Recenzja: Moonriver Audio Model 404

Brzmienie

Podobnie sympatyczne pokrętła.

   Na wielkim, audiofilsko bezcennym stole od Rogoz Audio stanęła zatem obok mojego dzielonego wzmacniacza (lampowy pre, hybrydowa końcówka) integra „Księżycowej rzeki”; stanęła nie na własnych nogach, tylko na Receptorach od Avatar Audio, jako że te oryginalne to plastikowe naparstki; producent najwyraźniej założył, że przyszły posiadacz miał będzie swoje antywibracyjne podkładki, więc nawet gdyby dał wzmacniaczowi porządniejsze oparcie, te i tak pójdą w ruch. Naprzemiennie interkonektami Sulek 6×9 (łagodniejsze, muzykalniejsze, pełniejsze) i Acoustic Zen Absolute Cooper (agresywniejsze, z bardziej wyżyłowanymi skrajami) podpiąłem szwedzkiego Moonrivera do austriackiego Ayona CD-10 II Signature (który bardziej mi się podobał z wyłączonym przetwarzaniem PCM- DSD; tak brzmiał bardziej poetycko, tworząc dokoła dźwięków większe i promienistrze aury). Na etapie finalnym sygnał wędrował poprzez głośnikowe Sulek 6×9 (bez których byłbym nieszczęśliwy)  do kolumn Zingali Evo 3.15 (które są audiofilską baśnią). I jeszcze tylko dodam odnośnie tej inscenizacji, że kable głośnikowe starannie ułożyłem na podkładkach (od Rogoz Audio), ponieważ to naprawdę ważne.

Posłuchałem wpierw własnego wzmacniacza, żeby zyskać punkt odniesienia. Dwanaście w sumie lamp, w tym kilka zabytkowych, z sygnaturą „najlepsze w historii”, uderzyło porażającym pięknem. Zasłuchałem się. Rzadko sięgam po swój główny system; wiadomo, szewc bez butów chodzi.  W tym wypadku nie dlatego że nie ma, a tylko nie ma czasu i ochoty. Do tego stopnia iż prawie zapomniałem, jak to potrafi grać. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że na ostatnim AVS nic nigdzie tak nie grało. Znów nie dlatego, że nie mogło, że się technicznie nie równało – tylko warunki akustyczne gorsze, proporcje i surowce ścian podlejsze. Kolejne płyty wprawiały w stan coraz większego uniesienia, wieczór słuchaniu szczególnie sprzyjał. W fotelu obok leżał kot i razem ze mną słuchał. Najwyraźniej ciekawiły go wokale rozrywkowe i operowe arie, bo głowę trzymał w górze i mocno uszu nadstawiał, ale orkiestra symfoniczna, uderzająca wielką ścianą potęgi dźwięku, już mu się nie spodobała, toteż się zabrał i poszedł.

Wszystko to napisałem po to, ażebyście poczuli, do czego będę się odnosił. To było magiczne granie, z magią wielkości oceanu, przez który raz się jest pieszczonym fal pięknych dotykaniem, kiedy indziej straszonym fal tych wielkością i energią. Jasne, że Moonriver aż tak zagrać nie mógł, ale jak zagrał?

Pilot zgrabny i użyteczny.

Przede wszystkim na jego plus, że potrafił podtrzymać atmosferę. Także zaoferował na rzecz klimatu tajemniczości ściemnione i nie pozbawione magii światło, dźwięk gęsty, melodyjny i wydatnie trójwymiarowy. Aż mnie to rozbawiło, na ile klimat się nie zmienił, a tylko spadło wyrafinowanie – szczególnie nośność i finezja sopranów. Nie w sensie ich ściągania do dołu (choć procentowy udział też spadł), a tylko mniejszej dźwięczności i przenikania sopranową aurą medium. Niemniej to były soprany ładne – wysoko dochodzące, trójwymiarowe, nie pozbawione wyrafinowania i całkowicie wolne od pejoratywów. W wybrzmieniu bardziej jednolite – mniej rozwinięte harmonicznie – ale w tym większym ujednoliceniu całkiem poprawne i dające satysfakcję. Na tyle przy tym dobre, że potrafiące przydawać całemu brzmieniu świeżości, na tyle wyrafinowane, że potrafiące to łączyć z minimalnie podwyższoną temperaturą. Najmniejszego w tej sytuacji chłodu, a jednocześnie nic ze szkoły ospałej, ociężałej basowości. Dźwięk swobodnie propagujący, dość zwinny i obfity czarem. Mniej nieco od najlepszych napowietrzony i ekspresyjnie nośny, ale wystarczająco dla zadowolenia. Bas lekko odstający od reszty pasma, można także powiedzieć, że się wyróżniający. Dosyć dobitnie punktujący, zaznaczający basso continuo. Z niskim zejściem, objętościowy i wolny od dudnienia. Podobnie jak soprany nie ze szczytów wyrafinowanego bogactwa, lecz także satysfakcjonujący, o ile komuś nie przeszkadza lekkie oderwanie od reszty.

Zacząłem od muzyki rozrywkowej, w przypadku której scena nie pokazała głębi. Nie żeby wcale – wokaliści za głośnikami, oklaski odchodzące dużo dalej. Ogólnie jednak niespecjalnie głęboko i pod tym względem bez magii. Ale dopóki nie zabrałem się za chóry Verdiego i wielkie orkiestry symfoniczne (te nie podobające się kotu), bo wówczas scena się pogłębiła i stała głęboka porządnie. Oferująca niezłą, aczkolwiek nie wzorcową lokalizację źródeł i taką samą stereofonię. Wszystko ogólnie wypadało dobrze, a wyróżniały się pogłosy. Zacząłem bowiem od pewnych uwago o sopranach, z których by można domniemywać, iż przestrzeń się nie będzie ożywiała, a pogłos albo zniknie, albo się zdenaturalizuje. Odnośnie ożywania przestrzeni, to rzeczywiście było średnie, na pewno nie aż z tych magicznych. Za to pogłosy okazały się piękne, czym byłem niemało zdumiony. Nawet zostałem tym zmuszony do poszukania dodatkowych nagrań obrazujących właśnie pogłosy – i niezależnie od ich wieku i jakości te okazywały się zawsze świetne. Co ma kluczowe znaczenie, bo pogłos, tak jak dynamika, ma charakter wiążący. O tej dynamice sam twórca Moonrivera pisał, że była dlań kluczowa i kładł na nią największy nacisk, co wyszło całkiem dobrze: ciśnienia przyzwoite, skoki głośności w szybkim tempie i z dużą amplitudą. Nie szał aż pod tym względem, ale znów nie bez satysfakcji. Natomiast pogłosy– rewelacja, całkiem się takich nie spodziewałem.

Z tyłu pełna obsługa.

Z pogłosami wiąże się przestrzeń, a poprzez nie z sopranem. O scenie już pisałem, że jej głębokość relatywizowała się do nagrań i była od średniej do bardzo dobrej. Wzmacniacz nie ożywiał dźwiękami całego pomieszczenia; grał głównie za kolumnami i czuło się, że gra tam a nie wszędzie. Niemniej nie dawał sceny ciasnej, a prędzej taką, że o niej głównie się nie myśli. Zwracać na siebie uwagę zaczynała dopiero wraz z pojawiającą się głębią, szczególnie w dużych składach i przy oklaskach. Te były bardzo dobrej jakości, podobnie jak pogłosy – wyraźnie ponad spodziewanie. Rozbicie na poszczególne klaszczące dłonie w trójwymiarowym ich uformowaniu budziło nawet podziw. Drugim momentem obszarowym było zjawianie się holografii. Ta też się bowiem zjawiała i była dobrze odczuwalna. –  A w takim razie scena w porządku, nie pozbawiona walorów.

Odnośnie samych głosów. W wybrzmiewaniu bardzo przyjemne, jako nie pozbawione ciepła i urody. Z lekka mieniące się koloratury i ładnie uchwycone cechy indywidualne wykonawców; ładne ich oprawianie muzyką, wiek zawsze dobrze utrafiony. Co znamionuje ogólnie utrafioną tonalność – ani nie obniżaną basem z dodaniem wieku wokalistom, ani nie podnoszoną sopranami, z ujmowaniem im lat.

To samo pokazał saksofon, alter ego wokali. Nośny i transparentny, efektownie charczący i należycie trójwymiarowy, do tego jeszcze dźwięczny – jak chciał sam jego twórca. Tradycyjnie poprosiłem też o wypowiedź Piotra Skrzyneckiego, którego głos podczas czytania „Wyprzedaży teatru” okazał się względem systemu odniesienia mniej podszyty emocjami i mniej wilgotny, trochę też zmatowiony i nie tak bogaty akustycznie, niemniej naturalnie i swobodnie brzmiący, bez żadnej nosowości czy stłumienia albo wahnięcia tonalnego. Niepogrubiony i nieodchudzony, emanował zwykłością w dobrym sensie, jak przystało na przykład normalnej mowy, nie podbarwianej sztuczną sopranową podnietą ani basową ospałością.

A tak w ogóle, to grał Moonriver w niemałym stopniu stylem lampowym, czego się łatwo domyślić już po samym tym stylistycznym nawiązywaniu do Twin-Head i Crofta. Z uwagą, że lampowości realistycznej, a nie jakiejś udrapowanej do nienaturalnej postaci – przesłodzonej albo za ciemnej. Światła było akurat, aby roztaczać klimat zaciekawienia i emocji, słodyczy jedynie tyle, ile jej można znaleźć w prawdziwych kobiecych głosach.

Kompozycja całości.

Kolejny test to stepowanie. W nim pokazała się świetnie oddana kubatura pomieszczeń i objętość samego dźwięku, który mocniej akcentował głuchą odpowiedź desek niż trzask podkutego buta. Co w sumie wypadło lepiej niż nacisk na wyższe dźwięki, mogący skutkować przeostrzeniem i w efekcie męczeniem uszu. Niemniej najlepsze byłoby połączenie, którego tu nie było. Za to ekstensja pierwsza klasa, poczucie bycia „tam” zrealizowane w całości.

Ogólnie biorąc wzmacniacz okazał się oferować dźwięk barwny, klimatyczny i dobrze nasycony, radził też sobie z oddawaniem efektów przestrzennych, szczególnie holografii i pogłosów. Nie odbierał naturalności wokalom, scenę potrafił stwarzać głęboką, zanurzał słuchającego w muzyce, pozwalał się nią cieszyć. Najważniejszy z tego był klimat, to nawiązanie do lampowości. Żadnego jaskrawego światła, tym bardziej sopranowego jarzenia – brzmienie transparentne i nastrojowe zarazem. Przezierność łączyła się ze światłocieniem, detali ilość wystarczała i przede wszystkim obejmowała to wszystko wszechobecna trójwymiarowość, tycząca zarówno sceny jak dźwięków. Pospołu melanż na miarę dobrego substytutu najdroższych i najlepszych wzmacniaczy, za które płacić przychodzi grube dziesiątki, nieraz setki tysięcy.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy