Recenzja: Divaldi MS-01

    W Polsce powstaje za dużo dobrych głośników. Przynajmniej z mojego punktu widzenia. To krępujące, musieć tak chwalić i chwalić; jak chodzi o krytykę, w najgorszym razie chwalić mniej. Chwaliłem już Audioformy, Studio 16 Hz, Hifajstejo i Sounddeco. Chwaliłem TR-Studio, Avatar Audio, Bodnar Audio, Pylon Audio, Impuls Audio i Ancient Audio. A Destination Audio chwaliłem tak, że już bardziej chwalić się nie da. I teraz znów to samo.

Odnieść można wrażenie, że w Polsce więcej firm robi wybitne głośniki, niż na całym świecie wybitne słuchawki, z czego by wnikało, że produkcja głośników może być bardziej rozproszona i zrobić je od słuchawek łatwiej. Ale nie, to przesada. Siadłem i policzyłem – i wyszło mi, że firm produkujących dobre słuchawki jest (lub było) na całym świecie koło czterdziestu, a tyle aż manufaktur wybitnych głośników nad Wisłą nie robi. Ale niewiele mniej.

Przejdźmy do rzeczy. Dwóch panów przyjechało z czterema pudłami i na moich szerzej cokolwiek niż zwykle otwartych oczach skręcili z tego dwie podstawkowe kolumny. Powie ktoś: – I cóż takiego? Żadna w sumie nowina  – do recenzenta przywieźli kolumny, wielkie mi co… Ale zwykle mniej z tym bywa zachodu, ponieważ powierzchowność mniej estetycznie jest wysilona i skumulowana. W tym zaś wypadku wytężona została niemało, ponieważ odpowiedzialny tu za nią pan Piotr Jagiełłowicz to spec nas spece od designu. Ktoś doceniany w świecie i wielokrotnie nagradzany. To on zaprojektował wzmacniacz słuchawkowy Divaldi, o niewątpliwie najciekawszej spośród takich powierzchowności, i on zaprojektował te głośniki. Te, czyli całe jedną formą objęte – od stóp do głów estetycznie ogarnięte i uściślone. Poczynając od stopy – wyglądem korespondującej z formą samych głośników, podobnie jak ich obudowa z łukowatymi bokami i prostymi liniami krawędzi przedniej i tylnej wraz z płaskim wierzchem i spodem. Co momentalnie stwarza napięcie – dyskusję między funkcją liniową a kwadratową; dyskusję na dodatek nierozstrzygalną, ponieważ – jak poucza fizyka i czego dowodzą choćby orbity planet – droga po krzywej, wbrew oczywistej intuicji, może być czasem najkrótsza. Nie wspominając o tym, że opór powierzchnie łukowate stawiać mogą o wiele większy, czego dowodem choćby skorupa żółwia. Dyskusja prostej z krzywą – zarówno tą otwartą, jak i tą zakręconą w koło – to motywy przewodnie estetyki Jagiełłowicza, widziane już w jego projektu wspomnianym wzmacniaczu słuchawkowym. Tym razem powtórzone w odniesieniu do sporych kolumn półkowo-podstawkowych; możliwych do stawiania zarówno w wolnej przestrzeni jak i na regale, mających liczone osobno standy w postaci okrągłej nogi osadzonej w tej właśnie estetycznie pasującej podstawie i dodatkowo na górnej pokrywie komory akustycznej czarne ozdobne koło z wytłoczonym dyskretnie logo firmy, bardziej oczywiście rzucające się w oczy przy białym niż czarnym wykończeniu całości. Kolumny mogą bowiem posiadać korpusy i podstawy wykończone białym lub czarnym lakierem fortepianowym, natomiast wspomniane kółka i maskownice w obu przypadkach będą czarne, co czyni lakierowane na biało de facto biało-czarnymi, a alternatywne klasycznymi „all-black”. Jedne i drugie kosztują tak samo – po 9887 PLN za parę, natomiast komplet dedykowanych standów z ozdobnym kołpakiem nad stopą to osobny wydatek 2947 złotych.

Nim definitywnie przenikniemy w techniczne jądro i oplatającą je estetykę, słowo przypomnienia o producencie. Divaldi Audio debiutowało zestawem Burgund w 2010 roku, w skład którego wchodziły trójdrożne kolumny podłogowe, potężny dzielony wzmacniacz i okazały gramofon. Wzmacniacz był nawet u mnie i muszę przyznać, że zwłaszcza sekcja przedwzmacniacza wywarła niezatarte wrażenie; zbudowana w oparciu o same tranzystory dźwięk dając niczym najlepsza lampa. Słuchałem też, już nie u siebie, całego zestawienia, eksponowanego w siedzibie firmy w Krakowie – i grało to bezdyskusyjnie high-endowo, że szkoda było stamtąd wychodzić. Pomysł dzielonego wzmacniacza Divaldi jednak zarzuciło, skupiając się na wielofunkcyjnym jednoczęściowym (z wbudowanym przetwornikiem na kościach Sabre i pre gramofonowym dla obu typów wkładek), pokazanym po raz pierwszy na AVS w 2016-tym, a równolegle na słuchawkowym wzmacniaczu, którego dwie już wersje miałem okazję testować. Pora nastała teraz na podstawkowe głośniki, jako uzupełnienie zmodyfikowanych niedawno i ujednoliconych z nimi estetycznie trójdrożnych podłogowych. Głośniki ze środkowego przedziału cenowego, wycenione, jak już mówiłem, na ponad dziewięć tysięcy za parę ich samych, albo prawie trzynaście za komplet ze standami.

Budowa

Modna biel jako uzupełnienie zmagań krzywych z prostymi.

   Owo rozbicie cenowe na z podstawkami i bez ma w tym wypadku mocniejsze niż zwykle uzasadnienie, ponieważ funkcja grania z półki w regale, lub z biurka czy komody, została tu przemyślana. Kolumny przy takim ustawieniu nie wpadną w brzmieniowy popłoch, a nawet wręcz przeciwnie – postawione blisko ściany za nimi, a nawet przy samej ścianie, zagrają właśnie najlepiej. Dlatego w ustawieniu swobodnym producent zaleca nie odsuwać ich dalej niż pół metra od lustra akustycznego z tyłu – wówczas dźwięk produkować mają najlepiej. Jak to się w praktyce realizowało, do tego w części odsłuchów wrócimy, a teraz garść pozostałych spraw technicznych.

Na możliwości dobrego grania bez nich i dopasowania estetycznego do całości sprawa podstawek się nie kończy, ponieważ kiedy już na użycie ich się decydujemy, wówczas z głośnikami zintegrowane zostaną śrubowo na stałe i mogą też być dociążone. Same z siebie, jako grube rury stalowe zrośnięte z równie grubą stalową podstawą, przykrytą tylko dla niepoznaki i estetycznego wzbogacenia ozdobnym kołpakiem, już stanowią masywną konstrukcję o dużej zdolności pochłaniania wibracji, na dodatek nie wymagającą żadnych podkładek, bo z przykręcanymi od spodu własnymi wspornikami zakończonymi, na podobieństwo odwróconych gwoździ, płaskim łebkami chroniącymi podłoże przed zarysowaniem. Ale gdyby komuś to było mało, można do środka rur wsypać albo włożyć w woreczkach metalowe opiłki czy inny dociążający materiał. Sprawa znana – tak to w przypadku wielu standów wygląda, w tym także tych sprzedawanych oddzielnie jako upgrade przez wyspecjalizowane w ich produkcji firmy i uchodzących za najlepsze. Można więc nieco się krzywić na dodatkowy koszt podstawek od samego Divaldi, ale w zamian dostajemy nie jakiś półśrodek, tylko niewymagające już żadnych zmian ani poprawek profesjonalne standy – potrzebujące tylko, gdyby ktoś chciał mieć osiemdziesięciokilowe podstawkowce, dociążającego zasypania.

Forma którą zapamiętasz.

Divaldi MS-01 są dwudrożne, przy czym obie drogi prowadzą do głośników niemieckiego Etona (ETON Deutschland Electro Acoustic GmbH). Górny to miękka kopułka tekstylna, sięgająca zakresem do 22 kHz, a dolny to wielowarstwowy sandwicz φ 6,5 cala o dużej odporności zniekształceniowej membrany i schodzący z zakresem do 48 Hz. Zwrotnica, z założenia jak najprostsza, w realizacji okazała się dość rozbudowana, przy punkcie cięcia na wysokości sporej, bo 3200 Hz. W obudowie o pojemności dwudziestu litrów nie ma żadnych przegródek, jest za to specjalny dyfuzor rozpraszający interferencje i zwrotnica usytuowana w sposób akustycznie jak najbardziej neutralny. Głośniki mają zatem wspólną komorę rezonansowa, wyposażoną w sporego przekroju tylny bass-refeks. Przytykać go można częściowo bądź całkowicie, a im bardziej zostanie zatkany lub im bliżej przysunięty do ściany, tym dźwięk się bardziej obniży a soprany powściągną. Ma to, rzecz jasna, swe konsekwencje brzmieniowe i przy okazji jakościowe, do których za moment wrócimy.

Skuteczność przy impedancji nominalnej 8 Ω wynosi 89 dB, pasmo obejmuje wspomniane 48 Hz – 22 kHz, a całość (same głośniki bez podstawy) waży 22 kg/szt. Sugerowana moc wzmacniacza to 20 do 80 W, a wysokość z podstawą i przykręconymi nóżkami to 111 centymetrów.

I na finał raz jeszcze o estetyce. Całość sprawia wrażenie przemyślanej, dopracowanej i bez zarzutu zrealizowanej. Łuki, proste i walce są co do kształtu perfekcyjne, dopasowanie jednych do drugich tak samo, a powłoki lakiernicze nienagannie gładkie i lśniące. Łukowate krawędzie boczne czynią te podstawkowe Divaldi od razu rozpoznawalnymi, a od strony użytkowej podwójnie się okazują przydatne, w obu wypadkach na rzecz poprawy akustyki. Przyczynia się do niej bowiem zarówno sama łukowatość, lepiej potrafiąca organizować wewnętrzne i zewnętrzne odbicia, jak i sam materiał tworzący, w postaci wielowarstwowego, niezwykle sztywnego i grubego kompozytu. Wystarcza lekko zapukać, by padła odpowiedź: Bunkier!

A teraz o konsekwencjach.

Odsłuch

Niezależnie od punktu widzenia.

   Kolumny były u mnie dość długo i w efekcie miałem możność posłuchania ich zarówno z flagowym dla swego producenta odtwarzaczem Ayon CD-35 HF Edition, jak i cokolwiek tańszym (mimo iż to on dzielony) zestawem Ayon CD-T II/Ayon Stratos. Z tej podwójnej okazji wypłynęła zaś nauka nie tylko o samych głośnikach, ale też o tym, dlaczego lepsze jest lepsze. Jako że przy najpierw słuchanym zestawieniu z CD-35 HF Edition naszła mnie myśl tyleż przyjemna, co z narracyjnego punktu widzenia niewesoła: iż mianowicie nie bardzo jest o czym pisać, ponieważ kolumny są bez zarzutu. Tak zwyczajnie, po prostu (choć tak naprawdę to ani trochę proste) grające bez zarzutu pod każdym jednym względem, więc nawet za te trzynaście tysięcy ze standami to pierwszorzędna sprawa i warto w posiadanie wejść. Cóż bowiem może być przyjemniejszego, niż sprzęt pod każdym względem więcej niż zadowalający, że nawet gdy się badawczo wsłuchujesz, odfajkowując poszczególne aspekty, to do żadnego się nie przyczepisz i jeszcze każdy musisz chwalić.

Stały sobie wówczas te podstawkowe Divaldi w mojej sadybie tradycyjnie, to znaczy prawie dwa metry od ściany z tyłu i przy lekkim odgięciu po ponad metrze od ścian bocznych. Pierwszy odsłuch odbył się jeszcze z towarzyszeniem panów przywożących, i miło mi było usłyszeć szept: „Tu o wiele lepiej niż u nas…” Nie wiem jak grały tam, to znaczy u producenta, ale teraz faktycznie pierwszorzędnie i to, jak wspomniałem, pod każdym dosłownie względem. Naturalnie, ciepło, chropawo – a nie ma to, jak poczuć głęboko tłoczoną, stawiającą przyjemny opór fakturę i coś więcej niż gładkość dźwięku. Z bogactwem form i detali na miarę high-endowego przekazu, i to zarówno w odniesieniu do samej postaci brzmieniowej, jak i organizującej ją postaci przestrzennej. Naturalnej wielkości źródła, głęboka na wiele metrów scena, dźwięk z pierwszym planem na linii między głośnikami – w najbardziej zdrowy z możliwych sposobów ani nie ścielący się po podłodze, ani nie podrywający do góry. (A u mnie potrafi się ścielić.) I przede wszystkim ciężki do opisania, z uwagi na bycie bardzo dobrym i stylistycznie wypośrodkowanym pod każdym dosłownie względem. Więc nie było się czego uczepić ani jak przeważyć jednego drugim. Powiedzieć: „To owszem, ale tamto mniej”; albo: „Gdyby nie to, to tamto”. Na dodatek, co już naprawdę nieczęste, brzmienie tolerujące zarówno bliską jak i daleką pozycję słuchacza, a przy tym bez wąskiej stereofonicznej osi środkowej, tylko spokojnie po trzy osoby w jednym rzędzie. Ba, nawet na wprost jednego z głośników trzymała się stereofonia i w miarę równa scena  – tak więc tolerancja pozycji słuchacza wybitna.

Spory głośnik szerokopasmowy.

Co przy tym wszystkim się wybijało i było nawet jak na wysokie standardy ponadprzeciętne, to przekonujące dosłownością wokale o wyjątkowym bogactwie rysunku i wymodelowaniu. Takie naprawdę nie nawet przekonujące, ale do podziwiania. I druga rzecz wybitna, to w każdym aspekcie znajdująca wyraz przestrzenność dźwięku. Trójwymiarowość towarzysząca zarówno całej scenie i wszystkim na niej postaciom, jak i najdrobniejszym nawet źródełkom czy sprawom pozamuzycznym. Upuszczona przez słuchacza moneta (te widownie tak dają, że aż mi żal solistów), toczyła się po posadzce, a potem wirująco kładła w o wiele bardziej trójwymiarowy sposób niż na ekranie najlepszego nawet z wymierającego gatunku trójwymiarowych telewizorów. A przy tym nie była podostrzona sopranowo, co też z satysfakcją odnotowałem, bo taka ma wyższy nominał. A jako tło tego wszystkiego ciśnieniowe czucie przestrzeni i osaczająca, ciasno przylegająca do słuchacza atmosfera koncertu, że czucie bycia „tam” niepomijalnie się odciskające. Rzecz na miarę zjawiska, naprawdę byłem pod wrażeniem. I na dodatek wszystko, jak już dwa razy powtarzałem, starannie wyważone. Zależne od tonu i instrumentu ciepło, pełna precyzja nasycania, odpowiednie czucie wibracji, wyważony – malarski – światłocień. Do tego wspaniała dźwięczność bez podbijania sopranów, głęboki i przestrzenny bas. Najlepszy efekt jego brzmienia (najlepsze wyważenie bas-sopran) przy połowicznie zatykanych bass-refleksach, a jeśli się już czegoś czepiać, to stereofonii pod względem wypełnienia przedziału środkowego. Wiązanie kanałów dobre i zjawiskowo głęboka scena, niemniej stawały w tym samym miejscu kolumny potrafiące lepiej środek sceny zapełniać dźwiękiem, bez najmniejszego śladu spadku na środku gęstości czy rozsuwania postaci, podczas gdy tu trochę za duży rozrzut, pomimo prób korygowania ustawieniem.

Także spory bass-refleks.

Za to szybki atak, długie wybrzmienia, rytm rewelacyjnie wybijany, bogactwo brzmieniowej treści i te zjawiskowe wokale. Barwy głębokie, ciężar właściwy dźwięków odpowiedni, i całościowa potęga brzmienia o odpowiedniej randze. Muzykalność i moc przy bardzo też dobrej dynamice, co wraz ze wspomnianą szybkością dawało błyskawiczne przejścia i bardzo mocne poczucie pełnego autentyzmu. I może jeszcze to, że mimo nie jakichś nadzwyczajnych gabarytów głośników szerokopasmowych drobne dźwięki zjawiały się jako stosunkowo duże, odpowiednio przestrzennie, brzmieniowo rozwinięte. Żadnego zatem pik-pik, tylko we wszystkim muzyka. Natomiast – tu nie ma już przy takich gabarytach zmiłuj – brak mocnego czucia dźwięku na klatce piersiowej i w brzuchu. Kto takich efektów żąda, musi poszukać większych głośników podłogowych lub suba. Na pociechę fantastyczne od tych Divaldi pogłosy – wprawdzie nie aż tak „czujne” i wielowymiarowe brzmieniowo, jak te od Avatar Audio Holophony Nr2, niemniej wyrafinowane i czujne. Przy potencjometrze odpowiednio odkręconym granie wybitnie duszoszczypatielne i czadowe. Że nawet przy najcięższym rocku czad.

Kiedy najdroższy Ayon pojechał się sprzedać, zastąpił go drugi od góry model dzielony i trudno go było nie sprawdzić. A wówczas się okazało, jak wiele można zawdzięczać najlepszemu na świecie jednoczęściowemu odtwarzaczowi SACD – i co bez niego stanie się trudniejsze. Poczynając od ustawienia, które w poprzedniej pozycji zaczęło teraz trochę kuleć pod względem ilości basu. Nie chodzi przy tym o to, że ten bas stał się kulawy – tylko z poprzednio bardzo dobrego stał przeciętny. Dobry, ale jak na kolumny podstawkowe już nie świetny, a normalny. Dopiero teraz zaświtała mi w głowie sugestia producenta, odnośnie możliwości stawiania głośników przy samej ścianie, tak by ta zatykała bass-refleksy. Faktycznie, da się tak zrobić kosztem wyraźnego spłycania sceny, jednakże nie do tego stopnia, by stała się całkiem płytka. Poczucie głębi na dwa, trzy metry wciąż się utrzymywało, choć już nie była to magia głębi.

A stopa to już duża. Stoją więc na szerokiej stopie.

Bez tych zawirowań z basem ani by mi postało w głowie kolumny z miejsca ruszać, bo także z dzielonym Ayonem głębia była uwodzicielska. Ale nie tylko bas się spłycił, bo wraz z jego ubytkiem, siłą rzeczy, procentowo przyrosły soprany i wyważenie bas-sopran przestało być takie dobre. I także – no, niestety – nie tak dobra okazała się trójwymiarowość wszystkiego, zwłaszcza w odniesieniu do tych sopranów. Więc wszystko to razem pchało do zmian, zapoczątkowanych radykalnym postawieniem kolumn pod ścianą. Basu wraz z tym przybyło i wyważenie bas-sopran wróciło z grubsza do normy, tyle że na niższym poziomie ogólnym. Dobrym, ale już nie oczarowującym. Co natomiast się zachowało, to tolerancja dla odległości słuchającego i szeroki pas stereofonii. Także długie wybrzmienia, poczucie tajemniczości i całościowy obraz dźwiękowy wciąż na bardzo wysokim poziomie. Także to, że dźwięk w testach przerzucania go między kolumnami wędrował na wysokości głośników, a nie, jak to czasami przy innych bywało, po łukach górnej paraboli.

Tym niemniej to ustawienie pod samą ścianą nie wydało mi się dość dobre, zwłaszcza z uwagi na poczucie, że coś jednak w tym się kotłuje miast należycie rozprzestrzeniać – coś tam się jednak tłamsi. Pogłosy bowiem wyczuwalnie się zredukowały i wokale skurczyły objętość, choć mimo to na zjawiskowym pozostały poziomie, zwłaszcza pod względem osobowej charakterystyki postaci i wyodrębniania ich z całościowej materii dźwięku. Także pod względem dykcji. Wciąż popisowa była też całościowa separacja i wyraźność, i wciąż piękna kolorystyka. I przy tym, dzięki powściągnięciu sopranów, bardzo ważny dla mnie powrót do naturalności mowy potocznej, która po zmianie odtwarzacza na środku pokoju stała się sopranowo zbyt aktywna.

I ładnie sobie stoją.

Zacząłem więc odsuwać te Divaldi od ściany i stanęło na koniec na tym, że najlepiej z dzielonym Ayonem grać mogły stojąc dokładnie sześćdziesiąt centymetrów od. Znów dźwięk całkowicie się rozprężył, a scena pogłębiła – i chociaż nie grało to aż tak dobrze, jak z Ayon CD-35 HF Edition na środku , to grało bardzo satysfakcjonująco.

Nasuwa się jeszcze pytanie, jakie byłoby z referencyjnym odtwarzaczem brzmienie w miejscu obecnie zajmowanym, ale nie przyszły mi do głowy takie jazdy podczas jego bytności – nie było takiej potrzeby.

 

Podsumowanie

   Dwie rzeczy z jednej recenzji udało się wyłonić. Pierwsza, dla tytułowej sprawy najważniejsza, to jakość samych kolumn. Divaldi MS-01. To podstawkowe głośniki klasy high-end, w czym dodatkowo utwierdziło mnie słuchanie ich na zeszłorocznym AVS. Jak już pisałem w relacji stamtąd, prezentowały się tam z dwoma bardzo drogimi gramofonami – każdym o innej brzmieniowej sygnaturze – a także z vintage magnetofonem kasetowym Nakamichi 480, bardzo głęboko przerobionym i w efekcie dającym sygnał dla tych kosztujących krocie gramofonów zawstydzający. (Późniejsze modele Nakamichi nie dają się tak przerobić, gdyż mają obwody scalone.) Grały tam te Divaldi tak, że cały czas tłumek dookoła wirował, mimo iż na tym samym poziomie Stadionu Narodowego produkowały się systemy i kilkadziesiąt razy droższe. Sypały się pytania i wielu się dziwiło, że coś tak niewielkiego i jeszcze na dodatek polskiego grać może aż tak dobrze. W dodatku bez ceny sufitowej i przy ekskluzywnym wyglądzie. Faktycznie, estetyka to w tym wypadku coś ekstra, poziom estetycznego wysmakowania. Przy okazji produkował się też wzmacniacz zintegrowany Divaldi, i też bardzo udanie. Okablowanie było Ortofona, a wielu zapewne nie wie, że to producent świetnych przewodów, a nie samych gramofonowych wkładek.

Mimo tak udanego tam pokazu śmiem twierdzić, że u mnie wypadło to jeszcze dużo lepiej, a z lepszym odtwarzaczem szczególnie, co nas wprowadza w drugi temat. Jest ten Ayon CD-35 HF Edition audiofilskim zjawiskiem, choć jego cena ponad osiemdziesięciu tysięcy zjawia się z trochę innego świata. Zarazem doskonałym jest przykładem, że zestawianie idealnie brzmiącego systemu może się dokonywać bez wyważania cen komponentów, co też na AVS miało miejsce, i na dodatek po obu stronach. Z gramofonem Technicsa za ponad siedemdziesiąt tysięcy (bez wkładki) i z magnetofonem kasetowym, którego przerabiający wycenia na ledwie sześć tysięcy. Dzieją się zatem dziwactwa i reguły padają jak muchy. Żadnego cenowego porządku, ostaje się tylko to, że wszystko musi być odpowiednie. Pisałem już o tym przy okazji niedawnej recenzji kabli zasilających, zajmując stanowisko, że liczy się tylko standard „co najmniej bez zarzutu”, a nie jakieś wyważone proporcje. Tak samo jak do kabli odnosi się on do reszty, przy czym jest godne pochwały, że doskonałe głośniki można mieć dzięki polskim producentom w bardzo rozsądnych cenach. A pośród nich te Divaldi, które wyróżnia to, że można je też stawiać niedaleko od ściany, a w razie konieczności nawet dokładnie przy. Więc można także na półce, czego wprawdzie nie próbowałem, ale producent zapewnia. Plus wyrafinowana estetyka i, o czym nie wspomniałem, rzecz także wyjątkowa – z założonymi maskownicami grają lepiej. A to się może przydać; mający dzieci i zwierzęta będą zadowoleni.

Tak więc cóż – gratulacje, witamy kolejny świetny produkt. I to taki nie maskujący – dokładnie obrazujący jakość całego podpiętego mu toru.

 

W punktach:

Zalety

  • Naturalne brzmienie.
  • Pod każdym względem wysoce lub bardzo wysoce zadawalające.
  • A w ramach tego wyważenie na osi bas-sopran.
  • Także wyważona temperatura – bez ocieplania i ochładzania.
  • Wspaniałe, wyjątkowo dobrze wyodrębniane z tła wokale.
  • Doskonałe, pozbawione jakiejkolwiek przesady i podkreślające plastyczność operowanie światłem.
  • I takie samo pogłosem.
  • Wybitna trójwymiarowość każdego dźwięku.
  • A więc też basu i sopranów, które szczególnie na tym zyskują.
  • Przy odpowiednim źródle i ustawieniu zjawiskowo głęboka scena.
  • A w sytuacji mniej optymalnej i tak będzie głęboka.
  • I obdarowująca holografią.
  • Wyczuwalna obecność ciśnienia dźwięku i namacalność muzycznej sfery.
  • Żywość wibracji.
  • Znakomita dźwięczność.
  • I nie bez przymieszki słodyczy.
  • Dynamika.
  • Żywość.
  • Doskonałe wyczucie rytmu.
  • Szybkie narastanie i długie podtrzymanie.
  • Wyraźnie odciskająca się poetyka, a nie tylko biegłość techniczna obrazowania.
  • Zaskakująco mocny bas, jak na takie rozmiary membran.
  • Szeroki pas stereofonii.
  • Można od nich siadać i daleko, i blisko.
  • Efektowny wygląd spod ręki wybitnego projektanta.
  • Perfekcyjne wykonanie.
  • Masywny korpus obudowy i markowe głośniki.
  • Starannie opracowana zwrotnica i dopieszczona akustyka wewnętrzna.
  • Można stawiać na półce i można blisko ściany.
  • Lepiej grają z maskownicami (przydatny ewenement).
  • W razie użycia standu będzie on integralną całością.
  • Można ten stand dodatkowo dociążyć, ale i bez tego całość masywna i sztywna.
  • Niepotrzebne dodatkowe podstawki.
  • Rozsądny stosunek jakości do ceny.
  • Znany producent.
  • Made in Poland.
  • Szeroka dystrybucja.

Wady i zastrzeżenia

  • Nie maskują i nie upiększają.
  • Tak więc dobór pozostałych składników toru nie może być przypadkowy.
  • Brak idealnego wypełnienia środka sceny.
  • Łatwo nadmiernie wzbudzić soprany.

Dane techniczne:

  • Pasmo przenoszenia: 48 Hz – 22 kHz.
  • Skuteczność: 89 dB.
  • Impedancja 8 Ω.
  • Punkt podziału: 3200 Hz.
  • Sugerowana moc wzmacniacza: 20 – 80 W.
  • Wymiary bez podstawy: 290 x 360 x 390 mm.
  • Waga bez podstawy: 22 kg.
  • Cena: 9 887 PLN głośniki; 2947 PLN standy. (W każdym wypadku za parę.)

System:

  • Źródła: Ayon CD-35 HF Edition, Ayon CD-T II/Stratos.
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Kolumny:Divaldi MS-01.
  • Interkonekty: Siltech Empress Crown, Sulek Audio & Sulek 6×9.
  • Kabel głośnikowy: Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Acrolink MEXCEL 7N-PC9700, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Synergistic Research Level 3 High Current, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Power Base High End.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Stopki antywibracyjne: Avatar Audio Nr1.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Acoustic Revive RIQ-5010, Solid Texh „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

2 komentarzy w “Recenzja: Divaldi MS-01

  1. akbar pisze:

    Widzę,że jednak bez ryka aproved.
    Jakieś porównanie do jws? W czym podobne, co je różni, dla kogo?
    Pozdrawiam
    PS
    Pana język opisu wynika i bardzo pasuje do audio.

    1. Piotr Ryka pisze:

      W sumie są ryka approved, tyle że nie w sensie, by się nad resztę podobnie wybitnych wybijały. To są kolejne bardzo dobre głośniki podstawkowe, których szczególnym atutem jest możliwość postawienia blisko przy ścianie, czego o innych takich zwykle się nie da powiedzieć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy