Recenzja: Divaldi MS-01

Odsłuch

Niezależnie od punktu widzenia.

   Kolumny były u mnie dość długo i w efekcie miałem możność posłuchania ich zarówno z flagowym dla swego producenta odtwarzaczem Ayon CD-35 HF Edition, jak i cokolwiek tańszym (mimo iż to on dzielony) zestawem Ayon CD-T II/Ayon Stratos. Z tej podwójnej okazji wypłynęła zaś nauka nie tylko o samych głośnikach, ale też o tym, dlaczego lepsze jest lepsze. Jako że przy najpierw słuchanym zestawieniu z CD-35 HF Edition naszła mnie myśl tyleż przyjemna, co z narracyjnego punktu widzenia niewesoła: iż mianowicie nie bardzo jest o czym pisać, ponieważ kolumny są bez zarzutu. Tak zwyczajnie, po prostu (choć tak naprawdę to ani trochę proste) grające bez zarzutu pod każdym jednym względem, więc nawet za te trzynaście tysięcy ze standami to pierwszorzędna sprawa i warto w posiadanie wejść. Cóż bowiem może być przyjemniejszego, niż sprzęt pod każdym względem więcej niż zadowalający, że nawet gdy się badawczo wsłuchujesz, odfajkowując poszczególne aspekty, to do żadnego się nie przyczepisz i jeszcze każdy musisz chwalić.

Stały sobie wówczas te podstawkowe Divaldi w mojej sadybie tradycyjnie, to znaczy prawie dwa metry od ściany z tyłu i przy lekkim odgięciu po ponad metrze od ścian bocznych. Pierwszy odsłuch odbył się jeszcze z towarzyszeniem panów przywożących, i miło mi było usłyszeć szept: „Tu o wiele lepiej niż u nas…” Nie wiem jak grały tam, to znaczy u producenta, ale teraz faktycznie pierwszorzędnie i to, jak wspomniałem, pod każdym dosłownie względem. Naturalnie, ciepło, chropawo – a nie ma to, jak poczuć głęboko tłoczoną, stawiającą przyjemny opór fakturę i coś więcej niż gładkość dźwięku. Z bogactwem form i detali na miarę high-endowego przekazu, i to zarówno w odniesieniu do samej postaci brzmieniowej, jak i organizującej ją postaci przestrzennej. Naturalnej wielkości źródła, głęboka na wiele metrów scena, dźwięk z pierwszym planem na linii między głośnikami – w najbardziej zdrowy z możliwych sposobów ani nie ścielący się po podłodze, ani nie podrywający do góry. (A u mnie potrafi się ścielić.) I przede wszystkim ciężki do opisania, z uwagi na bycie bardzo dobrym i stylistycznie wypośrodkowanym pod każdym dosłownie względem. Więc nie było się czego uczepić ani jak przeważyć jednego drugim. Powiedzieć: „To owszem, ale tamto mniej”; albo: „Gdyby nie to, to tamto”. Na dodatek, co już naprawdę nieczęste, brzmienie tolerujące zarówno bliską jak i daleką pozycję słuchacza, a przy tym bez wąskiej stereofonicznej osi środkowej, tylko spokojnie po trzy osoby w jednym rzędzie. Ba, nawet na wprost jednego z głośników trzymała się stereofonia i w miarę równa scena  – tak więc tolerancja pozycji słuchacza wybitna.

Spory głośnik szerokopasmowy.

Co przy tym wszystkim się wybijało i było nawet jak na wysokie standardy ponadprzeciętne, to przekonujące dosłownością wokale o wyjątkowym bogactwie rysunku i wymodelowaniu. Takie naprawdę nie nawet przekonujące, ale do podziwiania. I druga rzecz wybitna, to w każdym aspekcie znajdująca wyraz przestrzenność dźwięku. Trójwymiarowość towarzysząca zarówno całej scenie i wszystkim na niej postaciom, jak i najdrobniejszym nawet źródełkom czy sprawom pozamuzycznym. Upuszczona przez słuchacza moneta (te widownie tak dają, że aż mi żal solistów), toczyła się po posadzce, a potem wirująco kładła w o wiele bardziej trójwymiarowy sposób niż na ekranie najlepszego nawet z wymierającego gatunku trójwymiarowych telewizorów. A przy tym nie była podostrzona sopranowo, co też z satysfakcją odnotowałem, bo taka ma wyższy nominał. A jako tło tego wszystkiego ciśnieniowe czucie przestrzeni i osaczająca, ciasno przylegająca do słuchacza atmosfera koncertu, że czucie bycia „tam” niepomijalnie się odciskające. Rzecz na miarę zjawiska, naprawdę byłem pod wrażeniem. I na dodatek wszystko, jak już dwa razy powtarzałem, starannie wyważone. Zależne od tonu i instrumentu ciepło, pełna precyzja nasycania, odpowiednie czucie wibracji, wyważony – malarski – światłocień. Do tego wspaniała dźwięczność bez podbijania sopranów, głęboki i przestrzenny bas. Najlepszy efekt jego brzmienia (najlepsze wyważenie bas-sopran) przy połowicznie zatykanych bass-refleksach, a jeśli się już czegoś czepiać, to stereofonii pod względem wypełnienia przedziału środkowego. Wiązanie kanałów dobre i zjawiskowo głęboka scena, niemniej stawały w tym samym miejscu kolumny potrafiące lepiej środek sceny zapełniać dźwiękiem, bez najmniejszego śladu spadku na środku gęstości czy rozsuwania postaci, podczas gdy tu trochę za duży rozrzut, pomimo prób korygowania ustawieniem.

Także spory bass-refleks.

Za to szybki atak, długie wybrzmienia, rytm rewelacyjnie wybijany, bogactwo brzmieniowej treści i te zjawiskowe wokale. Barwy głębokie, ciężar właściwy dźwięków odpowiedni, i całościowa potęga brzmienia o odpowiedniej randze. Muzykalność i moc przy bardzo też dobrej dynamice, co wraz ze wspomnianą szybkością dawało błyskawiczne przejścia i bardzo mocne poczucie pełnego autentyzmu. I może jeszcze to, że mimo nie jakichś nadzwyczajnych gabarytów głośników szerokopasmowych drobne dźwięki zjawiały się jako stosunkowo duże, odpowiednio przestrzennie, brzmieniowo rozwinięte. Żadnego zatem pik-pik, tylko we wszystkim muzyka. Natomiast – tu nie ma już przy takich gabarytach zmiłuj – brak mocnego czucia dźwięku na klatce piersiowej i w brzuchu. Kto takich efektów żąda, musi poszukać większych głośników podłogowych lub suba. Na pociechę fantastyczne od tych Divaldi pogłosy – wprawdzie nie aż tak „czujne” i wielowymiarowe brzmieniowo, jak te od Avatar Audio Holophony Nr2, niemniej wyrafinowane i czujne. Przy potencjometrze odpowiednio odkręconym granie wybitnie duszoszczypatielne i czadowe. Że nawet przy najcięższym rocku czad.

Kiedy najdroższy Ayon pojechał się sprzedać, zastąpił go drugi od góry model dzielony i trudno go było nie sprawdzić. A wówczas się okazało, jak wiele można zawdzięczać najlepszemu na świecie jednoczęściowemu odtwarzaczowi SACD – i co bez niego stanie się trudniejsze. Poczynając od ustawienia, które w poprzedniej pozycji zaczęło teraz trochę kuleć pod względem ilości basu. Nie chodzi przy tym o to, że ten bas stał się kulawy – tylko z poprzednio bardzo dobrego stał przeciętny. Dobry, ale jak na kolumny podstawkowe już nie świetny, a normalny. Dopiero teraz zaświtała mi w głowie sugestia producenta, odnośnie możliwości stawiania głośników przy samej ścianie, tak by ta zatykała bass-refleksy. Faktycznie, da się tak zrobić kosztem wyraźnego spłycania sceny, jednakże nie do tego stopnia, by stała się całkiem płytka. Poczucie głębi na dwa, trzy metry wciąż się utrzymywało, choć już nie była to magia głębi.

A stopa to już duża. Stoją więc na szerokiej stopie.

Bez tych zawirowań z basem ani by mi postało w głowie kolumny z miejsca ruszać, bo także z dzielonym Ayonem głębia była uwodzicielska. Ale nie tylko bas się spłycił, bo wraz z jego ubytkiem, siłą rzeczy, procentowo przyrosły soprany i wyważenie bas-sopran przestało być takie dobre. I także – no, niestety – nie tak dobra okazała się trójwymiarowość wszystkiego, zwłaszcza w odniesieniu do tych sopranów. Więc wszystko to razem pchało do zmian, zapoczątkowanych radykalnym postawieniem kolumn pod ścianą. Basu wraz z tym przybyło i wyważenie bas-sopran wróciło z grubsza do normy, tyle że na niższym poziomie ogólnym. Dobrym, ale już nie oczarowującym. Co natomiast się zachowało, to tolerancja dla odległości słuchającego i szeroki pas stereofonii. Także długie wybrzmienia, poczucie tajemniczości i całościowy obraz dźwiękowy wciąż na bardzo wysokim poziomie. Także to, że dźwięk w testach przerzucania go między kolumnami wędrował na wysokości głośników, a nie, jak to czasami przy innych bywało, po łukach górnej paraboli.

Tym niemniej to ustawienie pod samą ścianą nie wydało mi się dość dobre, zwłaszcza z uwagi na poczucie, że coś jednak w tym się kotłuje miast należycie rozprzestrzeniać – coś tam się jednak tłamsi. Pogłosy bowiem wyczuwalnie się zredukowały i wokale skurczyły objętość, choć mimo to na zjawiskowym pozostały poziomie, zwłaszcza pod względem osobowej charakterystyki postaci i wyodrębniania ich z całościowej materii dźwięku. Także pod względem dykcji. Wciąż popisowa była też całościowa separacja i wyraźność, i wciąż piękna kolorystyka. I przy tym, dzięki powściągnięciu sopranów, bardzo ważny dla mnie powrót do naturalności mowy potocznej, która po zmianie odtwarzacza na środku pokoju stała się sopranowo zbyt aktywna.

I ładnie sobie stoją.

Zacząłem więc odsuwać te Divaldi od ściany i stanęło na koniec na tym, że najlepiej z dzielonym Ayonem grać mogły stojąc dokładnie sześćdziesiąt centymetrów od. Znów dźwięk całkowicie się rozprężył, a scena pogłębiła – i chociaż nie grało to aż tak dobrze, jak z Ayon CD-35 HF Edition na środku , to grało bardzo satysfakcjonująco.

Nasuwa się jeszcze pytanie, jakie byłoby z referencyjnym odtwarzaczem brzmienie w miejscu obecnie zajmowanym, ale nie przyszły mi do głowy takie jazdy podczas jego bytności – nie było takiej potrzeby.

 

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

2 komentarzy w “Recenzja: Divaldi MS-01

  1. akbar pisze:

    Widzę,że jednak bez ryka aproved.
    Jakieś porównanie do jws? W czym podobne, co je różni, dla kogo?
    Pozdrawiam
    PS
    Pana język opisu wynika i bardzo pasuje do audio.

    1. Piotr Ryka pisze:

      W sumie są ryka approved, tyle że nie w sensie, by się nad resztę podobnie wybitnych wybijały. To są kolejne bardzo dobre głośniki podstawkowe, których szczególnym atutem jest możliwość postawienia blisko przy ścianie, czego o innych takich zwykle się nie da powiedzieć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy