Recenzja: Soul Note P-3 i M-3

Odsłuch

    Przedwzmacniacz stanął więc na stelażu (dokładniej wielkim stole od Rogoz Audio), a monobloki na swych antywibracyjnych platformach dumnie przodem, wprost na podłodze, całkiem niedaleko od kolumn. Kabel głośnikowy mógłby zatem być krótki, ale specjaliści są zdania, że powinien mieć długość minimum czterech metrów, inaczej gorsze brzmienie. Posiadał zatem owe cztery i pod sobą antywibracyjne podkładki (także od Rogoz Audio), a monobloki zostały podpięte do prądu parą identycznych zasilających przewodów Luna Cable Mauve. Między nimi a przedwzmacniaczem interkonekty symetryczne Transparent XL REFERENCE, pomiędzy odtwarzaczem a przedwzmacniaczem symetryczny Tellurium Q Black Diamond.

   Wyznam zupełnie szczerze, bez ogródek – nie miałem specjalnych oczekiwań. Przywykłem już do tego, że własny wzmacniacz zadowala bardziej nawet od bardzo drogich, wyjątki są nieliczne i nie są tranzystorowe. W końcu nie z czego innego, jak z tego właśnie powodu, twórca tranzystorowych wzmacniaczy Grandinote kawał życia poświęcił na próby przeniesienia bogactwa lamp w domenę tranzystorów, co znakomicie mu się udało, ale odnośnie flagowego wzmacniacza od Soul Note nikt nie sygnalizuje, że mamy tu tranzystory grające w typie lamp. Dźwięk zatem pewnie szybki i dynamiczny lecz pozbawiony czaru, choć trzeba przyznać, że wzmacniacze tranzystorowe coraz się lepiej spisują i taki na przykład Heed Lagrange nie może rozczarować.

    W miarę zapoznawania się z technicznym zapleczem recenzowanego zjawiało się zaciekawienie, bo po raz pierwszy wszedłem w styczność z koncepcją układową Darlingtona, którą ten sławny (jeden z najsławniejszych) inżynier-wynalazca opracował w 1953, ocierając się tym wynalazkiem o wynalezienie układów scalonych, w postaci ostatecznej opracowanych przez Jacka Kilby w 1958. Sprawa wydawała się tym ciekawsza, że układ Darlingtona jest odsądzany od czci i wiary, jako za trudny do zastosowania na rzecz wybitnego dźwięku. Jedni straszą spowolnieniami, a inni brakiem stabilności, podczas gdy inni mówią o szczególnej skuteczności i właśnie większej stabilności – co sytuacją powszechnie znaną jako koncepcyjny bałagan. W odróżnieniu od wizji politycznych, klimatycznych czy ekonomicznych, gdzie nieodmiennie samo snucie i awantury, tutaj można powiedzieć „Sprawdzam!”, bo zespół pod kierunkiem Hideki Kato podstawił nam gotowy wzmacniacz. Podstawił i wręcz się domaga, żebyśmy go sprawdzili, nie zostawiając sprawy w oparach sporów i dywagacji.

 

 

 

 

   Podłączyłem wszystko i odpaliłem, od razu zadziałało. A zatem pierwszy plus, bo nierzadko się zdarza, że coś trzeba poprawiać. Tu nie było takiej potrzeby, ale była potrzeba, żeby system się rozgrzał i ograł. Dwa dni mu dałem na to ogrywanie i drugiego wieczorem zabrałem za słuchanie, podnosząc poziom dźwięku. Już od startu wiedziałem, że gra lepiej niż dobrze, co wymagało jednak uściśleń. Z uściśleń najważniejsze też zjawiło się prędko i w następstwie wiedziałem, że napiszę o melodyjności ogólnej i niezwykłej szczegółowości.

    Tak, wzmacniacz dzielony od Soul Note na bazie tranzystorów w układzie Darlingtona to rzeczywiście coś niespotykanego, ale nie tylko w odniesieniu do architektury obwodu, też rezultatów ich pracy. Bo z jednej strony mamy to, co zwykło przypisywać się lampom, a mianowicie głębię brzmienia i rembrandtowskie klimaty w oparciu o światłocień, jak również miąższość dźwięku – taką z powabem i aromatem. A przede wszystkim czucie w tym życia; nie obcujemy z odtwórczością, o której trzeba zapominać, aby móc wżyć się w nagranie, i dobrze, jeśli w ogóle da się. W muzyczny świat wchodzimy z tym Soul Note od razu – otoczeni przez żywe dźwięki i bezpośredniość relacji. Co w sumie najważniejsze i już by wystarczało, ale dzielony wzmacniacz z Sagamihary zachodzi nas także od innej strony i daje nam coś jeszcze. Tym czymś nadzwyczajna szczegółowość, naprawdę nadzwyczajna. Mój wzmacniacz też ją daje, ale żeby się wyróżniała potrzebuje specjalnych głośników o papierowych lub diamentowych, czy przynajmniej ceramicznych membranach. Dopiero z takimi zjawia się to, co możemy nazwać dreszcze rodzącym dotykaniem przez dźwięki, kiedy ciche szelesty, skrzypnięcia i oddechy zaczynają ożywiać przestrzeń aż do zaistnienia nowego wymiaru. Gdy dzięki nim muzyczne medium zaczyna się materializować nie poprzez zwykły poszum, o którym dobrze wiemy, że w odtwórczości aparatury prezentującej dobry poziom zwyczajnie musi się zjawić – i bardzo dobrze, bo bez niego otaczałaby nas martwota. Lecz tamto wiedząc i tamtego doświadczając wżywamy się w coś innego – skupiamy się na głównych dźwiękach, dodatki nie są skupienia warte. Tymczasem tutaj tak nie można; to uobecnianie otoczenia staje się zbyt przemożne, by dało się je marginalizować. Tętno przestrzeni i poszmer scenerii stają się jednym z głównych aktorów spektaklu i na upiększający dodatek łączą się z wiodącymi brzmieniami poprzez oprawianie ich misternością. Obszar na styku krawędź brzmienia-przestrzeń zyskuje bogatszą postać – koloratury w sposób bardziej widoczny się przenikają z przestrzenią, instrumenty elektroniczne otaczają się łuną dodatkowej wibracji, podobne jak struny i membrany nieelektronicznych i jak powietrze z trąbek. – I mamy już nie dwa, a trzy teatry; nie same główne dźwięki i ich medium, lecz jeszcze ową magię wzbogacającą ich zetknięcie. Ta magia jest typowa dla papierowych membran, dla elektrostatycznych słuchawek i dla głośników wstęgowych. A u wzmacniaczy tranzystorowych okazuje się pomieszkiwać w dzielonym od Soul Note, podobnie jak u lampowych pomieszkuje min. w też japońskich od Audio Note. Karbonowe membrany kolumn Audioform 304 rozbudziły się jak rzadko kiedy, uzupełniając elegancję linii melodycznych i zwykły poszum tła o zintensyfikowane przez czułe mikrofony tętno brzmieniowe, którego w zwykłym życiu nie mamy okazji doświadczać.

 

 

 

 

   To potrojenie warstw nie kończy jednak sprawy opisu tytułowego wzmacniacza, jeszcze daleko do tego. Bo trzeba też uwypuklić kontrast pomiędzy ciepłem i biologicznością głosów, a dobrze wyczuwalną przymieszką czynnika crisp i chropawością faktur. Głębokie brzmienie, przyciemnienie ogólne oraz gładkie płynięcie, ale nie bez poszmeru, chropawości i tej muzyki oddychania, zamiast jedynie zgęszczania. A przede wszystkim nacisk kładziony na złożoność i nacisk na wyraźność, a nie na samą konsystencję. Także na rytm i dobitność, a nie spokojne płynięcie – Soul Note S-3/M-3 to wzmacniacz atakujący dźwiękiem, nie sposób słuchać go z obojętnością czy brzdąkającego w tle. Zarazem jak najdalszy od ordynarnej agresji – dający powab i misterność – łączący zatem rzeczy przeważnie nie współistniejące, czerpiący z kontr stylistyk. Jego brzmienie nie jest tak jednoznacznie estradowe, jak u opisanego niedawno systemu od Ancient Audio, ale ma dużo z tego – potęgę i napranie energią, werwę i dynamikę. Nie jest przy twardych membranach aż tak jednoznacznie misterne, jak przy dużych papierowych głośnikach Avatar Audio, ale brakuje milimetrów. Nie jest też tak jednoznacznie lampowe, jak u wzmacniacza Grandinote i u prawdziwych dużych triod, ale wyraźny smak lampowy i ciepło są obecne. To zatem stylistyczny melanż, słuchałem tego z fascynacją. Wszystkie wektory tworzące wypadkową bardzo mi się podobały, a najbardziej swoiste operowanie przestrzenią. Wzmacniacz na tranzystorach wg koncepcji Darlingtona potrafił bowiem lepiej od innych podzielić przestrzeń na warstwy planów i każdą z wielu warstw bardzo dokładnie opisać, co dało sumarycznie wyjątkowy wgląd w głębię sceny.

    Scenę tę odnośnie pierwszego planu najczęściej lokował zaraz za linią głośników, lecz w stereofonicznym teście utworu „Chung Kuo” Vangelisa (polecam mieć do sprawdzania) ustawił ją bardzo głęboko i cały spektakl gwałtownych przejść prawo-lewo odbył od słuchacza hen-hen, a jednocześnie jako horyzontalny, a nie wzdłuż łuków łukowego sklepienia ponad sceną, jak to niejednokrotnie bywa. Takie obrazowanie sceniczne musi oznaczać min. znakomitą holografię, i ta oczywiście była. Musi także wzmagać zainteresowanie słuchacza, bo przecież więcej rzeczy dostaje do usłyszenia. To samo w odniesieniu do brzmień, jako nadprzeciętnie złożonych i w tej złożoności mieszczących cechy niekoniecznie zwykle współistniejące. Trzecim czynnikiem podnoszenia uwagi złożoność harmoniczna – analogicznie jak scena same współbrzmienia okazały się wyraźniejsze niż zazwyczaj i bardziej złożone. Wszystko to razem składało się na przeciwieństwo muzyki „łatwej, lekkiej i przyjemnej”, odżegnując się od łaszenia i tanich konsonansów. Żywość, energia i finezja wymieszana z mocą oraz prędzej nastroje refleksji i skupienia niż wesołości czy obojętności. Zwłaszcza że czynnik basowy też bardzo się zaznaczał niskimi zejściami i wysokimi ciśnieniami, a na drugim skraju soprany nie odżegnywały się od pikanterii i tego czegoś, co pozwolę sobie nazwać stroszeniem sierści na średnicy. Głosy wokalistów podszyte były wibracjami, a nie wygładzone na wzór powszedni, co można brać za ekscytację nadnaturalną, albo za naturalne następstwo użycia mikrofonów.

Brzmieniowo w każdym razie był dźwięk od Soul Note bliższy temu z elektrostatów Staksa niż temu od Warwick Acoustic, a zatem bardziej niepowszedni niż czerpiący z codziennych doznań. Bardziej echowy niż nieechowy, z podbitą wyraźnością i uwzględniający „misterium drobiazgów”, zamiast wybrzmiewać tak po prostu. Echa przy tym używał ze znawstwem dla budowania nastroju, tak samo jak bardzo efektownie używał tej drobiazgowości i potężnego w kontrapozycji basu. Rytmiczność przy tym pierwsza klasa i bardzo dobra szybkość – nie odnotowałem żadnych spowolnień, którymi przy Darlingtonach straszą. Znakomicie wypadła też próba skrajnie niskich zejść basu – ten okazał się również znakomicie rozdzielczy, szybki, prędzej twardy niż miękki i nie powodujący pasożytniczych wibracji w pudłach rezonansowych głośników. Skądinąd dyfuzory w Audioformach z podziałem na osobne komory dla każdego z czterech kanałów takowym zapobiegają, ale wzmacniacz także się spisał. Twardość basu nie przekładała się przy tym na zbyt mocne napięcie strun; strojenie instrumentów strunowych okazało się prawidłowe. Podobnie niepodwyższone były ludzkie głosy, a efektownie gęste i wzbogacająco chropawe. Piękna, wręcz nadzwyczajna trójwymiarowość dzwonków i piękna nastrojowość, bliższa mimo ocieplenia powadze niż pustej wesołości – to wszystko bardzo mi się podobało. Pasowało także do rockowego grania, którego brud i twardość zostały dobrze uchwycone, a potęga symfoniki orkiestrowej okazała się imponująca. Ogólnie duży spektakl i pod każdym względem udany, przykuwająco ściągający uwagę.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy