Recenzja: Lime Ears X Universal

   To się zaczęło w 2010. Świeżo upieczony inżynier akustyk i jednocześnie basista rockowy Emil Stołecki  postanowił zrobić słuchawki dokanałowe nie gorsze od wokółusznych. Albowiem te wokółuszne były świetne, ale dla koncertujących muzyków nieporęczne. „Niepogłowne” de facto, ale mniejsza o części ciała. Stworzył więc (łatwo powiedzieć) zespół badawczo-rozwojowy, w którego skład weszła między innymi pani Karolina, specjalistka od audiologii, czyli laboratoryjnej oceny słuchu, mająca doświadczenie w konstruowaniu słuchawkowych przetworników w aparatach słuchowych. Nastąpiły teraz dwa lata badań – prób, zawirowań i błędów. Testowano materiały, budowano przetworniki, słuchano, poprawiano, zarzucano, ruszano dalej. Aż po dwóch latach sprawa wydała się ostatecznie dopięta i miejsce badawczej analizy zajęła produkcja. Zrazu niszowa, butikowa, dopiero usiłująca pozyskać kogokolwiek; z czasem coraz szersza, do coraz szerszego grona zwykłych zjadaczy muzyki i profesjonalnych muzyków docierająca. Obecnie, po siedmiu prawie latach, zespół liczy sześć osób, a dystrybucja pruje głównie ku Dalekiemu Wschodowi – poprzez Rosję ku Tajlandii, Chinom, Singapurowi, Malezji, Korei Południowej i Japonii. A sprzedać słuchawki dokanałowe w Japonii, ich mateczniku i miejscu najliczniejszego powstawania, to już nie lada sztuka. I to jeszcze dla firmy niewielkiej, paroosobowej, nie młócącej klientów ciężkokalibrową reklamą…

A jednak się udało i Lime Ears to teraz producent w świecie znany, uczestnik światowych zlotów i show. Mało tego – firma mająca już zagorzałych fanów, takich co to się obruszą i popatrzą na ciebie spode łba, gdy się okaże, że o tym Lime Ears nie słyszałeś. A że słuchawki dokanałowe to teraz obok bezprzewodowych sama szpica audiofilskiego rynku i jak najbardziej to, czego młode, żądne muzyki misie łakną jak te prawdziwe miodku, to i wróżby dla tego Lime Ears pomyślne i jasna przed nim przyszłość. Co tym milej mi pisać, że o polskich słuchawkach do tej pory takiej okazji nie było. I nie było w ogóle żadnej, bo choć słuchawkowych wzmacniaczy nad Wisłą spory wybór, to słuchawek już nie, a przynajmniej na razie.

Odnośnie obecnej oferty, to oferuje warszawski Lime Ears cztery modele – obok recenzowanych X także szczytowe, pięcioprzetwornikawe Aether i niższe Psi oraz Lambda. (W trakcie pisania recenzji pojawiły się jako nowość sześcioprzetwornikowe Aether R, czyli revision.) Przymierza się też do konstrukcji wokółusznej, ale to na razie pieśń przyszłości i nie wiadomo, czy w ogóle coś z tego będzie. Nie boi się przy tym poddawać ocenom i dzięki temu ta recenzja to żaden debiut opisowy, a tylko jedna z wielu. Przy czym wszystkie wcześniejsze odnośnie wszystkich modeli nieodmiennie chwalą i chwalą, a zatem dobra nasza, jako że chwalić zawsze najłatwiej i najprzyjemniej.

Lecz zanim zaczniemy się sposobić do sporządzania kolejnych pochwał, słowo najpierw o cenach. Najdroższe Aether kosztują 1200 euro, drugie od góry X (poczytywane przez samego producenta za również flagowe, tyle że mniej pieszczotliwie i wyrafinowanie brzmiące) kosztują tych euro 890, a kolejne Psi i Lambda odpowiednio 625 i 480. (Lime podaje ceny w euro, ponieważ handluje światowo i nowomodnie – wyłącznie przez Internet. Ma jednak otwartą dla nabywców siedzibę w Warszawie, i to nie byle gdzie, bo przy ulicy samego Alfreda Nobla; tyle że trzeba się wcześniej umówić za pośrednictwem podanego na internetowej stronie telefonu.)

Wracając do przerwanego wątku. Słuchawki nie są więc tanie, ale i nie jakoś specjalnie drogie; akurat takie, by zadawały szyku i zadowalały jakością tym cenom odpowiadającą zarówno zawodowców jak audiofili. Bo tysiąc dwieście euro to według dzisiejszego kursu pięć tysięcy dwieście złociszy, a w internetowych sprzedażowniach MP3Store i Audiomagic najdroższe dokanałówki to piętnaście i pół tysiąca za 64AUDIO tia Fourté ™ oraz jedenaście za Astell & Kern Layla II. Niemało tam też innych na internetowych półkach się wyleguje od tych Lime Ears droższych, w tym wyroby tak sławnych producentów jak Westone i Final. Tak więc polskie douszne „Limonki” nie są jakieś szalone, a jeszcze bliżej do przystępności testowanemu modelowi X – według dzisiejszego kursu europejskiej waluty mogącego stać się naszą własnością za 3800 PLN. A że w tych okolicach cenowych od konkurencji równej, nieco tańszej i trochę droższej aż huczy, więc limonkowe cacko naprawdę musi mieć argumenty, by pośród tego nie zniknąć. Wobec czego się przyglądnijmy, a potem posłuchamy.

Budowa

Pancerne puzderko.

   Za ile, już powiedziałem, a teraz powiem – co.

W kontraście i swego rodzaju przekorze, ale też i zapobiegliwości, do malutkich, leciutkich samych słuchawek, dostajemy je w pancernym pojemniku z grubego aluminium. Ale nie srebrnym, tylko matowo-czarno anodyzowanym, z symbolem X przemienionym dwiema kreskami w klepsydrę na wieczku. Wieczko odkręca się statecznie z charakterystycznym poszumem metalu trącego o metal, a w środku spoczywa woreczek. Woreczek też jest czarny i zaciągnięty czarnym sznureczkiem, a na nim duży napis „limeears” z logiem limonki w jaskrawej zieleni. W woreczku oczywiście słuchawki, mogące być bardzo różnie wykończone na indywidualną prośbę, która zostanie wysłuchana i ewentualnie skwitowana dodatkową opłatą. (Dotyczy wersji custom.) Na stronie producenta jest wielozakładkowy wybornik, gdzie sobie wybieramy kolory i ozdobniki graficzne, a do mnie trafił egzemplarz pozbawiony cech indywidualnych, bo testowy. W standardowe jasne centeczki na czarnym tle pod grubą warstwą przeźroczystego akrylu i z logiem firmy na jednaj, a klepsydrą-znakiem modelu na drugiej wkładce. Bardzo w sumie ładny i miły dotykowo, że od samego patrzenia i dotykania robi się człowiekowi milej. Poza tym pod tym akrylem z prawdziwego karbonu, a nie jakiejś jego imitacji.

Lime Ears oferuje oczywiście dla wszystkich modeli wersje custom – bez czego na rynku droższych słuchawek dokanałowych nie istniejesz – czyli te powstające na bazie indywidualnych odlewów (ściśle biorąc „wycisków” ze specjalnej masy plastycznej); ale równolegle i takie jak ten testowy egzemplarze uniwersalne, we wszelkie ucho pasujące. Gdyż nie każdemu chce się ruszać z domu, by zrobić taki odlew, mimo iż wędrować daleko nie trzeba, bo robi się go u audiologa, a w samym Krakowie znalazłem dwudziestu.

Aby tak stać się mogło, żeby pasowały też bez odlewu (a z nim jeszcze bardziej), muszą być nasze LimeEars ultra gładkie i perfekcyjnie obłe – więc takie faktycznie są, niczego im pod tym względem zarzucić się nie da. W komplecie obok nich kłębi się duża garść dousznych końcówek z podziałem na trzy kategorie w zależności od użytych surowców, a każde nakłada się na wylotowe ryjki z trzema różnymi otworami. Dwoma mniejszymi (po φ 1 mm) i jednym większym (φ 2 mm). Ten większy jest wspólnym wylotem dla wysokich i średnich częstotliwości, z których każda ma po jednym dla siebie przetworniku, a jeden z dwóch mniejszych jest wspólny dla dwóch przetworników niskotonowych, jako że niskie tony mają dwa, czyli sumarycznie są cztery. I jest jeszcze ten trzeci otwór – jak się okazuje wyłącznie rezonansowy, w którym wszystkie częstotliwości się zbiegają, aby osobną drogą dołączyć do podawanych rozłącznie, tak żeby suma była lepsza.

W puzderku cacuszka w uszka.

Odnotujmy w tym miejscu, że otwory o różnych średnicach to efekt zastosowania technologii VariBore ™ (tą różność właśnie oznaczającej), jako następstwo lepszego dzięki takiemu podejściu dźwięku, co kiedyś – dość już dawno – zauważono. Prócz tego zastosowano też technologię PAR, czyli pasywnego rezonatora akustyki, jako specjalne wszystkich tych wylotowych kanałów dostrojenie pod kątem długości, średnicy oraz kształtu, tak aby fala akustyczna jak najładniejsza przez nie wychodziła. I jeszcze są tam na obudowach malutkie przełączniki, przyjemnie lekko chodzące (umieszczone u dołu na powierzchniach zewnętrznych), którymi możemy zmieniać dozę niskich częstotliwości i całościową bezpośredniość brzmienia poprzez zmianę ustawień zwrotnicy.

Słuchawki są leciutkie (nie to, co metalowe Final) i ma się też rozumieć dobrze przylegające do wnętrza ucha, co wraz z wpadającą do tego ucha dobrą muzyką powinno przynieść użytkownikowi radość, nie stając się wcale podwójną wpadką. Być nią, ale pozytywną, a nie ponurym dołem.

Dobrze – dość tych wpadek i dołowania; co innego jest tu ważniejsze niż językowe wygłupy. Ważne na przykład to, że posiadają te Lime Ears odpinany kabel, tak więc można sięgać po lepsze, co sam dostawca zapewnił. Kabel oryginalny to czarny, lśniący splocik dwóch cieniuteńkich żyłek z kątowym wtykiem niesymetrycznym mini jack, a oprócz niego przyjechała znacznie grubsza miedziana plecionka trzyżyłowa z końcówką symetryczną, będąca produktem Effect Audio (model Ares) o cenie przeszło dwustu dolarów. I jeszcze jedna plecionka przybyła – popielata, jeszcze grubsza i też trzyżyłowa; z przewodami z czystego srebra, będąca produktem nieistniejącego już jako oddzielna firma Whiplash (fuzja z Brimar), a konkretnie model V2. I tu już żartów nie było, bo taki Whiplash V2 był wyceniany (obecny model to V3) na ponad $500, czyli słono. Co nie oznacza, że droższych tego rodzaju kabli nie ma, bo dokanałówki to teraz szczyt mody i ceny kabli do nich poszalały. Po dziesięć razy tyle i więcej chcą, ale o tym, to może kiedy indziej.

Każde ma ryjek na trzy gwizdki.

Odnośnie jeszcze danych technicznych, to forma ich nie ujawnia. W pudełku z całością prócz pancernego puzdra ze słuchawkami jest instrukcja obsługi i oczywiście karta gwarancyjna, ale ani w tej instrukcji, o z czarnej tekturki stroniczkach, ani na internetowej stronie producenta, danych technicznych nie ma. Jest tylko dołączona do kompletu ściereczka do czyszczenia i szczegółowe w instrukcji wyjaśnienia, jak się obchodzić ze słuchawkami. Sam mogłem je tylko zważyć i okazało się, że z założonymi wkładkami ważą dwa malce łącznie dziesięć gramów, a razem z kablem dziewiętnaście.

Po odkręceniu pancernego wieczka zapachniało limonką, a po założeniu słuchawek i puszczeniu muzyki…

Odsłuch

I mona im podpinać różne kable.

   Trzy wtyczki od trzech kabli wnikały kolejno w niesymetryczne i symetryczny gniazdko Astell & Kern AK380, poczynając od niesymetrycznego i kabla rodzimego, wyposażonego w tradycyjne śliskie osłonki na część wokół ucha i w regulacyjną zwężkę do ustawiania długości rozwidlenia.

I już z tym kablem zagrało wybitnie, co znów z satysfakcją piszę. Od razu mi się spodobały i poczułem, że dobrze będzie, bo pomijając wszystkie aspekty techniczne z licznymi ich zawiłościami, słuchawki na pierwszy, drugi i ostatni strzał lubimy albo nie. Czasami podobają się na pierwszy, a na drugi już nie tak bardzo, by koniec końców po dłuższym czasie w ogóle się przestać podobać; a czasem jest odwrotnie – i to, co zrazu nie bardzo do siebie zachęcało, po pewnym zaczyna ciągnąć i ciągnie coraz bardziej. Ale czasami tak się zdarza – i wówczas, to już święto! – że od razu masz pewność, iż coś zawsze się będzie podobać. I tak było tym razem, od razu to wiedziałem. Ale wiedzieć – to jedno, a dlaczego – to drugie.

Tego podobania było parę głównych czynników wpadających do jednej rzeki, a rzeka je niosąca nazywa się muzyka. Co nie jest wcale takie oczywiste, ani wcale banalne. Bo dobrych składników brzmienia w danych słuchawkach może być sporo, a muzyka w jej naturalnej postaci się z tego nie wyłoni. Grać będzie, śpiewać, tupać – ale to wszystko nie takie, nie poskładane w muzykę. Zresztą – to nie jest nawet dobrze powiedziane, bo kiedy gra naprawdę świetnie, wówczas nie czuć żadnego złożenia. Jest muzyka – to wszystko; żadnego elementu analizy. Można oczywiście analizować, ale to jest w tej sytuacji wtórne, tego tak naprawdę nie chcemy. Bo nie chce się zaburzać jakąś sekcją anatomiczną ładu muzycznej całości, która do nas napływa. I Lime Ears X Universal taką właśnie muzyką mnie częstowały – to było dokładnie to. Przy czym nie pierwszy raz się zdarzyło, że słuchawki dokanałowe okazały się mieć lepszą od wokółusznych predyspozycję do jednoczenia się ze słuchaczem. Muzyka za ich sprawą rodziła się jakby sama, bez żadnych czynników sprawczych. Czego nie należy mylić ze słyszeniem tworzących ją dźwięków w głowie, bo to osobna sprawa. A tylko brać od tej strony, że muzyka w normalnych słuchawkach czy głośnikach powstaje poza słuchaczem, i to się właśnie czuje. Słuchacz to jedno, muzyka drugie – i mają się do siebie w pewien określony przestrzennie i sprawczo sposób, podczas gdy w słuchawkach dokanałowych muzyka i słuchacz to jedno.

Bez czego im trochę smutno.

I to jest bardzo dobre, tego się mocno chce. Żałuję zatem, że sam takich słuchawek nie mogę używać, ale po dłuższym lub krótszym czasie – tak góra do godziny – moje kanały słuchowe od obecności dokanałowych wkładek zaczynają dostawać szału. Nim jednak tak się robiło, słuchałem z zaangażowaniem i dużą satysfakcją. Bo przede wszystkim ta topiąca w sobie wszystko i jakby samoistna muzyka, co wcale jej nie przeszkadzało wychodzić hen za głowę, by tworzyć wielkie przestrzenie. W tej mierze działo się dość analogicznie do sytuacji niedawnej z topowymi Staksami, to znaczy gdy się wsłuchiwać gdzie ta muzyka jest, to wówczas odnajdywała się w głowie, choć w tym wypadku nie na linii pomiędzy uszami, tylko bliżej części twarzowej, tak na samym wewnętrznym obrysie. Natomiast kiedy słuchać zwyczajnie, kiedy lokalizacji nie szukać, wówczas momentalnie następuje wyjście za głowę – z pierwszym planem tak na trzy kroki, a horyzontem dalekim. I jednocześnie bardzo dobra separacja oraz dobre widzenie głębszych planów; całkiem niezgorsza też holografia, chociaż nie jakaś radykalna. Żadnego nacisku na nią, ale też i poczucia braku. – I wszystko to było dobre, ale to pierwsze najważniejsze: najważniejsze całościowe poczucie zanurzenia w muzyce i bezstratnego z nią obcowania. Przez co rozumiem dojmujące wrażenie jej autentyzmu i pełnej personalizacji.

Lime Ears X już z kablem stockowym dają zupełną bezpośredniość; nie aż tak wprawdzie cyzelowaną w wymiarze spektrum detali, jak też dający ją nowy Stax, ale w pierwszym muzycznym rzucie, a nawet przy analizie, to jest muzyka par excellence, czyli „przez doskonałość”. Całkowicie dosłowna, bez śladu umowności; nie ma, dosłownie nie ma na tym muzycznym obrazie najmniejszych niedociągnięć. Zarówno trafność tonalna, jak i szerokość spektrum, a także trójwymiarowość dźwięków i ich model przestrzenny – to wszystko towarzyszy, a tak naprawdę tworzy, bezpośredniość i dotykowość kontaktu. Więc muzyka bezumowna – nie można jej zaprzeczyć, poddać w wątpliwość, zdezawuować. Nie posiada żadnych wypaczeń, sztuczności, śladu krzywego lustra. W efekcie pojawia się mimowolnie odczucie spotkania z autentykiem i dopiero retrospektywnie – przypominając sobie, jak nowy Stax (czy jakieś inne takie) każdy detal wyciągał z tła i dopieszczał, możemy zdać sobie sprawę, że tu aż tak realistycznie nie jest. Ale to dociera dopiero wtórnie, natomiast podczas słuchania, gdy jednoczymy się z muzyką, tego zupełnie nie ma, tak samo jak grania w głowie. Jest miło, wręcz upojnie, i jest bardzo prawdziwie. Muzyka i słuchacz zespoleni i równie autentyczni. Bowiem nie tylko spójność i dokładność tonalna, ale także potęga… Tak, ta muzyka może być potężna i zaistnieć w scenerii ogromnej. Maluteńkie słuchawki mogą przywoływać orkiestry tak samo jak wielodrożne podłogowe głośniki, że dźwięk spada kaskadą i słuchacz przy nim mały. Huczy pod wysokim sufitem (żadnego spłaszczania sceny) i na rozległych planach (żadnego też ścieśniania), z których pierwszy stać się może odległy, realizując prawdziwy koncert.

Można także zakładać im różne końcówki.

W tym miejscu słowo o przełącznikach. W ustawieniu „do góry”, a więc bardziej typowym (przynajmniej moim zdaniem), dźwięk staje się bliższy i bardziej bezpośredni, podczas kiedy w alternatywnym „na dół” dalszy i nie tak realistyczny. Cokolwiek wycofany, cokolwiek oddalony, cokolwiek spokojniejszy. Przy kablu stockowym po prostu gorszy, jako że ten „do góry” nie okazał się pod żadnym względem „za bardzo”. Ani za ostry, ani przerysowany, ani trochę za ekspansywny ani nerwowy. Być może tak czasem się zdarza z gorszymi odtwarzaczami, ale z AK380 był perfekcyjny pod każdym względem i nie zasługujący na to, by cokolwiek przy nim majstrować. Nie tej aż miary jak z flagowego Staksa przy dobrym dla niego torze, ale dający to samo wrażenie spotkania z autentykiem – takim naprawdę wytężonym. Moc, koherencja, dynamika i idealnie wpasowane szczegółów, a przy tym niezwykła celność tonacyjna, w którą pośród słuchawek „normalnych” tak dobrze potrafiło utrafiać AKG. Ale nie w odniesieniu do dokanałówek, te były od nich wypaczone. Dawnego AKG już nie ma; z austriackiego stało się chińskie, chociaż słuchawki ciągle od nich są i wciąż są trafne tonalnie.

Odsłuch cd.

I robić „pstryk!” przełącznikiem.

   Wracając do naszych Lime Ears. Oprócz tamtych czynników oferowały także dobrze zorganizowane pogłosy i dużą szybkość, jak również długie podtrzymanie. (Te dwa ostatnie przymioty mogą się wydać natrętne, ponieważ od recenzji do recenzji do znudzenia się powtarzają. Ale niech tylko trafi się aparatura ich nie przejawiająca – a bywa niestety taka – wówczas formalna katastrofa.) Dawały też Lime Ears całościową aurę muzyczną utrzymaną w klimacie naturalnego dziennego światła i pastelowych ale dobrze nasyconych kolorów. Z dużą, od razu się narzucającą głębią całego brzmienia i dużą wagą oraz objętością muzycznego przedmiotu. Więc w sumie z całej genezy bycia dokanałowymi zostawało im jedynie to lepsze ze słuchaczem scalenie, czyli coś jak najbardziej pozytywnego. Cała reszta była natomiast  niczym z high-endowych słuchawek wokółusznych lub kolumn. W tym i bas oczywiście, bo bez basu ambaras.

Phi, ale to gra! – pomyślałem, przestając się dziwić ich powodzeniu i sławie. Także nerwowym fanom, co w irytację wpadają zaraz, kiedy się wyda, że o tych Lime Ears nic nie wiesz.

A że z majstrowaniem przy ich dźwięku trzeba ostrożnie i że nie ma co pchać się na oślep, to pokazało przejście na dużo droższy i symetryczny kabel Effect Audio Ares. Zrobiło się z nim inaczej i pod pewnymi względami lepiej, lecz całościowo gorzej. Rysunek się wyostrzył, jak zawsze gdy większą aktywność zyskują wysokie tony (przy miedzi to nieczęste, ale ten miedziak tak zadźwięczał), a wraz z tym rozchwiała się spójność. Mocniejsze stały szczegóły i przyrosła szumowość tła, lepiej też wyodrębniły dalsze plany oraz zjawiła większa połyskliwość, a wraz z nią głębszy, bardziej kontrastowy światłocień – ale to wszystko miało jeden mankament – te mocne soprany były płaskie. A to jest wada zasadnicza – zwróćcie na to uwagę. Płaskie soprany to uciążliwość, to muzyka z miejsca nieładna. Wraz z nimi bowiem przerysowania, utrata formy obłej i odpowiednio pojemnej, a na dodatek sybilacja, od której zaraz złość. I nie przysłoni tego ani czarniejsze tło, ani na nim połyski, ani też cienkość kreski opisującej kontur. Staje się nieprawdziwie, męcząco, niemuzycznie. Z kablem od Effect Audio nie zagrały na szczęście Lime Ears X tak źle, jak owa doszczętnie wypaczona drożyzna nosząca miano Ultrasone Edition 10 (chyba najgorsze z drogich słuchawek), niemniej wolałem stan poprzedni. Za nic bym nie wziął tej wyraźności w zamian za spójność i całościowy realizm. I nie odmienia tego fakt, że z symetrycznym kablem przyrosła też dramatyczność. Głosy nasączyły się emocjami i brzmienia stały bardziej dojmujące, ale co z tego, gdy za taką cenę i z towarzyszeniem cech ułomnych. Ten kabel może pasować jakimś brzmieniowym misiom z niedoborem wysokich tonów, ale do Lime Ears X napędzanych flagowym Astell & Kern moim zdaniem się nie nadaje.

A już finalnie po tym wszystkim najlepiej zabrać się do słuchania.

Dobra nasza: zaoszczędziliśmy dwieście dolarów i mamy super dźwięk za w miarę znośne trzy osiemset. Ale czy może być jeszcze lepszy? Może, ale za pięćset „zielonych”. Na koniec użyłem tego trzeciego z setu kabli – tego Whiplash V2, który jest cały srebrny. Więc to z nim teoretycznie powinno stawać się dziko, ale właśnie że nie. „On jest srebrny, ale nie gra jak srebro i my go bardzo kochamy” – powiedzieli mi twórcy słuchawek. Faktycznie – jak srebro nie gra. To znaczy gra, jak najbardziej, ale bez srebrnych wad. Te, nieznanym sposobem, prezentował miedziany Effect Audio, a srebrny Whiplash ani-ani. Z nim stało się niemal to samo, jak było na początku, tyle że zjawił się ten poszukiwany, będący audiofilskim złotym runem, trójwymiarowy sopran. Trójwymiarowy teraz dobitnie, dzięki czemu silna ekstensja wysokich tonów z kłopotu stała się atutem. Muzyczne fakty wraz z tym rozbudowanym trzecim wymiarem stały się wyraźniejsze i bardziej kontrastowe, nie tracąc waloru bryły i naturalnej melodyjności. Realizm oczywiście na tym zyskał. W przypadku tego kabla zyskiwał też dzięki temu, że nastąpił nawrót do bardziej pastelowych kolorów i całościowego spokoju – bez zbytniej sopranowej nerwowości, choć kosztem redukcji dramatyzmu. Całość na bazie wyważenia i spójności, ale z towarzyszeniem tego, co jest największym walorem takich trójwymiarowych sopranów: pojawiła się lepsza współpraca na linii dźwięki-przestrzeń, to znaczy lepsze plasowanie bardziej trójwymiarowych i dużo lepiej się rozchodzących dźwięków w bardziej obecnej mikrodetalem i szumem tła przestrzeni. To nie była aż piana, ale stało się szumnie i dźwięki w oczach się rozchodziły lub rozwiewały; nie spadając od razu z trwania w nicość, tylko przechodząc w brzmieniowe mgły. A to jest dużo lepsze, bo bardziej realistyczne. I jednocześnie wzbogacające, dające więcej dźwięku. Oczywiście niektóre dźwięki giną: pac – i ich nie ma. Muzyka zna wiele takich przypadków, niektóre umyślnie się wygasza. Ale inne powinny trwać, by tworzyć brzmieniową łunę. Jednak kiedy soprany nie są wystarczająco trójwymiarowe, tego efektu nie będzie. A to jest zubożenie i brak naturalności. W tym aspekcie kabel od Whiplash okazał się pomocny, a silnym tego przejawem była zmiana sytuacyjna z użyciem przełącznika. Poprzednio jego zastosowanie odebrałem jako zbędną redukcję i zwykły pejoratyw, natomiast przy kablu Whiplash była to pełnoprawna alternatywa: muzyka podawana z dalsza i nie tak się narzucająca, niemniej tak samo piękna.

Czegoś interesującego.

Nastąpiło zatem jeszcze większe zbliżenie do flagowego Staksa, który nam tutaj posłużył za wzór i autorytet. Nie jest łatwy do napędzenia, ale jak mu dać, czego chce, to realizmem przytłacza. Lime Ears X nawet z tym najlepszym z użytych kabli jeszcze nie przytłaczały, niemniej dusza się przed ich muzyką otwierała i radość brała słuchać. Realizm wybuchał w głowie, biorąc się całkiem z niczego; samoistnie tak jakby bez twórczego aktu, jako bezprzyczynowa kreacja.

Nie grało to aż na miarę Meze Empyrean, podziwianych niedawno z tym rozdającym tu karty AK380 (że wezmę inny przykład referencji), ale blisko już było do tamtego święta i grało w tym samym stylu. Nie takiej aż miary obrazowaniem dystansów i tak bezapelacyjnym bycie „tam”, niemniej byciem bez żadnej umowności ani wysiłku ze strony słuchacza. Niezafałszowane żadną dającą się odczuć wadą wejście do muzycznego świata – więc sławny koncert „Friday Night in San Francisco” znowu naprawdę się odbył.

Podsumowanie

 Gdy mamy w uszach te Lime Ears X, przestajemy się dziwić, że takie słuchawki święcą teraz tryumfy. Sam wprawdzie nigdy bym nie wpadł na pomysł, by sobie sprawić z muzyki nieustające tło zdarzeń, jako że mi przeszkadza w myśleniu i aż tak jej bardzo nie łaknę; ale – jak w wielu miejscach pisałem – muzyka to narkotyk i wielu ludziom jest najwyraźniej potrzebna tak często, jak tylko to możliwe. A słuchawki douszne są do tego najlepsze, ponieważ najbardziej dyskretne i jednocześnie bez porównania od innych mniej zawadzające. Na dodatek zyskuje się z nimi zupełne odcięcie od głosów otoczenia, więc nawet cicho puszczona muzyka jest ze słuchaczem sam na sam.

Cudem współczesnej techniki – mówię to bez sarkazmu – jest umiejętność konstruowania takich słuchawek jednocześnie wygodnych i na swój sposób ładnych, a przy tym nie narażających na redukcję jakości brzmienia. Mało tego – dobre dokanałówki potrafią dać wielokrotnie w tej recenzji akcentowane wrażenie zrośnięcia muzyki ze słuchaczem – umiejętności budowania scen jak prawdziwe i na nich realistycznego dźwięku przy wyeliminowaniu zauważalnej obecności sprawczego czynnika zewnętrznego. To oczywiście złudzenie, lecz w ramach niego jakby to sama nasza głowa umiała muzykę sprawić; jakby technika niepotrzebna; coś jak wyjątkowo realistyczny sen albo marzenie. To niewątpliwie samoistna wartość i taki typ prezentacji można woleć.

Odnośnie samych Lime Ears X, to nie dziwię się ani producentowi, uważającemu je za jedne z dwóch flagowych, ani też fanom firmy, którzy wyroby jej preferują. Dzięki wspomnianej jedności słuchacza i muzyki słuchawkom dokanałowym łatwiej przywołać referencyjną jakości pozbawioną wszelakich „ale”: sekunda – i już wiadomo; minuta – i wiesz na pewno, że to właśnie jest to. Tak bardzo często się dzieje w przypadku słuchawek dokanałowych z najwyższego poziomu, a te tutaj recenzowane do takich niewątpliwie należą, będąc przy tym cenowym prymusem. Naturalizm, realizm, tonacyjna trafność, wyeksportowana na zewnątrz głowy scena i całościowy rozmach muszą budzić szacunek i pożądliwość zarazem. Do tego jeszcze całkowite skupienie na muzyce, a nie na przekazywaniu zbioru detali, pogłosów, czy nadrealnych wizji – jak to zazwyczaj ma miejsce w przypadku mniej udanych.

Można by to sumarycznie określić mianem „referencji ¾”, bo jeszcze nie takiej miary, jak ta od prymusów w cyzelowaniu form, ale od ich referencyjnych form nawiązującej; wprost pochodnej od brzmień wzorcowych. To jest po prostu realizm, tyle że nie mający (jak Sennheiser Orpheus, czy Stax SR-009S) rozdzielczości 16K (taką ma ludzkie oko), tylko cokolwiek mniejszą. Taką właśnie trzy czwarte. To w zupełności wystarcza do przebywania „tam” i obcowania „z nią”. Tak, przede wszystkim do kontaktu z NIĄ – z jaśnie panią Muzyką.

W punktach:

Zalety

  • Naturalizm.
  • I w ślad za nim realizm.
  • Stuprocentowa trafność tonacyjna. (Przy odpowiednim kablu, ale własny jest odpowiedni.)
  • Zaskakująca potęga brzmienia.
  • W normalny (niebadawczym) słuchaniu granie na zewnątrz głowy.
  • To „na zewnątrz” może być wielką sceną.
  • Nie tylko dużą, ale także wysoką.
  • Szeroko rozwarte pasmo – przy lepszym kablu jeszcze szerzej.
  • Już w stanie zakupowym dające wrażenie pełnej otwartości trójwymiarowe soprany.
  • Średni zakres wyjątkowo muzyczny, zasobny w żywe postaci i całościową magię brzmienia.
  • Bas mocny, wypełniony, trójwymiarowy, dokładnie obrazujący instrumenty i gotowy zaspokoić nawet najbardziej go łaknących.
  • Bardzo dobre całościowo wypełnienie w obrysie naturalnych, pozbawionych sztucznej ostrości konturów.
  • Styl w ramach tej naturalności dbający o neutralność: żadnego sztucznego ocieplania, przyciemniania, słodzenia, koloryzowania.
  • Dobrze oświetlające dzienne światło bez śladu jaskrawości. (Chyba, że głupi kabel.)
  • Ale towarzysząca mu cienistość dla budowania klimatu.
  • Żywość, szybkość i rytm.
  • Bardzo ważne – ta muzyka może być naprawdę potężna, i to bez żadnej umowności.
  • Może zahuczeć tak, że aż ci w pięty pójdzie.
  • I nie mniej ważne – w każdym wypadku jest spójna, organiczna, pozbawiona luk i podziałów.
  • Co nie przeszkadza jej być detaliczną, holograficzną i z odpowiedniej miary pogłosami.
  • Od razu je polubisz.
  • Cztery osobne przetworniki (dwa basowe) spięte regulowaną (dwa tryby pracy) zwrotnicą.
  • VariBore ™ – technika różnej wielkości kanałów wylotowych dźwięku.
  • PAR (Passive Acoustic Resonator) – technologia strojenia akustycznego tych wylotowych kanałów.
  • Wygodne.
  • Eleganckie.
  • Duży wybór wykończeń.
  • Odpinany kabel.
  • Ten sprzedażowy jest dobry.
  • Spory zestaw dousznych koreczków.
  • Oferowana wersja custom.
  • Efektowne, pancerne opakowanie.
  • A w nim woreczek ochronny i limonkowy aromat.
  • Znany producent.
  • Światowa już renoma.
  • Made in Poland.
  • Można posłuchać przed nabyciem.
  • Bardzo dobry stosunek jakości do ceny.

Wady i zastrzeżenia

  • Trzeba uważać przy ewentualnym wyborze lepszego kabla, bo można się naciąć.
  • Dlatego lepiej skonsultować sprawę z producentem słuchawek.
  • Wiadomo – konkurencja nie śpi, a jest jej bardzo dużo.

 

Cena: 3850 PLN (890 euro)

System:

  • Słuchawki: Lime Ears X.
  • Kable słuchawkowe: własny Lime, Effect Audio Ares, Whiplash V2.
  • DAP: Astell & Kern AK380.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

4 komentarzy w “Recenzja: Lime Ears X Universal

  1. Marcin pisze:

    Ostatnia cena według cennika sklepu MP3store na dokanałówki Astell&Kern Layla II (jak ten produkt jeszcze w nim figurował) to 14.500 zł, a nie jedenaście – jak Pan napisał.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Tak, ale podałem cenę z Audiomagic.

  2. Mirek pisze:

    Ciekawe co by pokazaly z cary 300b

    1. Piotr Ryka pisze:

      Cokolwiek to monotonne, nie wydaje Ci się?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy