Tor odsłuchowy i związana z nim wolta
Mając już jako tako poratowanego Ayona, choć wciąż żałując, że to 24/192 nie daje się wyłączyć, postanowiłem wykorzystać okazję i sprawdzić, jak gra SR-Omega z drapieżnym źródłem, które jej zaleciłem w podsumowaniu. No cóż, niewątpliwie gra lepiej. Dużo lepiej. Wszystko czego słuchałem poprzednio zabrzmiało dynamiczniej i ze sporym basem. Nie odnosiło się już wrażenia, że słuchawki gubią pewien potencjał, a ich łagodność wynika tyleż z łagodnej natury co z nie dość dobrego sygnału. Pewien jestem, że z prądem podkładu 580V i takim dzielonym Metronomem byłoby jeszcze sporo lepiej, no ale tego już nie sprawdzę. W każdym razie są to słuchawki wspaniałe, oferujące nie mniejszą dawkę wyrafinowania niż Omega II a jednocześnie pozostające zdecydowanie po stronie realizmu. To mariaż najlepszych cech Omegi II i SR-507 z minimalnie skromniejszym basem, ale lepszą separacją źródeł i kulturą ogólną. W odpowiednio zestrojonym torze grają fenomenalnie i nawet najcięższy rockowy repertuar nie był mnie w stanie odwieść od tego zdania tudzież przemożnej chęci dalszego rozkoszowania się dźwiękiem. Jeżeli nowa Omega będzie choć odrobinę lepsza, to niewątpliwie będzie fenomenalna.
Różnica pomiędzy SR-Omegą a Orfeuszem w systemie z Ayonem generalnie się nie zmieniła. Orfeusz miał ciemniejszą barwę, większą dynamikę i bardziej nasycony przekaz. Dźwięk w jego prezentacji posiada wyższą zawartość procentową; coś na kształt mocniejszego muzycznego koncentratu. Poparte jest to znacznie potężniejszą podstawą basową, co nadaje każdemu wykonaniu innego charakteru. By sprawdzić jak też naprawdę z tym basem jest, posłuchałem potężnych kotłów z VIII części El Greco Vangelisa. Omega była w tym fragmencie bardziej klarowna i rozpostarta, a Orfeusz mroczny i zwarty. Trudno zarazem powiedzieć, by jego kotły schodziły niżej. A więc dużo zależy od konkretnego utworu i oczywiście tego co napędza Omegę. Niewątpliwie stanowi ona większe wyzwanie dla kabli i źródła. A akurat ta płyta w wydaniu dawnego flagowego Staksa podobała mi się bardziej.
Zbierając te doświadczenia można napisać, że Omega kładzie nacisk na porządek, czystość, przestrzenność i kulturę, a Orfeusz na potęgę, dynamikę i żywiołowość. Jednocześnie posiada on pewną cechę, którą mają też AKG i Omega, ale u niego jest ona zdecydowanie najsilniej zarysowana. To towarzyszące słuchaniu poczucie przemożnego oddziaływania przestrzeni.
– Tak jakby się stało na skraju przepaści. Czujesz, że przestrzeń cię atakuje, chwyta za gardło, wciąga. Oczywiście na skraju przepaści czai się też strach, a słuchając Orfeusza żadnego strachu się nie odczuwa, tym niemniej jest to uczucie pokrewne – fascynujący, dojmujący, drapieżny atak przestrzeni.
Podsumowując raz jeszcze. Wokół każdych z tych słuchawek można zbudować tor, który sprawi, że muzyczny przekaz zyska wymiar czystej magii. (O brzemieniu AKG z Ayonem nie piszę, bo szkoda mi było czasu na podpinanie do niego Twin-Heada.)
Gdyby dane mi było wybierać, wybrałbym Orfeusza. Omega ma wprawdzie swój uwodzicielski powab i obszarową potęgę, a AKG K1000 wydają się w pewnych sytuacjach najbardziej realistyczne, niemniej Orfeusz jest najbliższy perfekcji; zarówno za sprawą basu, który oferuje w najwyższej jakości i w dowolnych ilościach, jak i tego epatowania drapieżną przestrzennością, która jest dla niego swoista. Tym niemniej w sensie czystej przyjemności obcowania różnice między tymi słuchawkami są minimalne i równie dobrze można powiedzieć, że zależą bardziej od nastroju słuchającego albo konkretnej płyty niż od obiektywnej zawartości technicznej.
System:
Odtwarzacze: Ayon CD-5s, Cairn Fog V2 i Sony CDP-222ES
Słuchawki: AKG K1000, Sennheiser Orpheus i Stax SR-Omega
Wzmacniacze słuchawkowe: ASL Twin-Head Mark III i Orpheus
Końcówka mocy: Croft Polestar1
Interkonekty: Kryna Inca7, Tara Labs Air1 i van den Hul „First Ultimate”