Recenzja: Aurender N20

Budowa i funkcjonalność

Duże plikowe zwierzę.

    Urządzenie jest duże i ciężkie. Szerokie na tradycyjne dla dużych kloców audio czterdzieści trzy centymetry, głębokie na trzydzieści pięć i wysokie na jedenaście. Waży dwanaście kilo, na co składają się min. trzy transformatory ulokowane tuż za ekranem, co w sumie jest logiczne, bo od nich i wydawanych na froncie komend się zaczyna, a kończy na obszarze samego Aurendera na wyjściach cyfrowych z tyłu. Mimo to jakoś nie podejrzewasz, że za ekranem właśnie one.  

    Zacznijmy od obudowy i tegoż właśnie ekranu. Obudowa cała jest z grubych, ładnie ukształtowanych i elegancko wykończonych aluminiowych profili, jak przystało na audiofilski high-end. Możemy otrzymać ją w wersji czarnej albo srebrnej, a stylistyka pozostała niezmieniona – opisywany Aurender niczym nie różni się stylistycznie od kuzyna sprzed ośmiu lat, poza tym że jest nowocześniejszy i większy. Większy rozmiar pozwala mu posługiwać się dużo większym ekranem, który jest kolorowy, lecz nie jest dotykowy. Funkcjonalność z poziomu obudowy to zatem pięć przycisków: na lewo od ekranu podświetlany włącznik, na prawo cztery tradycyjne aurenderowskie funktory – i same kwadratowe, i też uformowane po dwa rzędami w kwadrat. Funktory przywołania menu, play/pause, wstecz i naprzód, a pozostała funkcyjność odbywa się już za pośrednictwem pilota, którym też tradycyjnie u Aurendera będzie wasz własny smartfon. Ściągnąwszy z App Store darmową aplikację dla iPhone lub Androida, będziemy mogli układać listy bieżącego grania z wielkich zasobów nagraniowych, którymi każdy audiofil dysponuje. Wielkich i łatwo osiągalnych, bo już w podstawowej wersji ma N20 dysk SSD o pojemności 500 GB, które to gigabajty mogą zostać rozbudowane do aż 16 TB przy dodatkowych dyskach SSD albo do 8 TB przy dodatkowych talerzowych. (Jedne i drugie zmieszczą się w obudowie i można oczywiście zamawiać urządzenie od razu z większą, acz niekoniecznie maksymalną pamięcią dyskową.)   

    Kolorowy ekran o przekątnej 8,8 cala wyświetla kolorową okładkę przywołanej płyty, którą możemy odtwarzać w całości lub wybierając z niej dowolne utwory, a pozostałe dane w formie napisów ekran wyświetla stonowaną białą czcionką na czarnym tle. Po pewnym czasie wyświetlacz samoczynnie gaśnie, chyba że postanowimy inaczej, a trzy umieszczone za nim w pancernych obudowach toroidy rządzą nieustająco energią. Przede wszystkim kierują ją do czterech wielkopojemnościowych kondensatorów separowanych galwanicznie, które stanowią źródło energii używanej przy odtwarzaniu. Urządzenie zaprojektowano bowiem w ten sposób, by w dużej mierze naśladowało napęd bateryjny, tyle że rolę baterii litowych pełnią tu ładowane na bieżąco kondensatory, które w razie zaniku zasilania (awarią sieci lub nieumyślnym wyłączeniem) są w stanie podtrzymywać zasilanie wystarczająco długo, by urządzenie prawidłowo się wyłączyło, zwijając wcześniej wszystkie programy. Co ważne, bo to przecież tak naprawdę komputer: zasilanie zasila płytę główną z czterordzeniowym procesorem Intela (nie podają specyfikacji), wspieranym pamięcią operacyjną  8 GB DRAM, pracującym pod kontrolą systemu operacyjnego Linux.

Niestety tak to zwykle jest, że podstawki od producenta nie dorównują dokupowanym.

    Prócz zasilaczy, procesora, pamięci operacyjnej i dysków magazynowych kluczowy jest też zegar – Aurender N20 ma wbudowany własny taktujący Word Clock, niezależnie od tego, że ma też na tylnej ściance przyłącze dla zewnętrznego. Wewnętrzny jest typu  OCXO (Oven Controlled Crystal Oscillators) i pracuje z częstotliwością 49 152 MHz, nie tylko precyzyjnie pakietując muzyczne dane, ale równocześnie dbając o siebie, jako że jest chroniony przed przegrzaniem – utrzymuje stałą temperaturę, dzięki czemu nie tylko może być precyzyjny, ale też się nie starzeje. Co bardzo ważne, ponieważ niezabezpieczone w ten sposób zegary tracą z czasem precyzję i robi się muzyczny bigos. Tutaj tak się nie stanie, a komu taka precyzja nie starcza, może za kilkanaście albo więcej tysięcy kupić zewnętrzny, femtosekundowy zegar.

    Opisywanie całego wewnętrznego obwodu mijałoby się z celem, dla normalnego użytkownika ważne jest jeszcze jedno: Producent chwali się, i słusznie, że jego urządzenie ma zdolność konwersji plików DSD do formy plikowej PCM o wybranej częstotliwości (88,2 kHz lub 176,4 kHz), dzięki czemu także ten format może być wynoszony na zewnątrz nie tylko przez gniazda USB, ale też koaksjalne, TosLink, AES/EBU i BNC. Co jest istotne, ponieważ tylko one są pod kontrolą zegara OCXO, tym samym sygnał wychodzący przez nie będzie wyższej jakości (zwłaszcza przez gniazdo XLR AES/EBU reprezentujące format profesjonalny). Ale i wyjście USB ma czym się poszczycić – jest doskonale zabezpieczone prądowo oraz starannie  odszumione. Że streamer Aurendera jest kompatybilny z MQA, tego nie trzeba nawet mówić – bezproblemowo będzie współpracował z każdą płatną plikownią.

    Z tyłu, poza wymienionymi wyjściami (1 x Coaxial, 1 x TosLink (optyczne), 1 x AES/EBU, 1 x BNC i 1 x USB Audio Class 2.0), jest trójbolcowe wejście zasilania z zapadkowym włącznikiem głównym i wejścia 1 x Word Clock, 1 x Gigabit LAN i 2 x USB 2.0.

    Celem redukcji wibracji urządzenie stoi na czterech metalowych walcach z korkowym podścieleniem, a celem separacji od pól magnetycznych ma nie tylko grube profile zewnętrzne, ale też wewnątrz grube przegrody oddzielające poszczególne sekcje.

    Porządek montażu wzorowy, same markowe podzespoły, wykonanie w Korei Południowej mówi samo za siebie, podobnie jak biura projektowe mieszczące się w kalifornijskiej Dolinie Krzemowej, mózgu współczesnej technologii.

Kolorowy wyświetlacz.

    Za wszystkie powyższe przymioty przyjdzie zapłacić nabywcy przeszło sześćdziesiąt tysięcy, a zatem nie okazja cenowa, tylko rynek high-endu; ten dla poszukiwaczy jakości, a nie cenowych okazji.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

6 komentarzy w “Recenzja: Aurender N20

  1. Sławek pisze:

    65 680 zł za streamer? No nie, ja dziękuję. Dlaczego nikt nie testuje tzw. Maliny – bo za tania zapewne. Ja sam używam wersji Allo DigiOne Signature + zasilacz Shanti + switch Bonn N8 + kable ethernetowe Furutech czyli w sumie zapłaciłem za taki zestaw 5250 zł. I jest naprawdę dobrze niewiele gorzej od transportu CT (Jay’s Audio CDT2 MK2) po kablu I2S hdmi. System Volumio 3. Streamer podłączony do DAC-a kablem srebrnym bnc Argentum Audio.
    Goła Malina z wyjsciem usb już gra całkiem całkiem, ale kudy jej do mojego zestawu.

    1. Piotr+Ryka pisze:

      „Goła Malina” brzmi nieźle już nawet bez muzyki 🙂
      A co do ceny Aurendera, to jak zwykle – co komu drogo…

    2. omnia 10 pisze:

      Co za kompletne bzdury. Słuchałem tej Twojej maliny. Jest to tragiczny streamer. Gra bardzo cyfrowo

      1. Sławek pisze:

        Mojej na pewno nie słuchałeś, bo u mnie nie byłeś. W jakiej konfiguracji słuchałeś maliny – w takiej jak opisałem?

      2. Sławek pisze:

        A tak a propos jeszcze to malina siedzi w bebechach Brystona BDA-3.14 DAC / Streamer / Digital Preamplifier – sprawdź sobie, co od razu pokazuje jaki ma potencjał, Bryston nie używa badziewia.

      3. Sławek pisze:

        I jeszcze w uzupełnieniu: Za wejściami cyfrowymi USB-A i LAN widać płytkę Raspberry Pi.
        Z recenzji przedwzmacniacza Boulder 812: https://hi-fi.com.pl/testy/przedwzmacniacze/6025-boulder-812.html

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy