Recenzja: Audeze LCD-4z

Odsłuch: Z Astell & Kern AK380

I pałąkiem z karbonu.

   Zacząłem od sprzętu przenośnego, skoro to jego tyczyć miała historia z niską impedancją. Używając metody podsłuchanej u komisarza policji z Le grand restaurant: trzeba przesłuchiwanego obłożyć z obu stron rozgrzanymi śledczymi, a wówczas się okaże, co tam chowa w zanadrzu. Za śledczych posłużyły słuchawki tak samo ekskluzywne, planarne i otwarte – Final D8000 i Meze Empyrean. Źródłem przenośnym natomiast, jak to ostatnio bywa, był równie ekskluzywny Astell & Kern AK380. I w tej jedynie lokalizacji zdecydowałem się na użycie oryginalnych kabli Meze i Audeze, które wtyki przy muszlach mają identyczne – tak samo mini XLR.

 

Final D8000

Na dzień dobry ruszyły jednak Final D8000 ze swoim srebrnym kablem zakończonym małym jackiem; nie potrzebujące zatem, jako jedyne, przejściówki Grado (tej najlepszej, wielożyłowej). I poprzez to swoje srebro zagrały ekspresyjnie, natarczywie i blisko. Słowo „natarczywie” nie ma jednakże w ich kontekście niczego z pejoratywu. Znaczy jedynie, że narzucały się z brzmieniem, nie zostawiając luki na błądzenie myślą w szczelinie między nim a słuchaczem. Takiej szczeliny nie było, dźwięk całkowicie przywierał i właśnie był ekspresyjny. Strzelający sopranami, uderzający potężnym basem oraz bardzo nieznacznie, ale jednak, podkreślający sopranowym ołówkiem wyrazistość konturów. Niczemu to nie przeszkadzało, jako że jednocześnie wyjątkowo był objętościowy, co wraz z całościową dynamiką i ekspresją momentalnie się odczuwało – i odczuwało jako świetność.

Zdaję sobie sprawę, że opis ten częściowo odbiega od charakterystyki Final D8000 z recenzji, ale dopiero teraz grały przez to swoje cenniejsze srebro prosto z przenośnego plejera, czyli – biorąc pod uwagę dzisiejsze realia – grały w lokalizacji najbardziej docelowej. Grały głośno i szybko, a także ekspresyjnie, zadowalając się w zupełności mikrą mocą wbudowanego wzmacniacza. Uzupełniająco dodać można, iż był to styl zbliżony do charakterystycznego dla Sennheiser HD 600, jeżeli wyjąć z tamtego dalej położony pierwszy plan i zastąpić go bliskim. Brzmienie ciemne i jednocześnie lśniące iskrzyło się szczegółami, w nadzwyczaj efektowny sposób odcinającymi się od tła potężnych i niespotykanie przestrzennych dźwięków. Ekstremalnie efektowne i oczywiście jakości wyższej niż u słuchawek za tysiąc złotych z kawałkiem, choćby nawet najlepszych – ale stylistycznie do tych Sennheiser podobne. Od siebie dodawało oprócz bliskości i jakościowego wzrostu także charakterystyczną dla innowacyjnych planarów Finala zjawiskową otwartość, jakiej chyba żadne inne słuchawki nie mają. Zjawiskową także potęgę i przemożne poczucie u słuchacza doznawania muzyki w sobie. Nie poprzez granie w środku czaszki, bo takiego nie było, ale poprzez tę bliskość, siłę ataku i rozmiar XXL dźwięków. To było coś, niewątpliwie…

Meze Empyrean

A prowadnicami jak dawniej.

Po przejściu na flagowe Meze z miejsca pokazało się kilka różnic. Pierwszy plan nieco dalszy i bardziej z perspektywą, tonacja nieco wyższa i nie podszyta tak mocno basem, a same dźwięk wraz z tym odsunięciem o mniejszej objętości i nie oleisto lśniące, a bardziej pastelowe. Jednak podobnie nasycone (to znaczy bardzo mocno) i z dobrym wypełnieniem, pomimo tego mniejszego udziału basu. Atak także na miarę szarży, ale nie takiej dosięgającej już lancą, tylko jeszcze o kilka końskich skoków. Również budzący grozę mocą, ale sekundę przed skurczem, jakiego odruchowo doznajesz w obliczu ostatecznego uderzenia i zwarcia. (Akurat muzyka z Gladiatora się nawinęła w korowodzie porównań.) Akcent objętościowy także mocno obecny, ale przesunięty z wnętrza nich samych na cały obszar sceny – że nie tylko te dźwięki obszerne, ale też w głąb daleko widać i wszystko w całość się układa. Głosy tym mniejszym basem przy wyższych sopranach lżejsze, a za to mocno natlenione i wokaliści posadowieni na scenie, nie tacy tuż przy uchu. Co w sumie mnie zaskoczyło, bo Final zwykły grać dosyć blisko, ale nie bliziutko. Tym razem jednak o wiele bliżej od konkurenta i w sumie sporo inaczej. Bliżej, niżej i bardziej nasyconym oraz połyskującym dźwiękiem, a Meze z całościowym oglądem sceny, bez lśnienia, nieco łagodniej, nieco wyżej i z dużym tlenem (ale Final też). Jedne i drugie bardzo pogłosowo oszczędne, ale D8000 bardziej. Jedne i drugie kapitalnie radzące sobie z przesterami, sybilacją, najniższymi zejściami etc. Przewaga Meze zaznaczała się w oddawaniu całościowej akustyki i z nią związanego poczucia wnętrz, a Final epatowały bliskością oraz ciężarem brzmienia, rozjeżdżając słuchacza niczym muzyczny walec. Jedne i drugie oferowały przy tym ten sam poziom przejrzystości medium i fantastycznej szczegółowości, tyle że u Final była to otwartość bez ścian, u Meze ze ścianami. Jednakowy jedne i drugie prezentowały poziom, ale wyraźnie po swojemu. Przy identycznej temperaturze i gładkości brzmienia, które należy określić jako w najwyższym stopniu trafne. Dwa super realizmy słuchawkowe, ale wyraźnie różne.

Audeze LCD-4z

I jesteśmy u celu, u przedmiotu recenzji. A cel ten… no, no – kawal celu, warto było ustrzelić! Dźwięk ponownie się zbliżył, cokolwiek znów obniżył i nieco zmienił fakturę. Tak samo jak u Empyrean o pastelowym był pokryciu, ale jednocześnie z powłoką bardziej meszkową, bardziej złożoną na powierzchni. I dzięki temu jeszcze mocniejsze się rodziło poczuciu kontaktu z żywą istotą w przypadku wokalistów. W konfrontacji z oboma słuchawkami konkurencji operowały flagowe Audeze dźwiękiem bardziej zwartym i na sobie skupionym. Zwłaszcza w odniesieniu do Final mniej kontrastowym, nie tak eksponującym skraje pasma. O Final w tym porównaniu można było powiedzieć, że grają jak poprzez equalizer ustawiony na podbijanie wszystkich trzech zasadniczych zakresów (zaskoczenie!), podczas kiedy Audeze dbały nie o efekty wzmocnienia w obszarach newralgicznych, a samą najczystszą prawdę. Ze średnim zakresem nieznacznie niżej niż u Empyrean ustawionym i dozą ogólną sopranów dobraną w taki sposób, ażeby żadne podkreślanie nimi konturów się u nich nie pojawiło. Znakomicie to odebrałem, jak styl całkowicie pozbawiony prób dodania czegoś do dźwięku, uzyskania efektu dodatkowego. Jeżeli już, to prędzej gotowy na odjęcie czegoś w imię unikania cienia chociażby przesady, w imię zachowania naturalności. Minimalnie więc czasem sopranowo złagodzony na rzecz prawdziwości tonów średnich, których nie wyostrzały tutaj ani soprany z góry, ani nie podbijał bas z dołu. Nie dorzucały też nic od siebie pogłosy, których niemal nie było, czego nie należy mylić z wypychaniem średnicy, bo nic takiego też się nie działo. Pasmo o wyjątkowej spójności i naturalności, że jakbyś siedzącego obok słuchał. Opróżnione z tego wszystkiego, co można nazwać akustyczną nadgorliwością konstruktorów czy nagraniową sztuczną podnietą. Próżno było w tym szukać euforii innej niż sama muzyka, prób wtrącenia nas w świat nadrzeczywisty, siebie przekraczający. Świata sopranów sypanych garściami i basu jak smoła z beczki – że piekło to czy niebo, ale na pewno nie realność. Chyba że w noc zimową, gwieździstą z ozdobnym skrzypieniem śniegu. (Czego tutaj nie mylmy z niską temperaturą, biorąc jedynie sam pejzaż niczym z bajki.)

Jednakże nowym kablem.

Kiedy mamy Audeze, idziemy jak w lecie polną ścieżką. Słoneczko nie za ostre i kurz niczym prawdziwy, a głosy nie tylko autentyzmem spokojne – żadną przyprawą nie wzmocnione – ale też znakomicie, najlepiej z tych tu teraz, uplasowane w przestrzeni. Doskonale obrazujące swe źródło jako punkt wyjścia i z niego wędrujące, co potęgowało realizm. Realizm nie dla tych wszakże, którzy szukają wzmacniającej podniety w migotliwym świetle, aurze pogłosów czy krajobrazie niczym z baśni, ale tych, którzy chcą mieć muzykę niczym prawdziwą łąkę. Albo rozmowę z kimś tuż obok w pokoju czy na spacerze, a nie pod kopułą londyńskiej katedry św. Pawła, gdzie szept najcichszy się rozrasta i niesie na dziesiątki metrów. Audeze nie grają zwykłą gitarą jak akustyczną, zadowalają się normalną. Więc możesz pomyśleć – nuda! – ale myśl to chybiona. Ponieważ też mają siłę sprawczą i mają bezpośredniość. A jeszcze ta ich niewysilona prawdziwość działa potęgująco. Doskonale to słychać nie tylko w autentyzmie głosów, ale w stopniu jeszcze bardziej dominującym pałkami po membranach czy na strunach gitary. Wówczas zjawia się inny kontrast niż wytężony bas-sopran Finali, czy rozgraniczający przestrzeń kontur Meze; kontrast pomiędzy muzyką a życiem. Można powiedzieć, tak dana – bez dodatkowych podniet i sobą tylko będąca – robi piorunujące wrażenie w kontraście z prozą dnia. Kontraście niewysilonym, niczym nie podbarwianym i tym właśnie mocnym. Nie są to słuchawki dla amatorów dodatkowych wrażeń. Jeżeli szukasz takich, to te się nie nadają. Nie należą do tych, z którymi wyda ci się: „najwięcej usłyszałem”. Nie epatują niezwykłością, ale naturalnością i spokojem. Z temperaturą też oczywiście jak prawdziwą, ze stuprocentowym przeglądem szczegółów i całkowitą przejrzystością, przy stylu wolnym od pogłosów, o którym można powiedzieć, że akustycznie bliski, nie odbijany od ściany.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

12 komentarzy w “Recenzja: Audeze LCD-4z

  1. Przemysław pisze:

    Dziękuję Panie Piotrze za wspaniałą recenzję niniejszych słuchawek, na którą wiele osób czekało. Szczególnie przez zestawienie z tak znamienitymi konkurentami. Widzę, że naturalność ich brzmienia, podnoszona w ubiegłym roku przez jedną z osób, nie była bezzasadna.

    Audeze udało się wykonać kawał świetnej roboty… chociaż powinni większą uwagę przywiązać do dedykowanych swoim produktom kablom (przy LCD-4z powinien być zdecydowanie lepszy niż tylko „dobry”).

  2. Marek S. pisze:

    A Ja czekam na drugą część recenzji, bo jednak brak informacji, jak grają na dobrym stacjonarnym sprzęcie. I jak na nim wypadają w porównaniu z innymi np. D8000.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Powinna być niedługo. Kabel pojechał, najpewniej zaraz wróci.

  3. Rafał pisze:

    Słuchawki w cenie całkiem dobrego, używanego samochodu. Nakład materiałowy na słuchawki porównywalny z nakładem na zagłówek takiego samochodu. Chore.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Obawiam się, że zmiennogrubościowa membrana o średniej grubości pięciu mikronów, to nieco większy nakład techniczny i większe koszty niż najlepszy nawet zagłówek samochodowy.

    2. Przemysław pisze:

      Zadaniem samochodu jest dotarcie z punktu A do B (pomijam przy tym aspekt komfortu podróży oraz chęci zabłyśnięcia swoim wehikułem przed sąsiadem) i to spełnia każdy pojazd.

      Natomiast słuchawki mają oddać możliwie najlepszej jakości, najbliższy rzeczywistemu brzmieniu danego nagrania i tu występują wyraźne różnice między modelami za kilka oraz kilkanaście tysięcy złotych. Jak kogoś na to stać, a takie słuchawki zapewniają jemu optymalną możliwość obcowania z ulubioną muzyką to według mnie zakup, chociaż kosztowny, jest tego wart.

    3. Paweł pisze:

      Jeśli do zagadnienia samochodu używanego dołożymy kwestie emocji oraz równorzędne osiągi w swojej klasie to słuchawki te kosztują mniej niż komplet opon do całkiem DOBREGO samochodu używanego. (np. komplet opon do Nissana GTR używanego kosztuje w hurcie więcej a wystarczają na 10 tys. km przebiegu a samochód proponuję zobaczyć w internecie ile kosztuje oraz ile kosztuje jego utrzymanie rocznie nawet jak nie jeździ).
      O cenie decyduje rynek a pojęcie czegoś dobrego jest skrajnie subiektywne. Nie ma co się złościć jak nas na coś nie stać. Jeden się złości, że go nie stać na wymarzone słuchawki a inny będzie się zżymać, że na wymarzony jacht morski nie może sobie pozwolić i każdy w swoim poziomie dochodów będzie tylko krytykować.

      1. Andrzej pisze:

        Bezsensowna dyskusja.
        Są słcuhawki za 100zl i dla większości ludzi nie potrzeba nic więcej.
        Są samochody za 30k zl wielu osobm to wysatrcza, albo nie stać ich na lepsze.

        Stać kogoś i chce mieć drogie słuchawki, t otakie kupuje, dokładnie to samo jest z samochodami.

        Rafał naprawdę łudzisz się, że auto za 5mln zl, kosztuje tyle w związku z materiałami?
        Dobra luksusowe sa luksusowe bo są drogie i nie każdego na nie stać.

        Pozatym materiały to jedno, dochodzi jeszcze wartość intelektualna, prace inżynieryjno-badawcze itd.

        Pozatym rynek weryfikuje czy dany produkt ma sens.

        A wogóle ten pierwszy post Rafała ma tak mało sensu, że nawet nie chce mi sie wymieniać na jak wielu polach jest bez sensu 😉

  4. Alucard pisze:

    Muszę przyznać że jestem zawiedziony. Nie recenzją, ta była dobra, ale te brzmienie jeśli faktycznie takie jak to opisane, to za 19 kaflonów… no po prostu nie.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Dla amatorów różnego brzmienia są różne brzmieniowo słuchawki. Proste i pożyteczne.

  5. Marek S. pisze:

    Skrobnę coś, bo wreszcie są.
    Przede wszystkim naczekałem się na nie, były problemy w związku z urlopami itd.
    Ale dotarły i testuję je od tygodnia.
    Po drodze miałem 2C (fajne ze względu na fun, ale troszkę szorstkie i brak im sceny, holografii), potem 3F i czuć było przeskok, był porządek, scena w zasadzie wszystko lepsze ale ciut wolniejsze – do relaksu w sam raz.
    4Z to inny kaliber.
    Szybkość, jakość basu i wysokich jak z najlepszych dynamików.
    Jednak to średnica jest głównym daniem. Jej gęstość, naturalność, zanurzenie w niuanse, oddzielenie od pozostałych pasm, tu jest magia.
    Nie widzę słabych stron. Aż się boję co będzie jak wypuszczą LCD5. Bo kiedyś pewnie będą.
    I jak czytałem z zainteresowaniem rady „jak cię nie stać na 4-ki to bierz 3-ki lub 2-ki, bo 4-ki nie są dwa razy lepsze jakby cena wskazywała”. To ja teraz napiszę, że dla mnie są 2 albo 3 razy lepsze.
    Życie jest za krótkie, jak kogoś stać niech kupuje, mniej straci przy odsprzedażach od razu przeskakując do 4-rek. Zostaje muzyka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy