Recenzja: Lime Ears X Universal

Odsłuch

I mona im podpinać różne kable.

   Trzy wtyczki od trzech kabli wnikały kolejno w niesymetryczne i symetryczny gniazdko Astell & Kern AK380, poczynając od niesymetrycznego i kabla rodzimego, wyposażonego w tradycyjne śliskie osłonki na część wokół ucha i w regulacyjną zwężkę do ustawiania długości rozwidlenia.

I już z tym kablem zagrało wybitnie, co znów z satysfakcją piszę. Od razu mi się spodobały i poczułem, że dobrze będzie, bo pomijając wszystkie aspekty techniczne z licznymi ich zawiłościami, słuchawki na pierwszy, drugi i ostatni strzał lubimy albo nie. Czasami podobają się na pierwszy, a na drugi już nie tak bardzo, by koniec końców po dłuższym czasie w ogóle się przestać podobać; a czasem jest odwrotnie – i to, co zrazu nie bardzo do siebie zachęcało, po pewnym zaczyna ciągnąć i ciągnie coraz bardziej. Ale czasami tak się zdarza – i wówczas, to już święto! – że od razu masz pewność, iż coś zawsze się będzie podobać. I tak było tym razem, od razu to wiedziałem. Ale wiedzieć – to jedno, a dlaczego – to drugie.

Tego podobania było parę głównych czynników wpadających do jednej rzeki, a rzeka je niosąca nazywa się muzyka. Co nie jest wcale takie oczywiste, ani wcale banalne. Bo dobrych składników brzmienia w danych słuchawkach może być sporo, a muzyka w jej naturalnej postaci się z tego nie wyłoni. Grać będzie, śpiewać, tupać – ale to wszystko nie takie, nie poskładane w muzykę. Zresztą – to nie jest nawet dobrze powiedziane, bo kiedy gra naprawdę świetnie, wówczas nie czuć żadnego złożenia. Jest muzyka – to wszystko; żadnego elementu analizy. Można oczywiście analizować, ale to jest w tej sytuacji wtórne, tego tak naprawdę nie chcemy. Bo nie chce się zaburzać jakąś sekcją anatomiczną ładu muzycznej całości, która do nas napływa. I Lime Ears X Universal taką właśnie muzyką mnie częstowały – to było dokładnie to. Przy czym nie pierwszy raz się zdarzyło, że słuchawki dokanałowe okazały się mieć lepszą od wokółusznych predyspozycję do jednoczenia się ze słuchaczem. Muzyka za ich sprawą rodziła się jakby sama, bez żadnych czynników sprawczych. Czego nie należy mylić ze słyszeniem tworzących ją dźwięków w głowie, bo to osobna sprawa. A tylko brać od tej strony, że muzyka w normalnych słuchawkach czy głośnikach powstaje poza słuchaczem, i to się właśnie czuje. Słuchacz to jedno, muzyka drugie – i mają się do siebie w pewien określony przestrzennie i sprawczo sposób, podczas gdy w słuchawkach dokanałowych muzyka i słuchacz to jedno.

Bez czego im trochę smutno.

I to jest bardzo dobre, tego się mocno chce. Żałuję zatem, że sam takich słuchawek nie mogę używać, ale po dłuższym lub krótszym czasie – tak góra do godziny – moje kanały słuchowe od obecności dokanałowych wkładek zaczynają dostawać szału. Nim jednak tak się robiło, słuchałem z zaangażowaniem i dużą satysfakcją. Bo przede wszystkim ta topiąca w sobie wszystko i jakby samoistna muzyka, co wcale jej nie przeszkadzało wychodzić hen za głowę, by tworzyć wielkie przestrzenie. W tej mierze działo się dość analogicznie do sytuacji niedawnej z topowymi Staksami, to znaczy gdy się wsłuchiwać gdzie ta muzyka jest, to wówczas odnajdywała się w głowie, choć w tym wypadku nie na linii pomiędzy uszami, tylko bliżej części twarzowej, tak na samym wewnętrznym obrysie. Natomiast kiedy słuchać zwyczajnie, kiedy lokalizacji nie szukać, wówczas momentalnie następuje wyjście za głowę – z pierwszym planem tak na trzy kroki, a horyzontem dalekim. I jednocześnie bardzo dobra separacja oraz dobre widzenie głębszych planów; całkiem niezgorsza też holografia, chociaż nie jakaś radykalna. Żadnego nacisku na nią, ale też i poczucia braku. – I wszystko to było dobre, ale to pierwsze najważniejsze: najważniejsze całościowe poczucie zanurzenia w muzyce i bezstratnego z nią obcowania. Przez co rozumiem dojmujące wrażenie jej autentyzmu i pełnej personalizacji.

Lime Ears X już z kablem stockowym dają zupełną bezpośredniość; nie aż tak wprawdzie cyzelowaną w wymiarze spektrum detali, jak też dający ją nowy Stax, ale w pierwszym muzycznym rzucie, a nawet przy analizie, to jest muzyka par excellence, czyli „przez doskonałość”. Całkowicie dosłowna, bez śladu umowności; nie ma, dosłownie nie ma na tym muzycznym obrazie najmniejszych niedociągnięć. Zarówno trafność tonalna, jak i szerokość spektrum, a także trójwymiarowość dźwięków i ich model przestrzenny – to wszystko towarzyszy, a tak naprawdę tworzy, bezpośredniość i dotykowość kontaktu. Więc muzyka bezumowna – nie można jej zaprzeczyć, poddać w wątpliwość, zdezawuować. Nie posiada żadnych wypaczeń, sztuczności, śladu krzywego lustra. W efekcie pojawia się mimowolnie odczucie spotkania z autentykiem i dopiero retrospektywnie – przypominając sobie, jak nowy Stax (czy jakieś inne takie) każdy detal wyciągał z tła i dopieszczał, możemy zdać sobie sprawę, że tu aż tak realistycznie nie jest. Ale to dociera dopiero wtórnie, natomiast podczas słuchania, gdy jednoczymy się z muzyką, tego zupełnie nie ma, tak samo jak grania w głowie. Jest miło, wręcz upojnie, i jest bardzo prawdziwie. Muzyka i słuchacz zespoleni i równie autentyczni. Bowiem nie tylko spójność i dokładność tonalna, ale także potęga… Tak, ta muzyka może być potężna i zaistnieć w scenerii ogromnej. Maluteńkie słuchawki mogą przywoływać orkiestry tak samo jak wielodrożne podłogowe głośniki, że dźwięk spada kaskadą i słuchacz przy nim mały. Huczy pod wysokim sufitem (żadnego spłaszczania sceny) i na rozległych planach (żadnego też ścieśniania), z których pierwszy stać się może odległy, realizując prawdziwy koncert.

Można także zakładać im różne końcówki.

W tym miejscu słowo o przełącznikach. W ustawieniu „do góry”, a więc bardziej typowym (przynajmniej moim zdaniem), dźwięk staje się bliższy i bardziej bezpośredni, podczas kiedy w alternatywnym „na dół” dalszy i nie tak realistyczny. Cokolwiek wycofany, cokolwiek oddalony, cokolwiek spokojniejszy. Przy kablu stockowym po prostu gorszy, jako że ten „do góry” nie okazał się pod żadnym względem „za bardzo”. Ani za ostry, ani przerysowany, ani trochę za ekspansywny ani nerwowy. Być może tak czasem się zdarza z gorszymi odtwarzaczami, ale z AK380 był perfekcyjny pod każdym względem i nie zasługujący na to, by cokolwiek przy nim majstrować. Nie tej aż miary jak z flagowego Staksa przy dobrym dla niego torze, ale dający to samo wrażenie spotkania z autentykiem – takim naprawdę wytężonym. Moc, koherencja, dynamika i idealnie wpasowane szczegółów, a przy tym niezwykła celność tonacyjna, w którą pośród słuchawek „normalnych” tak dobrze potrafiło utrafiać AKG. Ale nie w odniesieniu do dokanałówek, te były od nich wypaczone. Dawnego AKG już nie ma; z austriackiego stało się chińskie, chociaż słuchawki ciągle od nich są i wciąż są trafne tonalnie.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

4 komentarzy w “Recenzja: Lime Ears X Universal

  1. Marcin pisze:

    Ostatnia cena według cennika sklepu MP3store na dokanałówki Astell&Kern Layla II (jak ten produkt jeszcze w nim figurował) to 14.500 zł, a nie jedenaście – jak Pan napisał.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Tak, ale podałem cenę z Audiomagic.

  2. Mirek pisze:

    Ciekawe co by pokazaly z cary 300b

    1. Piotr Ryka pisze:

      Cokolwiek to monotonne, nie wydaje Ci się?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy