Recenzja: Music Hall STEALTH

Brzmienie 

   Shelter powiada o swoich wkładkach, iż są maksymalnie realistyczne, osiągając to zarówno poprzez naturalizm brzmieniowy, jak i realistyczną dynamikę. Gramofon zbrojny wkładką Sheltera, tym bardziej jedną ze szczytowych, nie ma więc być przede wszystkim aksamitem pieszczącym analogiem, tylko realistycznym drapieżcą, o którym już wzmiankowałem. Zabójcza jakość jego realizmu ma być przeciwieństwem stylu zwanego umilaniem; ma ukazywać słuchającym muzykę jaką ona naprawdę jest. A może być umilająca życie, ale może być drapieżna.

   Powyższa wprawka teoretyczna znalazła praktyczne potwierdzenie, czyli producent zna swój wyrób. W zawieszeniu pozostaje natomiast pytanie, ile z tego dawał gramofon, a ile sama wkładka. Czego się nie da opatrzyć definitywnym rozstrzygnięciem bez nieobecnego tutaj angażu innych wkładek, mogę więc tylko powiedzieć, że Music Hall STEALTH na pewno nie popsuł roboty wkładce Shelter 501 MKIII, cechy jej w pełni podtrzymał. Rozbijanie na gramofon i wkładkę należy przy tym odrzucić i traktować rzecz jako funkcjonalną jedność, którą w istocie była. Wyposażony w trzecią od góry wkładkę Sheltera, dobrze do jego ceny pasującą (aczkolwiek bliżej maksymalizmu niż średniości) gramofon Music Halla był sobą i był nią. To znaczy uwypuklał jej cechy, ale w oprawie pełnej kultury, tak żeby jej skumulowany realizm nie stał się zbyt brutalny. I się taki nie stawał – ciekawość tego realizmu zdecydowanie brała górę nad pozbawioną dramatyzmu, typowo łatwą prezentacją.
   Szczególnie przyjemnym i bardzo ciekawym zarazem było słuchanie gramofonu produkującego muzykę w stylu podobnym do cyfrowego, ale pod ważnymi względami innego i lepszego. Gdyż z jednej strony zaznaczało się owo często podkreślane przez cyfrową postać muzyki osadzenie w pogłosowych ramach, przydające jej trójwymiarowej oprawy i stwarzające dystans niecodzienności. Na osi zwykła-niezwykła wybierające stany mniejszej lub większej niezwykłości, jako teatralizację przekazu, a nie jego trywializację. Tandem Music Hall STEALTH z Shelter 501 wybierał teatr a nie zwykły pokój, nawet zwyczajne wypowiedzi i intymne kontakty z wykonawcami zyskiwały wymiar niezwykłości odnośnie warunków akustycznych, wzmacniany jeszcze skalą dynamiczną i brakiem zdejmowania nogi z gazu. Przez to ostatnie rozumiem brak łagodzenia sopranów, ich płnoskalową obecność, słyszalną doskonale w odniesieniu do skrzypiec, saksofonu czy fletni.

 

 

 

 

Czymś zgoła niecodziennym było percypowanie takich sopranów właśnie w oprawie wysokiej kultury, gdzie inne dźwięki potrafiły się równolegle wdzięczyć słodyczą i ciepłem, gdy one przeszywały. A przeszywały nie tak trochę, bo właśnie dynamika, ukazująca jak dalece saksofon potęgą brzmienia przerasta niewzmocniony wokal, czego w prezentacjach cyfrowych zwykle się nie doświadcza – bo ta nieszczęsna kompensacja, która z prawdą muzyczną zupełnie się nie rymuje. Tutaj natomiast były to ciosy walki muzycznej prawdziwej, a nie pozorowanej – co można też od innej strony określać jako prezentacyjny rozmach. Żywa muzyka, jako sceniczny autentyzm, ma rozmach dużo większy niż to się słyszy z większości płyt CD, a tutaj było mocne nawiązanie do prawdziwych koncertów. Więc z jednej strony teatralizm, jako niezwykłość miejsca akcji, z drugiej realistyczny rozmach, byśmy się jeszcze mocniej poczuli wyjęci, wyrzuceni wręcz z codzienności.
    Wyjęci i wrzuceni pomiędzy trzy bieguny: niezwykłość miejsca, realistyczny dynamizm i tchnący pięknem czar. Wszystko to składało się na stan oczekiwany – na wyjście z codzienności w poszukiwaniu mocnych wrażeń.
    Patrzyłem na obracający płytę gramofon i myślałem: „Wyglądem nie szokuje, choć wygląda poważnie, ale muzykę daje z tą wkładką w całej rozciągłości niezwykłą.”

    Odnośnie tej muzyki trzeba koniecznie dorzucić, że miała inną jeszcze cechę niecodziennego połączenia, mianowicie łączyła ekspresję oraz niezwykłą spójność. Bo zwykle jedno albo drugie – albo ekspresja, albo spójność. – Albo muzyka dynamiczna, szczegółowa i podzielona na odrębne brzmieniowe partie, albo łagodna, melodyjna, kooperująca i spójna. Tymczasem tu mieszanka krzyżowa: jednoczesna ekspresja i pełna dynamika, zarazem w odniesieniu do spójności brzmienia nie tylko że harmonia, ale wręcz homogenizacja.
W porównaniu do tej muzyka w wydaniu cyfrowym to rozkładanie brzmienia na frakcje (tak w odruchu słuchania), podczas gdy tu pełna zwartość – i morfologiczna, i wyrazowa. Żadne tam analizy, oglądanie przez lupę, tylko moc rozwartości dynamicznej i energii w dźwięku złączona w organiczną jedność spójności wyrazowej (nawet w sytuacji gdy każdy z wielu instrumentów ciągnie w swoją brzmieniową stronę). Bo oczywiście Mozart czy Beethoven to kompozycyjna i wyrazowa jedność na bazie wielu głosów (i nawet gdy kontrapunkt, to też na rzecz jedności), ale współczesna muzyka filmowa (nie wspominając o symfonicznej), to jedność niekoniecznie, rzecz zwykle bardziej wielowątkowa. Ale nawet w takich produkcjach opisywany gramofon pozwalał odnajdywać przewagę spójności wyrazowej nad rozrywaniem muzycznej tkanki, czy układaniem z niej arabesek.

   Dodać do tego należy, że efektowna pogłosowość nie oznaczała w tym wypadku naddatku basu, a tak najczęściej bywa, i wówczas nie jest dobrze. Dodać wypada też, że wzmiankowana całościowa kultura pozwalała na przyjemne słuchanie nawet zniszczonych płyt, i działo się tak mimo tego, że właśnie ten realizm, nie żadne umilanie. Umilanie, które przy słabszych jakościowo wkładkach i tak nie pomaga – zniszczone płyty tylko drażnią – podczas gdy tu nie drażniły, jeszcze zaciekawiały. Lecz niezależnie od tego było faktem, że Music Hall z Shelterem bardzo różnicowali jakość płyt, co z całą brutalnością wyszło jak zwykle przy zmianie tych na 33’ na te 45’. To jednak była norma, tak dzieje się i dziać powinno zawsze, natomiast normą nie było to, że nawet przy 33’ nie odnosiło się wrażenia jakiegokolwiek zwalniania odnośnie rytmu i ataku. Jak na gramofon prezentacja okazała się wyjątkowo szybka i rytmiczna, pospołu z wzmiankowaną dynamiką jeszcze wzmagając realistyczne odczucia. Co nic nie przeszkadzało temu, że muzyka snująca się, refleksyjna, powolna w pełni zachowywała swój walor snucia, podobnie jak relaksująca relaks. Czego głównym czynnikiem stwórczym piękna analogowość, zabraniająca popadania w przesadę odnośnie szczegółowości i wyraźności. Więc z jednej strony niecodzienność poprzez niezwykłość miejsca akcji, a z drugiej naturalność sposobu wypowiedzi. I jako dominanta swoboda artykulacyjna – czymś bardzo przyjemnym było przysłuchiwanie się z jaką łatwością są formowane nawet bardzo trudne artykulacje, umyślnie wyszukane. Tak by gramofon nie miał łatwo na bazie jazzowo rozrywkowego miksu, tylko żeby się musiał napocić przy wizgach, wyciach, skrajnych zejściach. By musiał operować najróżniejszego rodzaju światłem, kreować różne atmosfery, gadać po ludzku i nieludzku.

Wszystko to łyknął bez zająknienia i nieodmiennie w stylistyce wytężonego realizmu ozdabianego pięknem głosów. Cały czas przy tym z głównym naciskiem na muzykę, tak żeby nic jej nie zakłócało i nic nie było ważniejsze.
    Pośród tego wszystkiego rzecz moim zdaniem szczególnie cenna – pewna surowość wypowiedzi. Surowość w sensie emocjonalnym a nie technicznym; surowość wzmagająca szacunek do tak odtwarzanej muzyki.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy