Recenzja: heed Lagrange

   Ponownie coś nowego odnośnie nazw. Kiedyś pisane tylko z dużej, w dobie internetowej coraz powszechniej z małej – ta natomiast jest jednocześnie z małej i dużej, czyli jeszcze inaczej. Troszeczkę ręce opadają od tych wymysłów nazwowych, ale nie miejsce tu na poszerzoną tego ocenę; jedynie zauważę, że kiedyś pisano z dużej po to, aby było czytelniej – ażeby w tekście się wyróżniały, a nie tylko z szacunku i kurtuazji. Zamieszanie się robi skutkiem nazw własnych z małej, ale może o zamieszanie właśnie idzie? – o rozbudzenie zainteresowania zamierzoną niepoprawnością. Cóż rzec? – „niepoprawność” to znów groźnie słowo, powracają stosunki rodem ze stalinowskiego ZSRR, ale póki co w innym kontekście niż wielkość liter.

Zostawmy już te małe i duże litery na pierwszych miejscach nazw, zajmijmy się ciągami liter stanowiącymi opisy. Zdaniami oznajmiającymi, okrzykami i pytaniami odnośnie wzmacniacza heed Lagrange.

To może nawet dobrze, że heed już z małej, a Lagrange wciąż z dużej – to w jakiejś części oddaje kaliber szacunku. Heed (wybaczcie, lecz na początku zdania muszę) to bowiem powstała w 1987 roku węgierska firma dystrybucyjna; od 1991 oferująca też własne kolumny, od 2000 własną elektronikę. Upamiętniony w nazwie jej szczytowego wzmacniacza Giuseppe Lodovico Lagrangia (1736-1813), skutkiem kariery naukowej prowadzonej początkowo we Francji przeszły na karty historii jako Joseph Louis Lagrange, to zaś jeden z najwybitniejszych matematyków, autor min. tzw. lagranżjanu; wraz z hamiltonianem najważniejszego parametru opisującego dynamiczne przekształcenia układów fizycznych. (Lagranżjan to matematyczny wyraz zasady najmniejszego działania – powszechnie obowiązującej w naszym Wszechświecie reguły maksymalnego lenistwa materii, z kolei hamiltonian opisuje ewolucję układową całkowitej energii.)

Od tego momentu przestaję się czepiać i rozwijając myśl o heed zauważę, że z kolumnami poszło im średnio, za to dobrze z elektroniką. Oferta objęła przetworniki, odtwarzacze i napędy CD, przedwzmacniacze gramofonowe i zwykłe, zasilacze, integry, monobloki oraz wzmacniacze słuchawkowe. Cenowo zaczyna się trochę powyżej tysiąca złotych, a kończy właśnie na naszym heed Lagrange, którego koszt w przypadku braku wbudowanego przetwornika wynosi 16 900 PLN.

I zdradźmy to od razu: zarówno pod względem wyglądu, jak i jakości brzmienia, wzmacniacz zintegrowany Lagrange się wyróżnia; to inna jakościowa półka niż większość produktów HEED AUDIO. (Samymi dużymi literami też czasami się piszą, żeby było jeszcze ciekawiej.)

Rzeczy małe i tanie były początkiem HEED AUDIO, ale apetyt rośnie z czasem, rośnie zawsze. Nawet Wszechświat rozszerza się w coraz większym tempie (co stosunkowo niedawno odkryto) i rozszerzając wytwarza – co prawda bardzo wolno, ale jednak – materię. Tak więc zasada zachowania materii/energii go nie obowiązuje, niesłusznie zatem wbijanoją  uczniom w szkołach jako powszechną. O wiele jeszcze prędzej rosną ambicje działających w tym świecie osobowych twórców – i nie inaczej w naszym przypadku; po latach produkcji wzmacniaczy małych i niedrogich przyszła chętka na duży i nietani. Heed Lagrange wszedł na rynek w 2019-tym i od tamtego czasu zbiera same pochwały. Mogłem napisać jego recenzję nieco wcześniej, ale nie chciałem, żeby zjawiła się zaraz po EAR Yoshino V12. Nie każdy przecież może być referencją, lecz w tym wypadku zbędne obawy. Pochwały czasami są na wyrost, nie zawsze z nimi się zgadzam, jednak odnośnie HEED Lagrange nie mam żadnych zastrzeżeń, to urządzenie wybitne.

Budowa

Pełnowymiarowa integra.

   Już napisałem, że wybitne, a mogłem trzymać język za zębami. Ale ile by tego było? – parędziesiąt linijek?

– Iii – szkoda zachodu na takie zwłoki, to zbędne ceregiele. Wzmacniacz jest pierwsza klasa, właśnie dlatego go opisuję.

Pełnowymiarowy, o wymiarach 430 × 360 × 90mm, z wagą 15 kg i zdolnością oddania 100 W mocy, sam może wyjeść ze ściany sześć razy więcej energii i stosownie do tego dość znacznie się rozgrzewa. Toteż zaopatrzono go na pokrywie wierzchniej w obfitą wentylację, efektownie wzorniczo rozdzieloną na cztery gniazda szczelin. Pojawiają się jako łukowate wykroje w grubej, stalowej płycie pancerza obudowy, wykończonej lakierniczo czarnym barankiem. Fronton dla kontrastu w części srebrzysty, jest z surowego aluminium, ale nie jednolitym płatem. Połyskujące aluminium stanowi jego ramę, oprawiającą czarny pleksiglas z podświetlanym na środku logo heed oraz też aluminiowe pokrętła. Oba jednako duże i, jak się łatwo domyślić, odpowiedzialne za wybór wejść i potencjometr. Różni je tylko biały piksel wyskalowania siły głosu, którą, tak samo jak wybór wejścia, możemy ustawiać też z pilota.

Z efektownym wyglądem.

Całkiem po prawej, trochę poniżej osi poziomej, jest jeszcze gniazdo słuchawkowe, za nim porządny (tak zapewniają) słuchawkowy wzmacniacz. Płaską, szeroką i głęboką całość podtrzymują cztery metalowe walce podstawy o lśniących srebrzyście otokach. Na płacie tylnym pojedynczy zestaw przyłączy głośnikowych z gniazdami WBT, zacisk uziemiający i odniesione do niego gniazdo gramofonowe dla wkładek typu MM, pięć par wejść RCA (w tym jedno regulowane) oraz po jednym wyjściu liniowym i na przedwzmacniacz. Całości dopełniają trójbolcowe gniazdo zasilające z zatoką bezpiecznika i obok kołyskowy włącznik.

Wewnątrz, po lewej patrząc od przodu, dwa toroidy – jeden potężny, drugi średni – i cztery duże plus dwa mniejsze skoligacone z nimi kondensatory obsługi sekcji zasilania. Centralnie bardzo duży radiator, zajmujący całą powierzchnię pod szczelinami, po prawej rozbudowana sekcja elektroniczna. W niej to, czym producent najbardziej się szczyci – układ TRANSCAP – wdrożenie dawno temu wynalezionej, lecz rzadko stosowanej idei „Tuned non-direct coupled amplifier technology”. Rzecz polega na odseparowaniu tranzystorów podających moc wyjściową baterią dużych kondensatorów (innych niż te z sekcji zasilania), co pozwala natychmiastowo oddać dodatkową energię, gdy tylko zajdzie taka potrzeba w następstwie dynamizacji sygnału. W sumie to nic innego, niż sprytne spotęgowanie mocy pozostającą w pogotowiu rezerwą, dzięki czemu staje się szybszy i wydolniejszy, niż wynikałoby z nominalnych danych.

I rozbudowanym chłodzeniem.

Zróbmy krok w tył i obrzućmy recenzowany przedmiot sumującym spojrzeniem. Design oryginalny i efektowny, duże gabaryty i masa budzą szacunek, wykończenie zewnętrzne i wyposażenie wewnętrzne okazują się bez zarzutu, a niespodzianka technologiczna, którą konkurenci nie dysponują, obiecuje coś ekstra. Cena 16 900 PLN odsyła do wyższej klasy średniej, producent sugeruje jeszcze wyższą. Recenzje i nagrody zdają się to potwierdzać, a ucieszony nimi dystrybutor wprost się nie może nachwalić. Co na to wszystko my?

 

Odsłuchy

Front sprawia świetne wrażenie.

   Wzmacniacz dostał wszystko co trzeba, to znaczy antywibrację od stołu i podstawek, zasilanie od porządnego kabla i listwy, a przede wszystkim sygnał od porządnego źródła i efekt od porządnych kolumn wspieranych porządnymi kablami. Do kompletu porządną akustykę pomieszczenia i przychylnego recenzenta, któremu spodobał się jego wygląd i możliwość regulacji z pilota. Nic zatem nie pozostało do roboty, niż się samemu wykazać. Co poszło dobrze, bo jak już mówiłem, wzmacniacz jest pierwszorzędny. Lecz w tej pierwszorzędności jaki?

Zacznijmy od kolejnej audiofilskiej przygody, a nawet kilku. Nie, nie będzie kolejnej gadki o płycie formującej Harmoniksa, gdyż tej użyłem od razu, w ogóle nie sprawdzają efektów jej działania. Po tylu wcześniejszych próbach zakładam generalnie że pomaga; używam – koniec, kropka. Zdarzyło się za to coś innego. W pierwszym podejściu zapiąłem wzmacniaczowi kable głośnikowe na wprost, czyli jak banany, i puściłem muzykę – bardzo ładnie zagrało. Ale niemal natychmiast jeden wtyk się wysunął, a późniejsze próby mocnego wpychania w nadziei na pewniejsze trzymanie, nie dały rezultatu. Końcówki wypadały po momencie – jak nie jedna, to druga. Trudna rada, trzeba było odkręcić zaciski WBT i końcówki kablowe Sulka (cynowana miedź bez konfekcji) powtykać pionowo od góry w odsłonięte otwory alternatywnego mocowania.

Podstawki też są ładne, ale lepiej sięgnąć po lepsze.

Co wykonawszy puściłem muzykę, rad wielce, że nic się już nie wyślizgnie, by w sekund parę stwierdzić, że gra to teraz gorzej … Aż mi się wierzyć nie chciało, że takie coś możliwe, ale powrót do wetknięcia na wprost rozwiewał wątpliwości. Idąca po łukowo wygiętych końcach kabli głośnikowych muzyka gorszą była. W ruch poszedł wobec tego Scotch, którym skore do wypadania końce zafiksowałem do stolika, nie dając szans na wyślizgnięcie. Słuchałem potem tylko moment, bo następnego dnia recenzent uległ zawodowemu przeobrażeniu, celem pomalowania sufitu. Pełny demontaż zatem, w tym też tych przytwierdzonych kabli – rozróba na całego. Wieczorem po remontowej przerwie stawianie toru od nowa – w tym znowu mocowanie taśmą. Dnia następnego siadam i słucham: i gra to bardzo dobrze, ale z jedną uwagą – brzmienie trochę za ciepłe, w tym pozbawione tej realistycznej szaro-trzeźwiącej nuty, którą tak obficie i tak udanie darzył dwa razy droższy lampowy EAR. Ciepłe i melodyjne, wysoce przy tym wyrafinowane, też duże i energiczne, lecz deficytem narracyjnej trzeźwości, zanadto milusińskie. Cóż, szkoda – myślę sobie – bo poza tym pierwsza klasa, więc gdyby trochę bardziej realistycznie i jednocześnie mniej miło, byłoby to „naprawdę coś”. Do tego stopnia się zmartwiłem, że aż podszedłem do system, żeby się przyjrzeć, czy czegoś aby nie da się jeszcze poprawić. A wówczas się okazało, że lewy kabel głośnikowy został podpięty odwrotnie w sensie kierunkowości. Tym samym sam mimowolnie się poddałem tak lubianemu przez antyaudiofili podwójnemu, a nawet nieskończenie ślepemu testowi, będąc zupełnie przekonanym, że wszystko jest w porządku.

Tymczasem błąd wynikający z pośpiechu i zmęczenia, czego efektem niezamierzone na ślepo sprawdzenie, jak gra system z odwróconym jednym kablem głośnikowym. – Grał za ciepło, za miło i niewystarczająco realistycznie, w sensie najwyższych kryteriów, aczkolwiekś wyrafinowanym i znakomitym pod każdym technicznym względem (jak szczegółowość, trójwymiarowość czy dynamika) dźwiękiem. Bardzo na siebie się irytując, bo przecież mogłem to przeoczyć i napisać recenzję na niepoprawnych przesłankach, przeorientowałem zdradziecki kabel, a wówczas przyszło dokładnie to, czego brak mnie zasmucił. Brzmienie HEED Lagrange otrzymało ten brakujący składnik, tą trzeźwą nutę realizmu, równocześnie nie tracąc niczego z ciepła, efektowności i zaangażowania.

 

 

 

 

Grało przy tym w stylu lampowym, w każdym razie na tyle, że w ślepym teście nie mógłbym zgadnąć, jakiego typu urządzenie. Trójwymiarowość bardzo rozwinięta, chociaż względem najlepszej lampowej pozbawiona jeszcze ją wzmagającego wewnętrznego echa; biologiczność wokali na najwyższym poziomie; podobnie zaangażowanie instrumentów. Brzmieniowy pył, znamionujący najwyższą jakość, sypany aż garściami – srebrzysty i złocisty – a ludzkie głosy realistycznie naturalne, jednocześnie całe w emocjach. Do high-endowego kompletu znakomicie wplatane pogłosy i wyważenie głuchość-trzaski, a na ozdobę długie podtrzymania całościowej melodyjności. Nie grało to osobliwie pod żadnym względem; grało jak w tych nielicznych salach AVS, do których wkraczasz i myślisz sobie: „– O, tu naprawdę świetnie gra!” Ciepło, ale realistycznie i w oprawie brzmieniowego bogactwa, ze szczegółami i pogłosami w samej tkance muzyki, z biologicznością, spontanicznością oraz biegłością techniczną wszystkich aspektów na szczytowym poziomie. Wszystko wspierane, tak jak obiecywano, spontanicznością i dużą dawką energii, także szybkością, dynamiką i wysokimi ciśnieniami. Żadnych przy tym zniekształceń – co też na najwyższą notę – a wysoka ciepłota po zmianie złego kierunku kabla już ani trochę nie przeszkadzała w budowaniu poważnych czy aż posępnych nastrojów.

 

Urządzenia dość srebrne, ale muzyka bardziej złota.

Została kwestia przestrzeni. Pierwszy plan na linii pomiędzy kolumnami i scena bardziej wzdłuż osi szerokości skupiona niż rozlana. Głęboka przy tym i z tendencją do utrzymywania się za linią pierwszego planu, choć z ciśnieniami i wibracjami mocno uderzającymi słuchacza. Pierwszoplanowi wykonawcy wkomponowani w całościowy spektakl, bez wyrywania się przed niego, natomiast dźwięki drugoplanowe, nawet te całkiem marginalne, bardzo wyraźnie ukazane, z dobitnym uczestnictwem. Co najprawdopodobniej też wyrazem tej kondensatorowej rezerwy mocy, zdolnej zapobiegać traceniu rzeczy mniejszych. Strzelisty i bardzo efektowny sopran o pełnej złożoności, na drugim skraju potężny i też konstrukcyjnie rozbudowany bas, pomiędzy emocjonalna, zaangażowana i momentami aż gorąca średnica. Trzymana jednak w ryzach, gdy chodzi o sybilacje i grasejacje, zupełnie także wolna od sztucznego pogłosu. W tej sytuacji pasujący każdy repertuar i każda jakość nagrań. Wysokie wypiętrzanie harmoniczne oraz otwartość brzmienia (choć nie aż miary EAR V12), większy nacisk na atak, ożywienie i koherencję, niż na delikatności, kruchości i sublimowanie poetyk. Energia i witalność przy wszystkich parametrach ustawionych w pozycji „Super” – przy tym budżecie z całą pewnością jeden z najlepszych wzmacniaczy.

O wbudowanym słuchawkowym wzmacniaczu

Gdy przywieziono wzmacniacz do testu, z pewnym, przyznaję, zniecierpliwieniem zmuszony byłem wysłuchać mnóstwa pochwał, w tym obszernego wywodu o słuchawkowym wzmacniaczu. Że świetny, nadzwyczajny i jeszcze się przekonam. Wpuszczałem to jednym uchem i wypuszczałem drugim, a potem słuchawkowa dziurka na froncie bardziej irytowała koniecznością zbadania, niż kusiła przygodą. Bo co będziemy udawali, że tak nie jest – wbudowane słuchawkowe wzmacniacze są albo na doczepkę, albo najwyżej dobre, ale nie jakieś nadzwyczajne. Takie z jakością wolnostojących za góra tysiąc złotych (i to nie tych od iFi), toteż trudno do ich badania pałać przemożną chęcią i oczekiwać cudów. Bardziej więc dla świętego spokoju i z obowiązku, niż z jakichkolwiek innych potrzeb, wetknąłem (i to na stojaka) swe Ultrasone Tribute 7 do jackowego gniazdka na froncie. Dwie rzeczy mogłem zrobić, usłyszawszy co usłyszałem – pożałować swojego zadufania lub się bardzo ucieszyć.

Wbudowany wzmacniacz słuchawkowy gra tak dobrze, jakby kosztował parę tysięcy.

Wybrałem drugie wyjście, toteż bardzo się ucieszyłem, a jeszcze bardziej zdziwiłem, słysząc tak dobre brzmienie. To nie grało jak wzmacniacz za tysiąc złotych, grało jak taki za pięć tysięcy. Głębokim, wyrafinowanym i wszechstronnie ciekawym brzmieniem, przywołującym myśl tam z tyłu: „lepszego nie potrzeba”. Dźwięk o wyraźnie wyższej jakości wymagałby sporego wydatku, bo nawet te wskazywane jako już bardzo dobre za trzy-pięć tysięcy nie dałyby wyższej jakości wartej swoich pieniędzy jako ekstra wydatku. Zaraz potem wprawdzie się okazało, że z wysoko-omowymi Sennheiser HD 800 nie gra to aż tak dobrze, niemniej całkiem poprawnie i całkiem bogato, choć już nie zdumiewająco świetnie. Ale trudno się dziwić, że pozbawiony regulatora impedancji wejściowej  układ obsługi słuchawek dopasowany został do nisko-omowych, zdecydowanie dziś popularniejszych. Dla takich jest zaskakująco dobry, znacznie podnosząc wartość całego HEED Lagrange. Dla pozostałych też niekiepski, da się słuchać z zadowoleniem, nawet zadowoleniem dużym.

Na koniec jedna uwaga, która się wcześniej zgubiła. Zwykle tego nie robię (cóż, taki jestem, nie chce mi się), ale tym razem zrobiłem. Podpiąłem flagowemu HEED zrecenzowany kiedyś kondycjoner masy QAR-S15. Nie pomyliłem się pisząc o nim, że poprawia – i tutaj dał poprawę. Pogłębił brzmienie, dając wyraźnie wyczuwalnie lepszy sznyt; jak dla mnie warty inwestycji.

Podsumowanie

   HEED Lagrange jest efektowny i wizualnie i brzmieniowo. Do tego jeszcze z rezerwą mocy, która czterodrożne topowe Audioformy nasycała energią zdolną uszkadzać środowisko . (Na przykład zrzucić ze stołu szklankę.) Dobry wzmacniacz zintegrowany to rzadka i niełatwa sprawa, lecz w tym wypadku się udała, i to nadspodziewanie dobrze. Brzmienie zadowala pod każdym względem, każdym na high-endowym poziomie. W dodatku jest bezpieczne, to znaczy trafi w każdy gust. Trzeba by mieć naprawdę niecodzienne potrzeby, wręcz jakieś zboczenie słuchowe, żeby nie odczuć satysfakcji płynącej z brzmienia HEED Lagrange. Lagranżjan jest, co prawda, wyrazem chodzenia przez przyrodę nieożywioną zawsze po najmniejszej linii oporu, ale nazwany imieniem odkrywcy tej zasady wyrażonej w rachunku całkowym wzmacniacz bardzo daleki jest od lenistwa. Stanowi wyraz odwrotnej strony medalu – reguły optymalizacji efektu. Przyroda nieożywiona optymalizuje swe działania pod kątem niczym nie okraszonej minimalizacji wydatkowanej energii, HEED Lagrange zaś, niczym twór biologiczny wpisany w ewolucję, optymalizuje swój efekt brzmieniowy skomplikowanym i przemyślanym zabiegiem technicznym, zdolnym zostawiać z tyłu konkurencję. Układ TRANSCAP doskonali wykorzystanie energii na muzyczny użytek, i to mu wychodzi bardzo dobrze. Co ciekawe, nie potrzebuje przy tym lamp, by uzyskać podobny efekt jakościowy oraz bardzo dobry energetyczny. (W sensie energii przydanej brzmieniu.) Brak kondensatorów w torze sygnału wielu uważa za zaletę, ale obecność ich w układzie TRANSCAP najwyraźniej nie psuje, udanie omijając rafę. Mnie samemu to brzmienie – tak zwyczajnie, po prostu – bardzo się podobało. Gdybym miał kupować integrę w takim właśnie budżecie, wydaje mi się prawdopodobne, że wybór padłby na tę.

 

W punktach:

Zalety

  • To nie integra jedna z wielu.
  • Ona jest więcej niż bardzo dobra.
  • Ani śladu technicznych nalotów.
  • Lampowa melodyjność bez udziału lamp.
  • Jednocześnie tranzystorowa energia na miarę dużo wyższej od nominalnej mocy.
  • Największymi obok melodyjności atutami żywość i spontaniczność.
  • Ciepłe, ale nie ocieplone brzmienie, przywołujące biologiczność.
  • Realizm, naturalizm i złuda obecności na high-endowym poziomie.
  • Mimo ciepłego brzmienia otwartość na każdy nastrój.
  • Całkowita otwartość dźwięków i transparentność medium.
  • Głębia, koloryt, wysmakowanie.
  • A jednocześnie detaliczność i rozdzielczość.
  • Duża, spójna, realistyczna scena.
  • Znakomita realizacja pogłosów.
  • Wysoce ponadprzeciętna dbałość o ukazanie rzeczy pomniejszych, znakomicie wyosobnianych z tła.
  • Strzelisty, trójwymiarowy sopran.
  • Przekonująca autentyzmem i stopniem emocjonalnego zaangażowania średnica.
  • Potężny i złożony bas.
  • Głębokie przenikanie w harmonię.
  • Przyjemny dotyk i ładne światło.
  • Wysokociśnieniowość.
  • Ponadprzeciętna dynamika.
  • Szybkość.
  • Ujmujące pięknem podtrzymywanie wybrzmień.
  • Wysokiej jakości słuchawkowy wzmacniacz.
  • Własny przedwzmacniacz gramofonowy.
  • Praktyczny pilot.
  • Dużo wejść.
  • Efektowny wygląd.
  • Oryginalna technologia.
  • Polska dystrybucja.
  • Znany producent.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Dość znacznie się rozgrzewa.
  • Bo sporo prądu wyjada ze ściany.
  • Brak symetryzacji. (To żaden uszczerbek dla dźwięku, ale niektórzy lubią i cenią.)
  • Trzeba zadbać o lepszą antywibrację, porządny kabel zasilający i kondycjoner masy też się przyda.

 

Dane techniczne heed Lagrange:

  • Typ urządzenia: wzmacniacz zintegrowany
  • Wejścia: 4 x analog plus 1x MM phono, 1 x HT bypass, BT wireless
  • Wejścia cyfrowe (przy wbudowanym przetworniku): 1x USB, 1x RCA Coax, 1 x Toslink optical
  • Wyjścia: 1 x stereo speaker, 1 x Tape out, 1 x Pre out , 6,35 mm słuchawkowe (duży jack)
  • Impedancja wejściowa: 10 kΩ
  • Moc wyjściowa (RMS): 100 W
  • Pobór mocy (max.): 600 W
  • Waga: 15 kg
  • Wymiary: 430 × 90 × 360 mm
  • W komplecie pilot, kabel zasilający i instrukcja obsługi
  • Cena: 16 900 PLN  (bez przetwornika)

 

System

  • Źródło: Cayin Soft Fog V2.
  • Wzmacniacz zintegrowany i słuchawkowy: HEED Lagrange.
  • Przedwzmacniacz/wzmacniacz słuchawkowy: ASL Twin-Head Mark III.
  • Słuchawki: Sennheiser HD 800 (kabel Tonalium-Metrum Lab), Ultrasone Tribute 7 (kabel Tonalium-Metrum Lab) .
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Kolumny: Audioform 304.
  • Interkonekty: Sulek Edia & Sulek 6×9, Tara Labs Air 1.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Sulek Edia.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Harmonix Spike Base-X, Solid Tech „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

8 komentarzy w “Recenzja: heed Lagrange

  1. Adam 38 pisze:

    A w magazynie Audio recenzując ten piecyk napisano, że czasem słychać zafałszowania 🙂 Ciekawe jak ten Heed wypada na tle tańszego Elixira.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Elixir to sympatyczny wzmacniacz, choć miewa problemy z pilotem i nie ma miękkiego startu/wyłączenia. Brzmieniowo to jednak niższa liga. Wyraźnie. Odnośnie zniekształceń – u siebie nie obserwowałem. Jakiego miałyby być rodzaju?

  2. Sławek pisze:

    Patrzeć w komentarzach…

    1. Piotr Ryka pisze:

      Heed gra stylem lampowym, ale jak jego brzmienie ma się dokładnie do Unisone Research (którego słyszałem na AVS) tego powiedzieć nie umiem. Na pewno są podobieństwa i są różnice.

  3. Sławek pisze:

    Sławek pisze – to nie ja. ktoś się po mnie podszywa?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Pewnie ktoś sobie wybrał taki sam nick. Strona w remoncie, po wyremontowaniu już tak nie będzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy