Recenzja: Soul Note P-3 i M-3

Wygląd, budowa i obsługa

    Zestaw może być czarny albo srebrny, przyjechał ten ostatni.

Monobloki M-3

    Każdy z monobloków M3 to rozciągnięty na głębokość przeszło pół metra prostopadłościan z aluminiowym frontem o szerokości 34 i wysokości 25 cm. Przedni płat aluminium ma na środku wzbogacające wygląd pionowe wgłębienie, a w nim błękitne światełko aktywności, nad którym małą, nie rzucającą się w oczy czcionką naniesiony symbol M3, zaś poniżej światełka niemożliwa do przeoczenia chromowana plakietka z wygrawerowaną nazwą SOUL NOTE.  

    Aluminium jest przedniej jakości – gładkie i z satynową poświatą – natomiast też aluminiowe wierzch i boki są na rzecz dobrej wentylacji ażurowe. Boczki też dodatkowo żebrowane i w międzyżebrzach z różnej wielkości podłużnymi wywietrznikami, a wierzch dzieli się na obwiednię z czterema po każdej stronie podłużnymi oknami wentylacji i bardzo obszerne ażurowe wieko zawieszone nad elektroniką. To wieko po odkręceniu chromowanych śrub transportowych (do czego nie potrzeba narzędzi) zaczyna luźno pływać, sygnalizując luźną konstrukcję samego wnętrza, maksymalnie odseparowanego od wszelkich drgań, a zetem też od obudowy. Poprzez centralną siatkę możemy w to wnętrze zajrzeć, podziwiając gromadę ponad siedemdziesięciu kondensatorów skupionych w kilku grupach oraz miedziane płytki, do których przytwierdzono tranzystory. Trudniej będzie zobaczyć pojedynczy wielki toroid, zamontowany pionowo tuż za panelem przednim; pionowo, aby polaryzacja magnetycznego pola jak najmniej zakłócała pracę obwodów. Istotą jednak coś innego, co wiedzie nas do wyeksplikowanych powyżej wyznaczników, a dokładnie do tego o wyrugowaniu sprzężeń zwrotnych. Wolne od takiego sprzężenia, i w oparciu o jak najkrótsze ścieżki, za wzmacnianie sygnału odpowiadają trzy po każdej stronie do miedzianych płytek przytwierdzone tranzystory NOS o przemysłowym rodowodzie – po jednym na każdej od Motoroli i po dwa od Sankena. Tworzące po każdej z tych stron tranzystorowy układ Darligtona [3], co stanowi nie tylko w dzisiejszych czasach, ale ogólnie biorąc, rzecz niewątpliwie wyjątkową. Trudno bowiem korzystać już z pojedynczego układu kaskadowego zawierającego na jednej z gałęzi dwa, a co dopiero z dwóch takich. Trzeba dysponować tranzystorami o niskim współczynniku COP (niskiej emisji cieplnej względem przyłożonego prądu), a przede wszystkim trzeba umieć obejść problem spowalniania sygnału skutkiem jego spiętrzania, co robi się przy pomocy przyspieszającego układu push-pull. Sytuacja taka wymusza bardzo staranne parowanie, trzeba zatem mieć zgromadzonych wstępnie wiele tranzystorów, aby móc wybrać spomiędzy te idealnie pasujące do układania w łańcuchy. W zamian układ Darlington odwdzięczy się o wiele silniejszym niż u typowych dzisiaj układów MOS-FET, bo kaskadowym wzmocnieniem, i już startowo pozwoli puszczać przez się większe prądy, a przede wszystkim otworzy szerszy zakres korelacji liniowych, będzie więc całościowo układem stabilniejszym. Co umożliwi korzystniej dla finalnego efektu brzmieniowego te prądy dobierać, a jak odnośnie szczegółów poradziło sobie z tym wszystkim Soul Note w osobie konstruktora Hideki Kato i jego badawczego zespołu to już ich słodka tajemnica, ale to musiało być trudne; inaczej inni też by mieli w swoich wzmacniaczach Darlingtony. Mnie pozostaje zaopiniować, że wybrali opcję niezwykłą, dającą niespotykany w innych wzmacniaczach, wiele obiecujący układ wzmocnienia, plus ocenienie tego słuchem, czyli powtórzenie ostatniego etapu ich ścieżki rozwojowej wg własnych wytycznych.

  Wcześniej została do opisu tylna strona wzmacniacza i sposób jego posadowienia. Płatem czarnej blachy będąca tylna część obudowy jest wyjątkowo ascetyczna – każdy monoblok niesie na niej pojedyncze przyłącze XLR, jedną parę terminali głośnikowych oraz gniazdo prądowe. W komplecie z monoblokiem dostajemy zwykły kabel zasilający oraz przyzwoitej jakości głośnikowy, dostajemy także coś jeszcze, co okazuje się większe i ważniejsze. To coś, to obszerna platforma nośna z ładnie obrobionego, pociągniętego brązową bejcą (alternatywnie jasną lub ciemniejszą) drzewa brzozowego, sama stojąca na trzech walcowatych podkładkach z materiału absorbującego drgania, do których przykręcamy dodatkowo chromowane kolce. Na dwóch takich platformach, stając na podłodze przed stelażem sprzętowym, winny wylądować monobloki Soul Note M-3, z których każdy ma przytwierdzonych pod spodem sześć własnych kolców – trzy do podparcia obudowy i trzy do podtrzymania luźno zawieszonego w niej wnętrza. Rozkład kolców dobrano ponoć wyjątkowo starannie, podobnie jak wymiary platform, których obrys 45 x 66 cm jest dużo większy niż urządzeń. Podobnie staranny rozkład odnosi się do wsporników podtrzymujących je same – wszystko by jak najlepiej rozpraszać drgania, wszystko zweryfikowane w odsłuchach.

    Monobloki uruchamiamy dużymi zapadkowymi włącznikami na lewej ściance obudowy, w stanie spoczynkowym pobierać będą 110 W prądu każdy. Ich moc szczytowa to 160 W/4Ω, pasmo przenoszenia 2 Hz – 200 kHz, THD 0,1%; każdy waży 31 kg i wymaga podpięcia do przedwzmacniacza Soul Note S-3, albo jakiegoś innego z wyjściami XLR.

Przedwzmacniacz P-3

   Przedwzmacniacz P-3 też ma drewnianą platformę nośną, ale mniejszą i pozbawioną podstawek; zamiast których sam ma na spodzie tłumiące drgania walce nie zakończone kolcami z funkcją amortyzacji tłokowej. Można go bez problemu umieścić na stelażu sprzętowym, czemu w przypadku monobloków przeszkadzać będzie rozstaw podpór; standardowe półki stelaży nie są wystarczająco szerokie, żeby ten rozstaw objąć.

   Sam przedwzmacniacz to też masywna bryła satynowo srebrnego aluminium, pasującego wyglądem do monobloków, ale się odróżniającego. Również wysoko wypiętrzonego, ale szerszego niż głębszego i z ozdobnymi frezami o orientacji poziomej. Nafrezowała się obrabiarka, żeby taki fronton uzyskać, a prócz skomplikowanej topologii znaczy go z prawej u góry mały ekran o czerwonych na tle czarnym czcionkach, ujemną skalą (- 0,00 dB) informujących o sile wzmocnienia, poniżej duże pokrętło potencjometru, na środku taka sama jak w monoblokach chromowana plakietka SOUL NOTE. Po lewej, idąc od dołu: przycisk POWER, ponad nim oczko aktywności, jeszcze wyżej trzy niewielkie przyciski podpisane OUTPUT, BAL IMPUT i UNBAL IMPUT; nad pierwszym dwa światełka, nad pozostałymi po cztery. Co nam uświadamia, że do urządzenia możemy podpiąć cztery źródła RCA i cztery XLR, a wyjść możemy jednym wyjściem RCA i jednym XLR. Pardon – to nieprawda! Faktycznie wyjść możemy pojedynczą parą gniazd RCA, ale pary gniazd XLR są nie jedna a trzy – tyle symetrycznie podpiętych urządzeń można naraz obsłużyć.  

   Tak samo jak monobloki przedwzmacniacz ma na bokach aluminiowe żebra radiatorów, ale o wiele grubsze, ozdobnie na końcach sfazowane, odcinająco się kolorystycznie na kolor ciemnoszary metalik anodyzowane i chyba niespecjalnie poza funkcją ozdobną potrzebne, gdyż urządzenie się nie rozgrzewa.  

   Pokrywa wierzchnia to również tutaj głównie wentylacyjna siatka, ale krzyżowo podzielona na cztery osobne okna, co ładnie się prezentuje: przedwzmacniacz i monobloki tworzą efektowną w swej masywności i staranności projektu aluminiową z drewnianymi podstawami kompozycję.

    Tylna ścianka u przedwzmacniacza (tak samo z czarnej blachy) została podzielona na równe części pionowym wgłębieniem, podkreślającym fakt bycia konstrukcją dual-mono. Na każdej tak powstałej sekcji odnośne gniazda wejść i wyjść, oprócz tego na prawej niezbędne prądowe, na lewej kilka regulacji. Tymi regulacjami można ustawić funkcję bajpasu dla ewentualnej sekcji video (tak żeby ona sama regulowała sobie głośność), można także ustawiać funkcję „slave” albo „master”, gdy wzmacniacz współpracuje z innymi urządzeniami od Soul Note, a przede wszystkim można przecinać pętlę masy, albo tego nie robić.

    Odnośnie tej ostatniej producent szczyci się całkowitym odseparowaniem poszczególnych obwodów („tak żeby w danej chwili te nieaktywne były od urządzenia niczym odpięte”) i jeszcze to poprawiającymi ceramicznymi izolatorami między elektroniką a obudową, dzięki czemu uciążliwości ze strony pętli masy winny zostać całkowicie zniesione.

    Drugim szczególnym powodem do dumy sekcja potencjometru, który jest tak naprawdę krokowy, mimo iż gałka chodzi gładko. Gładko i bardzo pewnie – bez żadnych luzów mechanicznych na bazie profesjonalnych rozwiązań dla kół zamachowych – a 144 niewyczuwalne przy kręceniu kroki co 0,5 dB to 144 najwyższej klasy „nagie i niskostratne” rezystory foliowe.

   Kolejnym powodem zasilanie rozbite na trzy pionowo zamontowane duże toroidy, z których mniejszy obsługuje sekcję wskaźników, a dwa stronami większe czuwają nad sygnałem.

    Ogólnie biorąc wszystkie podzespoły i cały pakiet obwodów, podzielonych na dwa monofoniczne układy, to jeden wielki powód do dumy – dźwięk ma się z tego wyłaniać nadzwyczaj szczegółowy tudzież magicznie trójwymiarowy.

    Przedwzmacniacz waży 25 kg i ma wymiary 454(W) × 174(H) × 430(D) mm. Ze ściany bierze 20 W i może sam podbijać sygnał o 11 dB przy paśmie przenoszenia 2 Hz – 1 MHz i THD poniżej 0,0015%.

     Uzupełnieniem pilot – duży, aluminiowy, srebrny. Obejmujący tradycyjną obsługę głośności i wyboru wejść, przy czym głośność narasta pomału, nie ma obawy o szybkie skoki. W komplecie z urządzeniem zwykły kabel zasilający i papierowa instrukcja obsługi oraz dedykowane drewniana platforma do podłożenia na półce stelaża.

[3] Czyli kaskadowego, mnożnikowego wzmocnienia.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy