Recenzja: Moonriver Audio Model 404

   Wszystko to jedno oszustwo! – że sparafrazuję szynkarza Palivca (starego grubianina, znajomka wojaka Szwejka, który nazwał to grubiej.) Po pierwsze nie ma rzek na Księżycu. Po drugie Audrey Hepburn nie pasowała do roli prostytutki. Po trzecie w książce zostaje żoną murzyńskiego kacyka, a w filmie żoną narratora. Po czwarte tęcze nie mają końców. Po piąte cały ten audiofilizm to akuratne oszukaństwo – antyaudiofile go dawno zdemaskowali.

Lecz może mimo to da się coś uratować? Bo piosenka Henry Manciniego i Johnny Mercera jest jedną z najsławniejszych, Hepburn mimo niepasowania okryła się sławą, poezja dopuszcza rzeki gdziekolwiek, tęcze nic na tym nie tracą, że nie mają końców… Zostaje jeszcze audiofilizm, i o nim będzie najwięcej, ażeby go odkręcić.

Firma Moonriver Audio jest szwedzka, z siedzibą w Malmö. Powołał ją do życia inżynier George Polychronidis – Szwed o greckich korzeniach, miłośnik muzyki i znawca technologii audio. Ktoś ze sprzętem audiofilskim wyjątkowo od lat otrzaskany, jako projektant, twórca, znawca, entuzjasta i serwisant zarazem; ktoś powiadający o sobie, iż wolny czas mu upływa gównie na sesjach muzycznych i rozmyślaniu o nowych konstrukcjach. Na koniec ktoś, kto postanowił wcielić te projekty w życie – zaprojektować własny wzmacniacz do rzucenia na rynek, co mu zajęło przeszło trzy lata i w co włożył cały zasób doświadczeń. Zarówno tych odniesionych do brzmienia, jak i tyczących niezawodności – tak żeby projekt miał jednocześnie owo brzmienie wspaniałe, ładny wygląd, był niezawodny i kosztował przytomnie.  To wszystko się sfinalizowało w roku zeszłym, pod postacią pokaźnej skrzynki o klasycznym „vintage” wyglądzie i numerze kodowym 404, będącej jak na razie jedynym produktem w ofercie świeżo zaistniałej firmy. W realizacji zamierzenia kolejne, a mnie się numer tego jedynego produktu nie spodobał, ponieważ 404 to symbol klasycznego błędu „404 error: File not found”, oznaczającego niemożność nawiązania łączności z serwerem. Reaguję nań zatem trochę jak tresowany negatywnymi bodźcami pies Pawłowa, ale może o to właśnie chodziło, aby bóść tym po oczach? Nie wiadomo – w każdym razie wzmacniacz to Moonriver Audio Model 404. Wzmacniacz zintegrowany i jednocześnie modułowy, ponieważ można go kupować w wersji czystej, a można z modułami przetwornika USB-DAC i jednocześnie (albo tylko) przedwzmacniacza gramofonowego; tego ostatniego w dwóch wersjach: MM albo MM/MC.

Nie sam zatem wygląd nawiązuje do dawnych czasów – zaopatrzenie w możliwość obsługi gramofonu było niegdyś standardem. Standardem czasów nowych jest natomiast obsługa źródeł cyfrowych, w tym też takich, które własnego przetwornika nie mają. A patrząc z jeszcze szerszej perspektywy – najdziwniejszym jest, iż coś tak klasycznego i zdawać by się mogło ponadczasowego, jak wzmacniacz zintegrowany do napędzania głośnikowych kolumn, przestało być czymś oczywistym samym przez się i najczęstszym; tym czymś stały się niepostrzeżenie samowystarczalne plejery przenośne do napędzania słuchawek.

Na koniec wstępu rzucę, że wzmacniacz był prezentowany przez pozyskanego już polskiego dystrybutora (Audiofast) na ubiegłorocznym AVS, wzbudzając powszechne uznanie wybijającym się dźwiękiem. Sam też zwróciłem uwagę, bo i wygląd ciekawy, i dźwięk faktycznie niczego sobie. Uzgodniłem w tej sytuacji recenzję – i tak oto się ziszcza.

Oglądamy   

Moonriver na pamiątkę „Moonriver”.

   Solidna skrzynia, będąca wzmacniaczem – to każdy audiofil  łowi węchem, wzrokiem i na koniec uszami. Kiedyś to był fundament, na równi z gramofonem, magnetofonem i głośnikami, potem to się w części przeistoczyło w amplitunery kina domowego, obecnie wypierane przez soundbary… Miniaturyzacja, unifikacja, prostota – nawet za cenę jakości… Ale jeśli pośród oferty współczesnej poszukiwać klasycznego wzmacniacza, to ten będzie arcyklasyczny. Duży, pudlasty i sporo ważący (12 kg), przedstawia sobą wzór tak klasyczny, że już bardziej nie można. Przynajmniej nie w domenie tranzystorowej, jako że lampy niejednokrotnie na swój własny klasyczny sposób sterczą (gołe lub w klatkach), aczkolwiek też klasyczne integry lampowe Lebena kształt mają taki sam jak Moonriver – także są zamkniętymi pudełkami. Szwedzki produkt nie jest jednak wzmacniaczem lampowym, mimo iż jego twórca na lampach zęby pozjadał. Mało tego – to nie jest nawet wzmacniacz tranzystorowy, albowiem źródłem wzmocnienia są w nim dwa (po jednym w kanale) wzmacniacze operacyjne National Semiconductor (Texas Instruments) LM3886TF.

– Zatem Gainclone  – prychnie audiofil na sprawach DIY się znający; no i faktycznie, lecz nie do końca. Jak bowiem na lampach 300B, czy jakichkolwiek innych odpowiednich, można budować różne wzmacniacze, tak na LM3886TF też. Nasz ma zaś ambicję bycia tak dobrym, że tak dobrego jeszcze nie było.

Do tego punktu zaraz wrócę, wpierw jednak dokończmy spraw na powierzchni. A skoro wierzchnie – to wierzch przede wszystkim. Ten pozbawiony jest wentylacyjnych otworów; brak lamp i dużych tranzystorów mu to umożliwia. Tworzy  go ładnie polakierowana minimalnym barankiem jednolicie czarna i pozbawiona otworów blacha stalowa, nieznacznymi zaokrągleniami zgięć przechodząca w obie powierzchnie boczne. Z tej samej blachy wykonano  górą i dolną część obramowania, w które włożono aluminiowy fronton, boki obramowania są drewniane. Małe drewienka po bokach nawiązują do stylistyki sprzed lat, kiedy to bocznymi płatami szlachetnego drzewa okładano najwyższe modele wzmacniaczy i odtwarzaczy. Ładnie to i swojsko wygląda, ocieplając pospołu z satyną lakierniczą i kolorowymi lampkami metalowy konstrukt całości. (Koszt mały, efekt spory, warto się było postarać. )

Klasyczny wygląd.

Najładniejszy jest jednak sam fronton, na oprawieniu jeszcze zyskujący. Także matowo czarny i zdobny czterema dużymi pokrętłami, których wyfrezowane wgłębienia centralne nawiązują do cofnięcia całości. Licząc od lewej pokrętła te obsługują wybór wejść, aktywację Tape Monitora, kontrolę balansu i głośności, przy czym regulację poziomu dźwięku i wybór wejścia możemy alternatywnie obsługiwać pilotem. Który jest niewielki lecz charakterny i może prócz tego włączać/wyłączać wzmacniacz na amen, bowiem nie ma funkcji uśpienia (co jest wyrazem dbałości o jakość dźwięku), także jednym kliknięciem wyciszać. Poza tym na frontonie mamy główny włącznik, trójstopniową regulację jasności diod (jeden stopień to ich zgaszenie), indykator migający przy wyciszeniu i przełącznik mono/stereo.

Tył obfituje przyłączami. Jest tam asynchroniczne gniazdo USB z obsługą plików do 384 kHz/32-bit włącznie (o ile obstalowaliśmy wersję z przetwornikiem), uziemienie i przyłącza dla gramofonu (o ile obstalowaliśmy przedwzmacniacz gramofonowy), cztery wejścia liniowe (RCA), wyjście TAPE OUT (do obsługi magnetofonów analogowych i cyfrowych oraz słuchawkowych wzmacniaczy), dwa wyjścia dla końcówek mocy, komplet terminali głośnikowych od WBT i oczywiście gniazdo zasilania. Żyć nie umierać w takim razie, kombajn paluszki lizać; jedynie pozbawiony wbudowanego wzmacniacza słuchawkowego (zabrakło już na porządny miejsca w napranej podzespołami obudowie). W komplecie dostajemy prócz wzmacniacza kabel zasilania, pilota oraz papiery, nie dostajemy natomiast najmarniejszego bodaj interkonektu – i ani to dobrze, ani źle.

Odnośnie technologii. Dwa układy LM3886TF generują 2 x 50 W/8 Ω mocy wyjściowej przy paśmie przenoszenia 10 Hz – 50 kHz, THD 0.05% i współczynniku S/N 95 dB. Wzmacniacz waży wspomniane 12 kg i ma klasyczne 43 centymetry szerokości. We wnętrzu wielkie toroidalne trafo obsługuje wg zapewnień producenta aż pięć sekcji zasilania; montaż elektroniki na płycie głównej wykonany został w trudniejszej technologii przewlekanej, co dać powinno większą niezawodność.

Ocieplany drewnianymi wstawkami.

W roli potencjometru niebieski Alps z silniczkiem, kondensatory są markowe. Zadbano także o sztywność całości, a miejsca najwrażliwsze zabezpieczono przed pasożytniczym magnetyzmem. Naczelną ideą przyświecającą twórcy była ponoć prostota obwodów, zgodna z postulatem Einsteina: „Tak prosto, jak możliwe, ale nie prościej.”

– W tym wypadku prostota jest skryta przed niewprawnym okiem: laik zaglądający do środka zobaczy gąszcz podzespołów.

 

 

Brzmienie

Podobnie sympatyczne pokrętła.

   Na wielkim, audiofilsko bezcennym stole od Rogoz Audio stanęła zatem obok mojego dzielonego wzmacniacza (lampowy pre, hybrydowa końcówka) integra „Księżycowej rzeki”; stanęła nie na własnych nogach, tylko na Receptorach od Avatar Audio, jako że te oryginalne to plastikowe naparstki; producent najwyraźniej założył, że przyszły posiadacz miał będzie swoje antywibracyjne podkładki, więc nawet gdyby dał wzmacniaczowi porządniejsze oparcie, te i tak pójdą w ruch. Naprzemiennie interkonektami Sulek 6×9 (łagodniejsze, muzykalniejsze, pełniejsze) i Acoustic Zen Absolute Cooper (agresywniejsze, z bardziej wyżyłowanymi skrajami) podpiąłem szwedzkiego Moonrivera do austriackiego Ayona CD-10 II Signature (który bardziej mi się podobał z wyłączonym przetwarzaniem PCM- DSD; tak brzmiał bardziej poetycko, tworząc dokoła dźwięków większe i promienistrze aury). Na etapie finalnym sygnał wędrował poprzez głośnikowe Sulek 6×9 (bez których byłbym nieszczęśliwy)  do kolumn Zingali Evo 3.15 (które są audiofilską baśnią). I jeszcze tylko dodam odnośnie tej inscenizacji, że kable głośnikowe starannie ułożyłem na podkładkach (od Rogoz Audio), ponieważ to naprawdę ważne.

Posłuchałem wpierw własnego wzmacniacza, żeby zyskać punkt odniesienia. Dwanaście w sumie lamp, w tym kilka zabytkowych, z sygnaturą „najlepsze w historii”, uderzyło porażającym pięknem. Zasłuchałem się. Rzadko sięgam po swój główny system; wiadomo, szewc bez butów chodzi.  W tym wypadku nie dlatego że nie ma, a tylko nie ma czasu i ochoty. Do tego stopnia iż prawie zapomniałem, jak to potrafi grać. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że na ostatnim AVS nic nigdzie tak nie grało. Znów nie dlatego, że nie mogło, że się technicznie nie równało – tylko warunki akustyczne gorsze, proporcje i surowce ścian podlejsze. Kolejne płyty wprawiały w stan coraz większego uniesienia, wieczór słuchaniu szczególnie sprzyjał. W fotelu obok leżał kot i razem ze mną słuchał. Najwyraźniej ciekawiły go wokale rozrywkowe i operowe arie, bo głowę trzymał w górze i mocno uszu nadstawiał, ale orkiestra symfoniczna, uderzająca wielką ścianą potęgi dźwięku, już mu się nie spodobała, toteż się zabrał i poszedł.

Wszystko to napisałem po to, ażebyście poczuli, do czego będę się odnosił. To było magiczne granie, z magią wielkości oceanu, przez który raz się jest pieszczonym fal pięknych dotykaniem, kiedy indziej straszonym fal tych wielkością i energią. Jasne, że Moonriver aż tak zagrać nie mógł, ale jak zagrał?

Pilot zgrabny i użyteczny.

Przede wszystkim na jego plus, że potrafił podtrzymać atmosferę. Także zaoferował na rzecz klimatu tajemniczości ściemnione i nie pozbawione magii światło, dźwięk gęsty, melodyjny i wydatnie trójwymiarowy. Aż mnie to rozbawiło, na ile klimat się nie zmienił, a tylko spadło wyrafinowanie – szczególnie nośność i finezja sopranów. Nie w sensie ich ściągania do dołu (choć procentowy udział też spadł), a tylko mniejszej dźwięczności i przenikania sopranową aurą medium. Niemniej to były soprany ładne – wysoko dochodzące, trójwymiarowe, nie pozbawione wyrafinowania i całkowicie wolne od pejoratywów. W wybrzmieniu bardziej jednolite – mniej rozwinięte harmonicznie – ale w tym większym ujednoliceniu całkiem poprawne i dające satysfakcję. Na tyle przy tym dobre, że potrafiące przydawać całemu brzmieniu świeżości, na tyle wyrafinowane, że potrafiące to łączyć z minimalnie podwyższoną temperaturą. Najmniejszego w tej sytuacji chłodu, a jednocześnie nic ze szkoły ospałej, ociężałej basowości. Dźwięk swobodnie propagujący, dość zwinny i obfity czarem. Mniej nieco od najlepszych napowietrzony i ekspresyjnie nośny, ale wystarczająco dla zadowolenia. Bas lekko odstający od reszty pasma, można także powiedzieć, że się wyróżniający. Dosyć dobitnie punktujący, zaznaczający basso continuo. Z niskim zejściem, objętościowy i wolny od dudnienia. Podobnie jak soprany nie ze szczytów wyrafinowanego bogactwa, lecz także satysfakcjonujący, o ile komuś nie przeszkadza lekkie oderwanie od reszty.

Zacząłem od muzyki rozrywkowej, w przypadku której scena nie pokazała głębi. Nie żeby wcale – wokaliści za głośnikami, oklaski odchodzące dużo dalej. Ogólnie jednak niespecjalnie głęboko i pod tym względem bez magii. Ale dopóki nie zabrałem się za chóry Verdiego i wielkie orkiestry symfoniczne (te nie podobające się kotu), bo wówczas scena się pogłębiła i stała głęboka porządnie. Oferująca niezłą, aczkolwiek nie wzorcową lokalizację źródeł i taką samą stereofonię. Wszystko ogólnie wypadało dobrze, a wyróżniały się pogłosy. Zacząłem bowiem od pewnych uwago o sopranach, z których by można domniemywać, iż przestrzeń się nie będzie ożywiała, a pogłos albo zniknie, albo się zdenaturalizuje. Odnośnie ożywania przestrzeni, to rzeczywiście było średnie, na pewno nie aż z tych magicznych. Za to pogłosy okazały się piękne, czym byłem niemało zdumiony. Nawet zostałem tym zmuszony do poszukania dodatkowych nagrań obrazujących właśnie pogłosy – i niezależnie od ich wieku i jakości te okazywały się zawsze świetne. Co ma kluczowe znaczenie, bo pogłos, tak jak dynamika, ma charakter wiążący. O tej dynamice sam twórca Moonrivera pisał, że była dlań kluczowa i kładł na nią największy nacisk, co wyszło całkiem dobrze: ciśnienia przyzwoite, skoki głośności w szybkim tempie i z dużą amplitudą. Nie szał aż pod tym względem, ale znów nie bez satysfakcji. Natomiast pogłosy– rewelacja, całkiem się takich nie spodziewałem.

Z tyłu pełna obsługa.

Z pogłosami wiąże się przestrzeń, a poprzez nie z sopranem. O scenie już pisałem, że jej głębokość relatywizowała się do nagrań i była od średniej do bardzo dobrej. Wzmacniacz nie ożywiał dźwiękami całego pomieszczenia; grał głównie za kolumnami i czuło się, że gra tam a nie wszędzie. Niemniej nie dawał sceny ciasnej, a prędzej taką, że o niej głównie się nie myśli. Zwracać na siebie uwagę zaczynała dopiero wraz z pojawiającą się głębią, szczególnie w dużych składach i przy oklaskach. Te były bardzo dobrej jakości, podobnie jak pogłosy – wyraźnie ponad spodziewanie. Rozbicie na poszczególne klaszczące dłonie w trójwymiarowym ich uformowaniu budziło nawet podziw. Drugim momentem obszarowym było zjawianie się holografii. Ta też się bowiem zjawiała i była dobrze odczuwalna. –  A w takim razie scena w porządku, nie pozbawiona walorów.

Odnośnie samych głosów. W wybrzmiewaniu bardzo przyjemne, jako nie pozbawione ciepła i urody. Z lekka mieniące się koloratury i ładnie uchwycone cechy indywidualne wykonawców; ładne ich oprawianie muzyką, wiek zawsze dobrze utrafiony. Co znamionuje ogólnie utrafioną tonalność – ani nie obniżaną basem z dodaniem wieku wokalistom, ani nie podnoszoną sopranami, z ujmowaniem im lat.

To samo pokazał saksofon, alter ego wokali. Nośny i transparentny, efektownie charczący i należycie trójwymiarowy, do tego jeszcze dźwięczny – jak chciał sam jego twórca. Tradycyjnie poprosiłem też o wypowiedź Piotra Skrzyneckiego, którego głos podczas czytania „Wyprzedaży teatru” okazał się względem systemu odniesienia mniej podszyty emocjami i mniej wilgotny, trochę też zmatowiony i nie tak bogaty akustycznie, niemniej naturalnie i swobodnie brzmiący, bez żadnej nosowości czy stłumienia albo wahnięcia tonalnego. Niepogrubiony i nieodchudzony, emanował zwykłością w dobrym sensie, jak przystało na przykład normalnej mowy, nie podbarwianej sztuczną sopranową podnietą ani basową ospałością.

A tak w ogóle, to grał Moonriver w niemałym stopniu stylem lampowym, czego się łatwo domyślić już po samym tym stylistycznym nawiązywaniu do Twin-Head i Crofta. Z uwagą, że lampowości realistycznej, a nie jakiejś udrapowanej do nienaturalnej postaci – przesłodzonej albo za ciemnej. Światła było akurat, aby roztaczać klimat zaciekawienia i emocji, słodyczy jedynie tyle, ile jej można znaleźć w prawdziwych kobiecych głosach.

Kompozycja całości.

Kolejny test to stepowanie. W nim pokazała się świetnie oddana kubatura pomieszczeń i objętość samego dźwięku, który mocniej akcentował głuchą odpowiedź desek niż trzask podkutego buta. Co w sumie wypadło lepiej niż nacisk na wyższe dźwięki, mogący skutkować przeostrzeniem i w efekcie męczeniem uszu. Niemniej najlepsze byłoby połączenie, którego tu nie było. Za to ekstensja pierwsza klasa, poczucie bycia „tam” zrealizowane w całości.

Ogólnie biorąc wzmacniacz okazał się oferować dźwięk barwny, klimatyczny i dobrze nasycony, radził też sobie z oddawaniem efektów przestrzennych, szczególnie holografii i pogłosów. Nie odbierał naturalności wokalom, scenę potrafił stwarzać głęboką, zanurzał słuchającego w muzyce, pozwalał się nią cieszyć. Najważniejszy z tego był klimat, to nawiązanie do lampowości. Żadnego jaskrawego światła, tym bardziej sopranowego jarzenia – brzmienie transparentne i nastrojowe zarazem. Przezierność łączyła się ze światłocieniem, detali ilość wystarczała i przede wszystkim obejmowała to wszystko wszechobecna trójwymiarowość, tycząca zarówno sceny jak dźwięków. Pospołu melanż na miarę dobrego substytutu najdroższych i najlepszych wzmacniaczy, za które płacić przychodzi grube dziesiątki, nieraz setki tysięcy.

Podsumowanie

   Sensem bytowym (że tak to filozoficznie ujmę) wzmacniacza Moonriver Audio Model 404 jest dobre wyważenie składników brzmieniowych, samych na dodatek dobrej jakości. To nie jest nowa, tańsza droga do pełnej high-endowości; nie mamy do czynienia z tajnym przesmykiem, pozwalającym bez wdrapywania się na szczyt przenikać za barierę cenową. Prawdziwie high-endowe wzmacniacze nie muszą więc się lękać o swą pozycję rynkową, tym niemniej przyszły właściciel dostanie należną rekompensatę za swe ciężko zarobione pieniądze. To brzmienie nie tylko dobrej jakości, ale też nawiązujące stylem do wspomnianych kosztownych wyżyn, pozwalające zasmakować podobnych smaków. Skraje pasma nie są w przeszkadzający sposób uszczuplone, centrum wprowadza do koncertowych sal, ważną tego ozdobą jest trójwymiarowość dźwięku. Porównywanie bezpośrednie do konstrukcji najlepszych nie będzie dobrym pomysłem, ale Moonriver pozwala na zżycie z sobą i percypowanie muzyki jako czegoś więcej niż tylko zwykłego grania. To może być początek i może być punkt dojścia – zależy ku czemu się zmierza. Na pewno da się z nagrań wyciskać znacznie więcej, ale na pewno wyciśnięcie tego pozwala na satysfakcję. Dokładką – i niemałą – jest ładny, wręcz stylowy wygląd. Dokładką jeszcze jedną funkcja modułowości, pozwalająca dołożyć DAC i podpinać gramofon.  Wygodna obsługa z pilota dopełnia przyjemności.

 

W punktach

Zalety

  • Charakter brzmienia pokrewny bardzo drogim wzmacniaczom.
  • W tym klimatyczne przyciemnienie połączone z transparentnością medium.
  • Dźwięki otwarte, nie zamykane w banieczkach.
  • Odpowiednio swoiste, w ramach tego także chropawe.
  • Minimalny dodatek ciepła.
  • Duży dodatek trzeciego wymiaru.
  • Nie pozbawiony czaru naturalizm wokali.
  • Brak odczuwalnej redukcji sopranów i całkowity brak z ich strony przykrości.
  • Mocny, trójwymiarowy, wyraźnie punktujący bas.
  • Znakomite jak na ten poziom cenowy operowanie pogłosem.
  • I znakomite kreowanie oklasków.
  • Żadnych problemów z generowaniem holografii.
  • Scena za głośnikami.
  • Umiarkowanie, ale jednak od nich niezależna. (W sensie odrywania się dźwięków.)
  • Przy odpowiednich nagraniach głęboka.
  • Wystarczająca detaliczność.
  • Wystarczająca dynamika.
  • Rysujące się ożywienie medium.
  • Bardzo dobra ekstensja przy stepowaniu.
  • Spokojny naturalizm recytatywów.
  • Ujmujące wzornictwo z nawiązaniem do stylu retro.
  • Modułowa konstrukcja.
  • Montaż przewlekany.
  • Potężny transformator zasilający.
  • Markowe kondensatory.
  • Obsługa głośności z pilota.
  • Łagodne diody z możliwością zgaszenia.
  • Obfitość przyłączy.
  • Sprawdzone, od lat pozostające w użyciu układy National Semiconductor LM3886TF.
  • Made in Sweden.
  • Polski dystrybutor.
  • Same pozytywne recenzje.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Umiarkowana separacja źródeł.
  • To nie jest wulkan energii. (Skądinąd nikt tego nie oczekiwał.)
  • Potrzebne będą własne podkładki antywibracyjne.

 

Dane techniczne Moonriver Audio Model 404:

  • Wejścia:  5 liniowych, USB DAC (opcjonalnie), magnetofonowe.
  • Wyjścia:  2 x preamp out, 1 x rec out.
  • Moc wyjściowa:  2 x 50 W/8 Ω.
  • Pasmo przenoszenia:  10 Hz – 50 kHz.
  • THD:  0.05%.
  • S/N:  95 dB.
  • Pobór prądu na biegu jałowym:  22 W.
  • Wymiary:  430  x 390 x 135 mm.
  • Waga:  12 kg

 

Ceny:

  • Moonriver Audio Model 404 –13 800 PLN
  • Moduł DAC – 2670 PLN
  • Moduł przedwzmacniacza gramofonowego MM – 1520 PLN
  • Moduł przedwzmacniacza gramofonowego MM/MC – 2210 PLN

 

System:

  • Źródła: Ayon CD-T II Signature, Cairn Soft Fog V2.
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head Mark III.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Wzmacniacz zintegrowany: Moonriver Audio Model 404.
  • Kolumny: Zingali Client Evo 3.15.
  • Interkonekty: Acoustic Zen Absolute Cooper, Sulek Edia & Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Acrolink MEXCEL 7N-PC9500, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Power Base High End.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Acoustic Revive RIQ-5010, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy