Recenzja: Aurender N20

Brzmienie

Podświetlany włącznik.

    Mieszczący w sobie imponującą bibliotekę nagrań, zdolny także do streamowania serwer muzyczny Aurendera może być równie dobrze źródłem w systemie głośnikowym, co nabiurkowym albo ulokowanym w dowolnym innym zacisznym kątku mateczniku słuchawkowych przeżyć. Na początek założyłem to drugie, doposażając go via kabel XLR AES/EBU w przetwornik iFi iDSD PRO Signature i wzmacniacz słuchawkowy iCAN PRO, spięte pomiędzy sobą okablowaniem symetrycznym, dające zatem symetryczny sygnał słuchawkom dopasowanym jakościowo do nietaniego zestawu.

    Opis brzmieniowej strony Aurendera zacznę niestandardowo, startując od opisu jego ewolucji wraz z rozgrzewaniem urządzenia. Urządzenia w terminologii audiofilskiej gwary od dawna już ostatecznie „wygrzanego”, ale ruszającego do pracy natychmiast po włączeniu, zaczynającego więc przekazywać muzykę podzespołami o temperaturze otoczenia. To bardzo ważne, by mieć zawczasu świadomość, jak bardzo potrafi wraz ze wzrostem temperatury na przestrzeni następnych godzin to pierwsze brzmienie się zmieniać, ponieważ chwile wstępne mogą być wręcz odstręczające. Lecz gdyby na nich poprzestać, rezygnując z kolejnych, można sobie wyrządzić krzywdę, i to taką z tych większych. Tym to jeszcze ważniejsze, gdy widzieć sprawę w kontekście rosnącej rangi plikowego grania; owej towarzyszącej nam już od wielu lat nieubłaganej siły zamieniającej płyty w pliki. I trzeba też mieć na uwadze, że przetworniki potrafiące zdziałać cuda dla darmowych plików z YouTube kosztują dużo więcej – a takie lampowe Jadis, czy aż 128 razy nadpróbkujące MBL, nie dość że są piekielnie drogie, to jeszcze latem nie do użycia w pomieszczeniach pozbawionych klimatyzacji, chyba że lubisz słuchać w smażalnianych warunkach. Tymczasem opisywany Aurender rozgrzewa się umiarkowanie, mimo iż to rozgrzanie ma tak kluczowe dlań znaczenie. Poza tym nie kosztuje aż tyle, a daje podobne przeżycia.

    Wybiegłem naprzód, natychmiast wracam. Zimny Aurender – minuty po uruchomieniu – gra jawnie w stylu udziwnienia. W muzyce dominują chłód i echa, przy czym ten pierwszy jest śladowy, ale te drugie duże. Powiewa odrealniającym chłodem, mimo iż sam chłód minimalny, jednak echowa aranżacja bardzo go potęguje. – Jest dziwnie, niczym  na sztychowych ilustracjach pierwszych wydań Juliusza Verne’a, do którego powieści, kładących podwaliny pod literaturę SF, atmosfera chłodnej, pozbawionej koloru obcości pasowała jak ulał. Nie była wierna portretowo, za to budowała magiczny klimat – lecz w tej manierze utrzymany aranż rzadko do której muzyki pasuje, chociaż niektórzy w nim gustują.

Powierzchnia ekranu duża, przyciski obsługowe cztery.

   Ze znaczonego w początkowych chwilach intensywnym pogłosem obszaru chłodnej dziwności zaczęły się stopniowo wyłaniać coraz wyraźniejsze kontury, by po kilku godzinach stać się konturami wyjątkowo ostrymi – ale nie w sensie negatywnej ostrości, tylko urzekającej wyraźności obrazu z nadania popisowej separacji i wyrazistych konturów.

    Dorzućmy ważną wzmiankę. Aurender współpracujący z przetwornikiem iFi PRO Signature potrafił w odwrotnym procesie przywracać plikom DSD ich sprzed transferu do PCM pierwotnie gęstszą postać; czego jednakże nie zalecam, to jeszcze wzmaga dziwność. Pliki formatu DSD są użyteczne jako takie, także udrapowanie innych na nie czasami dobrze się sprawdza, ale jechanie z nimi postaciowe w-te i wew-te nie jest dobrym pomysłem. Od tego staje się jeszcze dziwniej, jeszcze narasta poczucie obcości. Taka muzyka nie jest sobą – w realistycznych kryteriach nie jest nawet bardzo dobitnie (o ile pominiemy tą sporządzoną przez syntezatory) – osobiście takiej za wyjątkiem syntezatorowej nie znoszę, wybiegam trzaskając drzwiami. Ale kiedy zostawić pliki jakimi są, kiedy z upływem czasu Aurender nabierze temperatury (co realizuje niestety powoli) wówczas, po jakichś sześciu, siedmiu godzinach zaczyna się granie na pełny etat. A wtedy to jest coś! – zwłaszcza kiedy ma z czego.

    Najmniej do zestawienia Aurender N20 + iFi iDSD PRO Signature + iFi iCAN PRO z  trzech próbowanych słuchawek pasowały Dan Clark Audio STEALTH, jako także niosące minimalny ślad chłodnawego pogłosu. Nie żeby nie pasowały wcale – po całkowitym rozgrzaniu toru pasowały wręcz znakomicie – lecz HiFiMAN Susvara i Ultrasone Tribute 7 jeszcze lepiej. Pierwsze na zasadzie zupełnej otwartości i muzykalności wzorcowej, drugie dawały, swoim zwyczajem, najpotężniejsze ciśnienia, a przy tym też okazały się muzykalne i również śladowo ciepłe.

    Myślę, że nie ma co rozbijać opisu na trzy oddzielne pary słuchawek, przedstawię go w ujęciu najlepiej pasujących, niestety bardzo kosztownych HiFiMAN Susvara. (Z kablem Tonalium.)

 

 

 

   

    Pytanie jest właściwie jedno: – Co zyskujemy wstawiając w tor Aurendera, zamiast używać tych dwóch iFi poprzez dobry konwerter, korzystając z YouTube czy TIDAL-a? Bo na pewno tracimy z portfela przeszło sześćdziesiąt tysięcy i jeszcze będziemy musieli dobrać się jakoś do materiału plikowego jak najwyższej jakości, który także darmowy nie jest.

   Odpowiedź była łatwa, ponieważ kręcąc pokrętłem wyboru wejść w iDSD PRO otrzymywałem ją natychmiast. Zacznę od części mniej oczywistej, od kwestii muzykalności. Kiedy jakieś utwory słuchane były najpierw z Aurendera, słuchając odnosiłem wrażenie, że ich analogowość (cyfrowa przecież) jest realizowana poprawnie, ale nie jakaś znowuż nadzwyczajna. Ot, taki jeszcze jeden udany naśladowca analogowości w sztucznej domenie cyfrowej, ale nic godnego zrywania się z miejsca i okrzyków radości. Dopiero kiedy to samo szło następnie bezpośrednio z Internetu, a nawet kiedy Foobarem czytane było z komputerowego dysku, dawało się wyraźnie odczuć, jak bruzdy cyfrowe się wygładzają, o ile z Aurendera jest prawdziwiej. Ujmę to tak: – To nie było spektakularne, lecz było wartościowe. Bo bez narzędzia porównania, zwłaszcza gdy się nie skupiać, łatwe do przeoczenia, natomiast w porównaniach wyraźne, nawet dobitnie lepsze. Ale przykrywane czymś innym.

    Ta druga cecha odróżniająca materiał z dysku Aurendera od branego wprost z Internetu, też tego z komputerowego zasobu plików o wysokiej gęstości, sprowadzała się do trzech słów: wyraźność, drajw i dynamika.  

    Już napisałem, że wraz z nabieraniem temperatury Aurender gra coraz  wyraźniej; dźwiękiem coraz lepiej separowanym, coraz cieplejszym i coraz mniej obcym. Na koniec obcość całkiem znika, wyraźność staje się wzorcowa, a ciepło minimalne, bardziej zależne od reszty toru. W jednych słuchawkach będzie większe, w innych da znać o sobie mniej; to samo ze wzmacniaczami, przetwornikami, kablami itd. Generalnie temperatura neutralna lub trochę wyższa od neutralnej, w żadnym wypadku chłód. Ta temperatura, podobnie jak analogowość, to jednak cechy nie prymarne – nie te, które podczas słuchania zwracają największą uwagę. Takimi są wyraźność (jak mówiłem wzorcowa), a także świetne tempo muzycznej akcji i jej rozpiętość dynamiczna.

Można trochę poczytać.

    To prawda, że i analogowość mocno się zaznacza podczas bezpośrednich porównań, ale wyraźność i drajw bardziej. Drajw połączony z dynamiką i właśnie wyraźnością, jako dobitna, krystalicznie czysta wyraźność muzycznego obrazu połączona z muzyczną werwą. Przykładowo: Fantasia Suite  – najsławniejszy utwór z pamiętnego koncertu  „Friday Night In San Francisco – Al Di Meola, John McLaughlin, Paco de Lucía” – grana z Aurendera zdecydowanie bardziej tętniła życiem i była dużo wyraźniejsza. O wiele też mocniejszy dawała ambience – krzyki, gwizdy i brawa widowni też brzmiały zdecydowanie prawdziwiej. Rzecz nie cechowała się przy tym żadną wyrywkowością – nie zależała od płyty, gatunku czy utworu. Raz za razem w kilkudziesięciu różnych nastrojowo i gatunkowo utworach z wybranej do odtwarzania listy powtarzał się identyczny motyw: wyraźność, drajw i dynamika połączone z mniej narzucającą się, ale w porównaniach bardzo widoczną analogowością. Byle tylko nie zapominać, że Aurendera nie wyłączamy, o ile nie wybieramy się na urlop lub długą delegację.

W systemie kolumnowym

    Zostawmy teraz słuchawki i uznajmy za wyuczone wszystkie te polecenia odnośnie warunków użycia. Oto stoi rozgrzany i podpięty do przetwornika iFi iDSD PRO Signature, a poprzez niego do dzielonego wzmacniacza i kolumn. Jak grało?

   Cóż, chyba wybiła ostatnia godzina odtwarzaczy CD, gdy chodzi o nabywców nowych. Jedynie nie mogący się rozstać z uzbieraną przez lata kolekcją płyt, z towarzyszącymi jej wiązankami wspomnień i skojarzeń, będą się swych płytowych wirówek trzymać. Ewentualnie ktoś zdecydowany nabyć odtwarzacz z najwyższej półki, jak przykładowo najnowszego dzielonego Accuphase, może oczekiwać czegoś lepszego. Tak, wcale nie zapomniałem – jeszcze lepszego coś mieszka w gramofonach. Ale z nimi wiadome mecyje, nie każdy też gotów łykać trzaski, nawet kiedy są sporadyczne. (Ja sam, jak najbardziej.) Lecz poza tymi domenami nie ma sensu, no sensu nie ma. Aurender zagrał jak odtwarzacz za trzydzieści parę tysięcy złotych, choć nie trzydzieści tysięcy euro. Miał wszystko to, na co przy takim zakupie zwracamy uwagę – melodyjność, jakość muzycznego dotyku, zdolność przywoływania atmosfery, poryw i dynamikę. Zupełnie nie robiło mu różnicy, jaki materiał obsługuje odnośnie jakości pliku i zapisanego na nim repertuaru. Zarówno zwykłe PCM 44,1 kHz, jak DSD 2,8224 MHz, dawały pełnię przyjemności pod każdym z wymienionych względów, a podobnie poezja śpiewana, najbardziej wypiętrzone chóry czy na drugim biegunie najcięższy rock – to było bez różnicy.

A nie tylko posłuchać.

    Jedna uwaga odnośnie – wystrzegamy się konwertera. Nawet wysokiej klasy konwerter M2Tech z osobnym zasilaczem psuł jakość względem plików czytanych bezpośrednio przez przetwornik. Szczególnie redukowała się jakość dotyku i wrażenie uczestnictwa w spektaklu – muzyka traciła tę cząstkę duszy, która sprawia, że odbieramy ją w całej bezpośredniości, a nie nad nią gdybamy. Bo kiedy w pierwszym kontakcie zaczynasz gdybać, że to nie tak, że może trzeba… – to wejście w kontakt z muzyką staje się czymś wtórnym, najpierw trzeba przywyknąć do wad. Aurender prosto na przetwornik i dalej na kolumny tej przykrej ułomności nie miał, przyjemność dawał już w pierwszym rzucie. Właśnie dlatego napisałem, że odtwarzacze z tych zwyklejszych tracą już rację bytu, bo niczego nie dodają brzmieniowej jakości, a mnóstwo ujmują wygody. Na terabajtach dyskowej pamięci Aurendera można pomieścić szafę płyt, a nawet parę szaf, i jeszcze się wyświetlą na ekranie kolorowe okładki z towarzyszeniem okładkowych danych. Obsługa tej kolekcji bez wstawania z fotela, sama kolekcja w urządzeniu bez zagracania mnogich półek. Pewnie, można chcieć mieć kolekcję płyt CD, to stopień niżej niż u gramofonów. One wróciły min. dlatego, że płyty CD/SACD miały za mały format; dopiero winyl to jest coś, co można naprawdę poczuć w ręce; okładka czego przypomina obraz, a nie jakąś miniaturkę. Sam tej argumentacji nie kupuję, nigdy tak tego nie odbierałem, ale przyjmuję do wiadomości stanowisko tych, którzy chcą mieć płyty dużego formatu i ich duże okładki.

    Analogicznie można chcieć mieć płyty CD, a nie ich wirtualne awatary namacalne jedynie uchem, widoczne tylko na ekranie. Ale jak chodzi o jakość brzmienia, to tak jak powiedziałem: niczego więcej nie osiągniesz, chyba że sięgniesz po odtwarzacz za bardzo konkretną kwotę. I nawet w ich przypadku też to nie będzie nowa jakość w znaczeniu rzeczy nieobecnych wcześniej, a jedynie więcej tego samego – większa porcja tej samej magii. Kto zechce mieć jakości nowe: analogowość z innej bajki, dużo więcej energii w brzmieniu, ten musi sięgać po gramofony, ewentualnie po magnetofony.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

6 komentarzy w “Recenzja: Aurender N20

  1. Sławek pisze:

    65 680 zł za streamer? No nie, ja dziękuję. Dlaczego nikt nie testuje tzw. Maliny – bo za tania zapewne. Ja sam używam wersji Allo DigiOne Signature + zasilacz Shanti + switch Bonn N8 + kable ethernetowe Furutech czyli w sumie zapłaciłem za taki zestaw 5250 zł. I jest naprawdę dobrze niewiele gorzej od transportu CT (Jay’s Audio CDT2 MK2) po kablu I2S hdmi. System Volumio 3. Streamer podłączony do DAC-a kablem srebrnym bnc Argentum Audio.
    Goła Malina z wyjsciem usb już gra całkiem całkiem, ale kudy jej do mojego zestawu.

    1. Piotr+Ryka pisze:

      „Goła Malina” brzmi nieźle już nawet bez muzyki 🙂
      A co do ceny Aurendera, to jak zwykle – co komu drogo…

    2. omnia 10 pisze:

      Co za kompletne bzdury. Słuchałem tej Twojej maliny. Jest to tragiczny streamer. Gra bardzo cyfrowo

      1. Sławek pisze:

        Mojej na pewno nie słuchałeś, bo u mnie nie byłeś. W jakiej konfiguracji słuchałeś maliny – w takiej jak opisałem?

      2. Sławek pisze:

        A tak a propos jeszcze to malina siedzi w bebechach Brystona BDA-3.14 DAC / Streamer / Digital Preamplifier – sprawdź sobie, co od razu pokazuje jaki ma potencjał, Bryston nie używa badziewia.

      3. Sławek pisze:

        I jeszcze w uzupełnieniu: Za wejściami cyfrowymi USB-A i LAN widać płytkę Raspberry Pi.
        Z recenzji przedwzmacniacza Boulder 812: https://hi-fi.com.pl/testy/przedwzmacniacze/6025-boulder-812.html

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy