland.
  • Polski dystrybutor.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Tanio nie jest, z udoskonaleniami jeszcze drożej.
  • Tweetery mogłyby być w wyższym gatunku.
  • Problemy z wyrugowaniem wzbudzeń obudów.
  • Dość łatwe do napędzenia, ale dość trudne do ustawienia.

 

Dane techniczne Boenicke W11:

  • Kolumny podłogowe, trójdrożne.
  • Skuteczność: 89 dB.
  • Impedancja: 6 Ω.
  • Waga: 25 kg/szt.
  • Wymiary: 1050 x 161 x 390 mm.
  • Wersje wykończenia: dąb, jesion, wiśnia, orzech.

 

Boenicke W11 Standard

  • Dostrojony do 27 Hz głośnik basowy ø 25 cm o dużym wychyleniu, z płaską membraną z włókna węglowego o strukturze plastra miodu. (Filtr pierwszego rzędu.)
  • Wykonany na zamówienie głośnik nisko-średniotonowy ø 15-cm z membraną z drewna. (Filtr dolnoprzepustowy pierwszego rzędu, brak filtru górnoprzepustowego, korektor fazy z drewna jesionowego, magnes przymocowany na stałe do drewnianej struktury obudowy.)
  • Wykonany na zamówienie głośnik szerokopasmowy ø 7.5 cm. (Filtr górnoprzepustowy pierwszego rzędu, równoległy rezonator elektromechaniczny, regulacja poziomu basu co 2.5 dB, zrealizowana za pomocą najwyższej klasy autotransformatora wykonanego na zamówienie.)
  • Tylny tweeter wspomagający.
  • Wielożyłowe okablowanie kierunkowe typu Litz w jedwabnym oplocie.
  • Najwyższej klasy zaciski WBT Next Gen.
  • Cena: 39 900 PLN

 

Boenicke W11 SE

  • Równoległy rezonator elektromechaniczny dla głośnika nisko-średniotonowego.
  • Filtry prądowe Bybee Quantum.
  • Układ linearyzacji fazy akustycznej.
  • Srebrny foliowy kondensator buforowy Duelund o pojemności 0.01 μF.
  • Cokoły Swing Base w zestawie.
  • Cena: 56 900 PLN

 

Boenicke W11 SE+

  • Szeregowe rezonatory elektromechaniczne dla głośnika szerokopasmowego i nisko-średniotonowego oraz równoległe i szeregowe drugiego stopnia.
  • Moduły dopasowujące Steinmusic Speaker Match Signature.
  • Dostrajające nakładki Harmonix Tuning Base dla głośnika szerokopasmowego.
  • Srebrno-złoty kondensator olejowy Mundorf dla głośnika szerokopasmowego wraz ze srebrnym foliowym kondensatorem buforowym Duelund 0.01 μF.
  • Dodatkowy kondensator Mundorf MCap Supreme dla tweetera wspomagającego.
  • Cokoły Swing Base w zestawie.
  • Cena 76 900 PLN

 

System

  • Źródło: gramofon CSPort TAT2, odtwarzacz Ayon CD-35 II.
  • Wkładka: ZYX Ultimate DYNAMIC.
  • Kabel ramię-przedwzmacniacz: Siltechem Signature Avondale II.
  • Docisk płyty: Synergistic Research MiG UEF Record Weight.
  • Przedwzmacniacz gramofonowy: Ancient Audio Silver Stage.
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head Mark III.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Kolumny: Boenicke W11 Standard + Swing Base.
  • Kabel głośnikowy: Sulek 6×9.
  • Interkonekty: Acoustic Zen Absolute Cooper, Sulek Edia & Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Power Base High End.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Ustroje akustyczne: Audioform.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Solid Tech „Disc of Silence”, Synergistic Research MiG SX
Pokaż artykuł z podziałem na strony

2 komentarzy w “Recenzja: Boenicke W11 Standard

  1. Alucard pisze:

    Nigdy mnie kolumny nie interesowaly za bardzo, mialem tylko podstawowe podlogowe Kody z jakims wzmacniaczem Pioneera. Ale brzmi zdecydowanie jak cos, co chcialbym miec. Napieranie dzwieku na sluchacza skumulowane w poteznej energii to jest cos czego zawsze chcialem. Poki co szukalem tego w sluchawkach. Maja to co poniektore modele z wyzszej polki zachowujac przy tym inne walory dzwieku wysokiej proby. Co do samych kolumn to zawsze rozroznialem ladne lub brzydkie jesli idzie o wyglad. Pierwszy raz w zyciu widze kolumny ktore sa ohydne i stylowe jednoczesnie. Oryginalny sprzet 😉

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ohydne to one nie są. Jak dla mnie ustawne i sympatyczne. Nietuzinkowe oczywiście też. Podobna kumulacja energii w słuchawkach Ultrasone E7, E9 i T7, aczkolwiek temu ostatniemu wcieleniu koniecznie należy wymienić kabel. (Technicznie łatwe, ekonomicznie słone.)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy