Recenzja: heed Lagrange

Odsłuchy

Front sprawia świetne wrażenie.

   Wzmacniacz dostał wszystko co trzeba, to znaczy antywibrację od stołu i podstawek, zasilanie od porządnego kabla i listwy, a przede wszystkim sygnał od porządnego źródła i efekt od porządnych kolumn wspieranych porządnymi kablami. Do kompletu porządną akustykę pomieszczenia i przychylnego recenzenta, któremu spodobał się jego wygląd i możliwość regulacji z pilota. Nic zatem nie pozostało do roboty, niż się samemu wykazać. Co poszło dobrze, bo jak już mówiłem, wzmacniacz jest pierwszorzędny. Lecz w tej pierwszorzędności jaki?

Zacznijmy od kolejnej audiofilskiej przygody, a nawet kilku. Nie, nie będzie kolejnej gadki o płycie formującej Harmoniksa, gdyż tej użyłem od razu, w ogóle nie sprawdzają efektów jej działania. Po tylu wcześniejszych próbach zakładam generalnie że pomaga; używam – koniec, kropka. Zdarzyło się za to coś innego. W pierwszym podejściu zapiąłem wzmacniaczowi kable głośnikowe na wprost, czyli jak banany, i puściłem muzykę – bardzo ładnie zagrało. Ale niemal natychmiast jeden wtyk się wysunął, a późniejsze próby mocnego wpychania w nadziei na pewniejsze trzymanie, nie dały rezultatu. Końcówki wypadały po momencie – jak nie jedna, to druga. Trudna rada, trzeba było odkręcić zaciski WBT i końcówki kablowe Sulka (cynowana miedź bez konfekcji) powtykać pionowo od góry w odsłonięte otwory alternatywnego mocowania.

Podstawki też są ładne, ale lepiej sięgnąć po lepsze.

Co wykonawszy puściłem muzykę, rad wielce, że nic się już nie wyślizgnie, by w sekund parę stwierdzić, że gra to teraz gorzej … Aż mi się wierzyć nie chciało, że takie coś możliwe, ale powrót do wetknięcia na wprost rozwiewał wątpliwości. Idąca po łukowo wygiętych końcach kabli głośnikowych muzyka gorszą była. W ruch poszedł wobec tego Scotch, którym skore do wypadania końce zafiksowałem do stolika, nie dając szans na wyślizgnięcie. Słuchałem potem tylko moment, bo następnego dnia recenzent uległ zawodowemu przeobrażeniu, celem pomalowania sufitu. Pełny demontaż zatem, w tym też tych przytwierdzonych kabli – rozróba na całego. Wieczorem po remontowej przerwie stawianie toru od nowa – w tym znowu mocowanie taśmą. Dnia następnego siadam i słucham: i gra to bardzo dobrze, ale z jedną uwagą – brzmienie trochę za ciepłe, w tym pozbawione tej realistycznej szaro-trzeźwiącej nuty, którą tak obficie i tak udanie darzył dwa razy droższy lampowy EAR. Ciepłe i melodyjne, wysoce przy tym wyrafinowane, też duże i energiczne, lecz deficytem narracyjnej trzeźwości, zanadto milusińskie. Cóż, szkoda – myślę sobie – bo poza tym pierwsza klasa, więc gdyby trochę bardziej realistycznie i jednocześnie mniej miło, byłoby to „naprawdę coś”. Do tego stopnia się zmartwiłem, że aż podszedłem do system, żeby się przyjrzeć, czy czegoś aby nie da się jeszcze poprawić. A wówczas się okazało, że lewy kabel głośnikowy został podpięty odwrotnie w sensie kierunkowości. Tym samym sam mimowolnie się poddałem tak lubianemu przez antyaudiofili podwójnemu, a nawet nieskończenie ślepemu testowi, będąc zupełnie przekonanym, że wszystko jest w porządku.

Tymczasem błąd wynikający z pośpiechu i zmęczenia, czego efektem niezamierzone na ślepo sprawdzenie, jak gra system z odwróconym jednym kablem głośnikowym. – Grał za ciepło, za miło i niewystarczająco realistycznie, w sensie najwyższych kryteriów, aczkolwiekś wyrafinowanym i znakomitym pod każdym technicznym względem (jak szczegółowość, trójwymiarowość czy dynamika) dźwiękiem. Bardzo na siebie się irytując, bo przecież mogłem to przeoczyć i napisać recenzję na niepoprawnych przesłankach, przeorientowałem zdradziecki kabel, a wówczas przyszło dokładnie to, czego brak mnie zasmucił. Brzmienie HEED Lagrange otrzymało ten brakujący składnik, tą trzeźwą nutę realizmu, równocześnie nie tracąc niczego z ciepła, efektowności i zaangażowania.

 

 

 

 

Grało przy tym w stylu lampowym, w każdym razie na tyle, że w ślepym teście nie mógłbym zgadnąć, jakiego typu urządzenie. Trójwymiarowość bardzo rozwinięta, chociaż względem najlepszej lampowej pozbawiona jeszcze ją wzmagającego wewnętrznego echa; biologiczność wokali na najwyższym poziomie; podobnie zaangażowanie instrumentów. Brzmieniowy pył, znamionujący najwyższą jakość, sypany aż garściami – srebrzysty i złocisty – a ludzkie głosy realistycznie naturalne, jednocześnie całe w emocjach. Do high-endowego kompletu znakomicie wplatane pogłosy i wyważenie głuchość-trzaski, a na ozdobę długie podtrzymania całościowej melodyjności. Nie grało to osobliwie pod żadnym względem; grało jak w tych nielicznych salach AVS, do których wkraczasz i myślisz sobie: „– O, tu naprawdę świetnie gra!” Ciepło, ale realistycznie i w oprawie brzmieniowego bogactwa, ze szczegółami i pogłosami w samej tkance muzyki, z biologicznością, spontanicznością oraz biegłością techniczną wszystkich aspektów na szczytowym poziomie. Wszystko wspierane, tak jak obiecywano, spontanicznością i dużą dawką energii, także szybkością, dynamiką i wysokimi ciśnieniami. Żadnych przy tym zniekształceń – co też na najwyższą notę – a wysoka ciepłota po zmianie złego kierunku kabla już ani trochę nie przeszkadzała w budowaniu poważnych czy aż posępnych nastrojów.

 

Urządzenia dość srebrne, ale muzyka bardziej złota.

Została kwestia przestrzeni. Pierwszy plan na linii pomiędzy kolumnami i scena bardziej wzdłuż osi szerokości skupiona niż rozlana. Głęboka przy tym i z tendencją do utrzymywania się za linią pierwszego planu, choć z ciśnieniami i wibracjami mocno uderzającymi słuchacza. Pierwszoplanowi wykonawcy wkomponowani w całościowy spektakl, bez wyrywania się przed niego, natomiast dźwięki drugoplanowe, nawet te całkiem marginalne, bardzo wyraźnie ukazane, z dobitnym uczestnictwem. Co najprawdopodobniej też wyrazem tej kondensatorowej rezerwy mocy, zdolnej zapobiegać traceniu rzeczy mniejszych. Strzelisty i bardzo efektowny sopran o pełnej złożoności, na drugim skraju potężny i też konstrukcyjnie rozbudowany bas, pomiędzy emocjonalna, zaangażowana i momentami aż gorąca średnica. Trzymana jednak w ryzach, gdy chodzi o sybilacje i grasejacje, zupełnie także wolna od sztucznego pogłosu. W tej sytuacji pasujący każdy repertuar i każda jakość nagrań. Wysokie wypiętrzanie harmoniczne oraz otwartość brzmienia (choć nie aż miary EAR V12), większy nacisk na atak, ożywienie i koherencję, niż na delikatności, kruchości i sublimowanie poetyk. Energia i witalność przy wszystkich parametrach ustawionych w pozycji „Super” – przy tym budżecie z całą pewnością jeden z najlepszych wzmacniaczy.

O wbudowanym słuchawkowym wzmacniaczu

Gdy przywieziono wzmacniacz do testu, z pewnym, przyznaję, zniecierpliwieniem zmuszony byłem wysłuchać mnóstwa pochwał, w tym obszernego wywodu o słuchawkowym wzmacniaczu. Że świetny, nadzwyczajny i jeszcze się przekonam. Wpuszczałem to jednym uchem i wypuszczałem drugim, a potem słuchawkowa dziurka na froncie bardziej irytowała koniecznością zbadania, niż kusiła przygodą. Bo co będziemy udawali, że tak nie jest – wbudowane słuchawkowe wzmacniacze są albo na doczepkę, albo najwyżej dobre, ale nie jakieś nadzwyczajne. Takie z jakością wolnostojących za góra tysiąc złotych (i to nie tych od iFi), toteż trudno do ich badania pałać przemożną chęcią i oczekiwać cudów. Bardziej więc dla świętego spokoju i z obowiązku, niż z jakichkolwiek innych potrzeb, wetknąłem (i to na stojaka) swe Ultrasone Tribute 7 do jackowego gniazdka na froncie. Dwie rzeczy mogłem zrobić, usłyszawszy co usłyszałem – pożałować swojego zadufania lub się bardzo ucieszyć.

Wbudowany wzmacniacz słuchawkowy gra tak dobrze, jakby kosztował parę tysięcy.

Wybrałem drugie wyjście, toteż bardzo się ucieszyłem, a jeszcze bardziej zdziwiłem, słysząc tak dobre brzmienie. To nie grało jak wzmacniacz za tysiąc złotych, grało jak taki za pięć tysięcy. Głębokim, wyrafinowanym i wszechstronnie ciekawym brzmieniem, przywołującym myśl tam z tyłu: „lepszego nie potrzeba”. Dźwięk o wyraźnie wyższej jakości wymagałby sporego wydatku, bo nawet te wskazywane jako już bardzo dobre za trzy-pięć tysięcy nie dałyby wyższej jakości wartej swoich pieniędzy jako ekstra wydatku. Zaraz potem wprawdzie się okazało, że z wysoko-omowymi Sennheiser HD 800 nie gra to aż tak dobrze, niemniej całkiem poprawnie i całkiem bogato, choć już nie zdumiewająco świetnie. Ale trudno się dziwić, że pozbawiony regulatora impedancji wejściowej  układ obsługi słuchawek dopasowany został do nisko-omowych, zdecydowanie dziś popularniejszych. Dla takich jest zaskakująco dobry, znacznie podnosząc wartość całego HEED Lagrange. Dla pozostałych też niekiepski, da się słuchać z zadowoleniem, nawet zadowoleniem dużym.

Na koniec jedna uwaga, która się wcześniej zgubiła. Zwykle tego nie robię (cóż, taki jestem, nie chce mi się), ale tym razem zrobiłem. Podpiąłem flagowemu HEED zrecenzowany kiedyś kondycjoner masy QAR-S15. Nie pomyliłem się pisząc o nim, że poprawia – i tutaj dał poprawę. Pogłębił brzmienie, dając wyraźnie wyczuwalnie lepszy sznyt; jak dla mnie warty inwestycji.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

8 komentarzy w “Recenzja: heed Lagrange

  1. Adam 38 pisze:

    A w magazynie Audio recenzując ten piecyk napisano, że czasem słychać zafałszowania 🙂 Ciekawe jak ten Heed wypada na tle tańszego Elixira.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Elixir to sympatyczny wzmacniacz, choć miewa problemy z pilotem i nie ma miękkiego startu/wyłączenia. Brzmieniowo to jednak niższa liga. Wyraźnie. Odnośnie zniekształceń – u siebie nie obserwowałem. Jakiego miałyby być rodzaju?

  2. Sławek pisze:

    Patrzeć w komentarzach…

    1. Piotr Ryka pisze:

      Heed gra stylem lampowym, ale jak jego brzmienie ma się dokładnie do Unisone Research (którego słyszałem na AVS) tego powiedzieć nie umiem. Na pewno są podobieństwa i są różnice.

  3. Sławek pisze:

    Sławek pisze – to nie ja. ktoś się po mnie podszywa?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Pewnie ktoś sobie wybrał taki sam nick. Strona w remoncie, po wyremontowaniu już tak nie będzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy