Dźwięk
Opis brzmienia musimy zacząć od uwagi o kablach. Głośniki są czułe na punkcie interkonektów, a te powinny być z gatunku łagodnych, pełno brzmiących i raczej ciepłych. Dlatego nie sprawdził się supertransparentny Crystal Cable w parze z niewiele mniej przejrzystą Tarą. Doskonale pracował natomiast gdy łączył odtwarzacz z przedwzmacniaczem, a pomiędzy przedwzmacniaczem a wzmacniaczem znajdował się złocony Ear Stream lub węglowy van den Hul. Trudno oczywiście wyrokować jak mogłoby to być w przypadku innych systemów, ale z Accuphase DP-510 i Lebenem CS-300F, a także moim ASL i Croftem dobrze było z bardziej spokojnym okablowaniem niż z ekspresyjnym. Bardziej transparentne kable wywoływały zbyt dużą nerwowość i złe wykończenie sopranów. Za ostre i nie dość powabne. Degradowały także średnicę, która stawała się za mało nasycona, bez naturalnego ciepła i po prostu nie taka jaka trzeba, by głosy stały się naturalne. Tak więc ostrożnie z doborem kabli i przede wszystkim ostrożnie z wydawaniem wyroków, bo te głośniki potrafią grać bardzo różnie i nawet z bardzo dobrymi systemami przy niewłaściwym okablowaniu zawiodą, a przy odpowiednim wysokiej klasy brzmienie będzie gwarantowane. Bo zarówno z Lebenem jak i moim systemem grały naprawdę dobrze, przy czym nieco bardziej podobały mi się z Lebenem. Może nie tak do końca, bo artykulacja z Twin-Head i Croftem była wyraźniejsza, jednak skłonność Crofta do wyrazistego brzmienia miała tu nieco podobny skutek co transparentne kable. Brakowało kociej miękkości. Dźwięk się trochę utwardzał, za ostro krawędziował i niepotrzebnie podkreślał kontrasty. Minimalnie, odrobinę, ale jednak. Natomiast z Lebenem tego nie było i to nawet po samotnym Crystal Cable, co bardzo dobrze świadczy o pracy jaką jego twórca, pan Hyodo, włożył w swój nowy wzmacniacz. Dam głowę, że dobrze grałoby to też z kablami Siltecha, Cardasa albo MIT’a, a z Nordostami czy Fadelami niekoniecznie.
To ładniejsze brzmienie z Lebenem wynikało nie tylko z milszego dźwięku o lepszym wypełnieniu, ale także z jaśniejszej tonacji, która z moim systemem była nieznacznie, ale trochę za ciemna. Wyraźniejsza prezentacja o ostrzejszych rysach i ciemniejszej karnacji brzmiała mniej miło od łagodniejszej, pełniejszej i jaśniejszej. Obie miały przy tym rysy wspólne. Na przykład to, że pasmo jest zawsze zwarte, bez odrywania i separowania skrajów. Jednocześnie dźwięk jest obszerny, co z pewnością zawdzięczać należy tym skierowanym do góry głośnikom. Jest to efekt trochę podobny do tego uzyskiwanego przez głośniki tubowe – dźwięk ulega rozciągnięciu sferycznemu, wypełniając sobą większy obszar. Poprzez to nie jest tak bezpośredni i powszedni jak rozmowa z kimś vis-a-vis, ale ma ten przestrzenny czar, podobnie jak słuchawki Sennheiser HD 800. To się nie musi podobać, można woleć brzmienie monitorowe, bardziej zwyczajne i do słuchacza przylegające, ale to ma swój smak i wielu swoich zwolenników. Jednocześnie brzmienie Castle S3 mimo tych skierowanych do góry głośników nie ma żadnych problemów z uciekaniem dźwięku do góry. Scena ładnie rozciąga się przed słuchaczem, ma dobrą stereofonię i głębię. Zapełniają ją dobrze wyartykułowane i ciekawe dźwięki. Nie jest to brzmienie próbujące być spektakularnym poprzez jakąś equalizerową modyfikację pasma, w najmniejszym stopniu o to nie zabiegające, natomiast bardzo dobrze całościowo skrojone. Bas nie jest podkreślony, a soprany nie atakują, tylko wszystko układa się w całość o klarownym i zdolnym przynosić naprawdę dużą satysfakcję brzmieniu. Zwłaszcza z Lebenem grało to bardzo interesująco i zapamiętałem ten dźwięk jako naprawdę dobry bez żadnej umowności. Analogowy, ciepły, zajmujący. Świetnie wyważony tonalnie i bez żadnych wad. Ale także ten bardziej pogłosowy i mocniej zarysowany z Twin-Head i Croftem pozwalał się słuchać z dużą satysfakcją. Zwłaszcza po jakiejś godzinie, kiedy lampy się dobrze rozgrzały i dźwięk też się wypełniał. Miał wtedy jedną dość wyraźną nad Lebenem przewagę. Lepiej wypadał z muzyką rockową. Bas posiadał wydatniejszy i wyraźniej rozrysowany, a przy tym jak na głośniki niespecjalnie przecież wielkie i niedrogie wyjątkowo energicznie atakujący i taki właśnie w rockowym stylu – mocny, akcentujący, twardy. W ogóle rockowy styl był tutaj świetnie oddany, z charakterystyczną sobie drapieżnością, ponurym wydźwiękiem emocjonalnym i mrocznym klimatem, podkreślanym ciemniejszą tonacją tego zestawu.
Dzięki swym czterem „fajkom” dźwiękoprzewodzącym głośniki bardzo dobrze oddawały akustykę. Nie miały też żadnych sopranowych problemów (w każdym razie nie w próbowanych zestawieniach) i dzięki temu bardzo polubiły się z polskimi płytami o nieskompensowanej dynamice, na przykład Czterema porami roku w wykonaniu Konstantego Andrzeja Kulki, podobnie jak z wydaniami XRCD. Tak samo jak rock było to naprawdę świetne granie, takie całą gębą. Przyjemną nocną porą z głębi omroczonego pokoju płynęła ku mnie wysokiej klasy muzyka, taka już do rozkoszowania się, a nie tylko słuchania na zasadzie – na więcej mnie nie stać, więc to musi wystarczyć. Jedyna rzecz jaka nie do końca się udała, to taka daleko już posunięta magia ludzkiego głosu. Mam pod tym względem wyjątkowo wysokie oczekiwania i szereg stosownych nagrań obkutych na blachę w różnych najwyższej klasy zestawieniach. Castle pokazywały głosy bardzo dobrze, ale nie rewelacyjnie. Brakowało tej obezwładniającej swoistości, ostatecznego szlifu, dogłębnej magii. Trudno jednak by były głośnikami o magii ostatecznej, bo wówczas wszystkie droższe stałyby się bezużyteczne, a tego nawet sam Castle pewnie by nie chciał, bo jemu samemu też nie zostałoby wtedy nic do roboty.
1 komentarz w “Recenzja: Castle Howard S3”