Porównanie: Najlepsze słuchawki planarne

Odsłuch cd.

Albo osobno.

Meze Empyrean

 Względem obu poprzednich flagowców flagowe Meze wyróżniły się plastycznością. Nie w sensie plastyczności samego brzmienia (to plastyczne było u wszystkich), ale plastyki względem ustawień. O ile u Audeze i Final można było bez większych trudności wyłonić ustawienia optymalne poziomu impedancji (Zero albo Low), miękkości dźwięku DUMP (regulowanej płynnie) i mocy HIGH lub LOW, o tyle Meze przy różnych ustawieniach grały wprawdzie inaczej, ale wciąż znakomicie. Nieco ostrzej albo spokojniej, z większym lub mniejszym widzeniem głębi, bliższym lub dalszym (nieznacznie) pierwszym planem, bardziej chropawo albo gładko. W każdym wypadku do kupienia – wszystkiego tego słuchało się świetnie. Przy czym dźwięk całościowo miały do tamtych bardzo podobny, z niewielką dozą umowności pośredni pomiędzy nimi. Audeze zawsze minimalnie bardziej analogowe i dynamicznie wyrównane z lepszym widzeniem dalszych planów poprzez holograficzną filtrację, a Final bardziej pogłosowe, chłodniejsze (mimo że też na temperaturowym plusie), oraz z tą srebrną nutą udziwnienia, działającego kusząco. Po długich porównaniach, poprzez labirynt wielu utworów, doszedłem ostatecznie do wniosku, że przynajmniej dla słabszych plików z YouTube najlepsze ustawienie dla Meze to impedancja Zero, DUMP circa 80% i moc w ustawieniu LOW. Najkorzystniejsza była to wypadkowa pomiędzy analogowością i jednoczesnym czuciem przestrzeni, a żywością i dynamiką. Co oczywiście dla posiadaczy innych torów nie ma żadnego znaczenia poza tym, że tak ustawione Empyrean też zabłysły urodą pod każdym jednym względem. Balansowały przy tym na krawędzi pomiędzy branym od Audeze brzmieniem stricte jak z życia, a tym ociupinkę dla urody podrasowanym u Final. Nie tak ciepłym i gładkim jak pierwszych, z nie tak dobrze wyczuwalną aureolą pogłosu i takim tchnieniem natlenionego powiewu, jak drugich. Realnym całkowicie, ale bardziej po swojemu chropawym, bliskim i bardziej skupionym na pierwszym planie kosztem dalszych. Jednoznacznie też ciepłym i troszkę pogłosowym, ale spokojnym w tym pogłosie. Spokojnym w sensie takim, że bez porównania z Audeze byś tego pogłosu nie wyłapał, gdyż w brzmienie całkowicie się wtapiał i zdawał samym trzecim wymiarem bryły (co nie do końca było prawdą). Audeze produkowały trzeci wymiar przy mniejszym udziale pogłosu, a holografia u nich to coś naturalnego, zjawiającego się bez udziału wsparcia ze strony nagrań i toru. Czego o Meze i Final nie da się już powiedzieć; im holografię się organizuje i nie jest tak wyraźna. Wszystko co bliższe u nich jest także zarazem większe, rzeczy dalsze przysłaniające, choć oczywiście nie bez reszty. To jednak tyczy głównie utworów z wydatnym planem pierwszym, bo już w orkiestrze symfonicznej rzędy muzyków u wszystkich trzech rysowały się wyraźnie i tak jak w recenzji tych Meze pisałem, wyczucie dystansu między źródłami dźwięku dają one prawie niespotykane.

Użyty z nimi kabel Tonalium-Metrum Lab (ten sam co z Audeze) i w ich przypadku soprany czynił spokojniejszymi; mniej niż u Final drążącymi, mniej srebrzystymi i zmrożonymi – ale zarazem nie aż tak trójwymiarowymi, jak miało to miejsce przy Audeze. U których pod tym względem mieliśmy do czynienia z autentycznym zjawiskiem (biorąc szczególnie pod uwagę zupełny niemal brak pogłosu) – a tu jedynie z czymś korzystnym, wybitnym nawet na tle przeciętności; albowiem trzeci wymiar bardzo się uwyraźniał, soprany pięknie rozciągając przestrzennie, jednakże całościowe zanurzenie w trzeci wymiar nie było aż tak olśniewające, paraliżujące jakością. Mocne – i bardzo nawet – ale nie aż do oszołomienia, że momentalnie czujesz „trafiłem w lepszy świat…” (Znów wszystko opisowo się wyolbrzymia, z porównaniami tak już jest.) Przy czym można też o tej różnicy napisać nieco innym językiem, że mianowicie u Meze pełna wizja holograficzna w trójwymiarowym zanurzeniu wymagała o kilkanaście-kilkadziesiąt minut dłuższego obcowania niż w przypadku Audeze. U których zjawiała się natychmiast, podczas kiedy u Meze dopiero po takim czasie koncert moskiewski z 1957 jawił się jako wielki spektakl – i wszystka inna muzyka też. Przyjemnie było przy tym obserwować, jak w miarę trwania odsłuchu przestrzeń pogłębia się i formuje w coraz bardziej trójwymiarowy obraz, oferując z pliku na plik coraz staranniej powymierzany przestrzennie obraz. Co działo się o wiele spektakularniej i na większą wyraźnie skalę niż w przypadku Ultrasone Tribute 7, co do których takie na dystansie kilkunastu minut przeistoczenie przypisuje im sam producent. Maestro Meze o tym nie wspomina – nie mówi, że w jego słuchawka trzeci wymiar także minutowo się rodzi, więc robię to za niego. Zjawisko jest bardzo silne, a efekt końcowy z tym od Audeze zbieżny. Niezwykła ciekawostka, a w sensie audiofilsko istotnym rzecz o wielkim znaczeniu.

Możemy pięknie się różnić. W tym wypadku na pewno.

Po całkowitym dogadaniu się słuchawek ze słuchaczem zjawia się stan magiczny – stan muzycznego upojenia, w pierwszych minutach nieobecny. Dlatego przywdziawszy Meze po Final i Audeze zrazu poczułem się oszukany, daremnie poszukując sytuacji z czasów pisania ich recenzji – tej zjawiskowej topografii dźwięku. Przy szybkich przeskokach z jednych na drugie owa wypracowująca się na przestrzeni kwadransa synergia się nie zjawia, trzeba przez dłuższą chwilę mieć na uszach same jedynie Meze. Wówczas brzmienie nie tylko zyskuje trzeci wymiar i holograficzne ujmowanie, ale także niezwykłą (naprawdę) umiejętność różnicowania głosów. Zjawiskowo wyraźnych, czystych i osadzonych perfekcyjnie w materialnym nośniku, a przy tym na krawędziach ani ostrą kreską nie rysowanych, ani wypukłych czy obłych. Za to wspaniale „postrzępionych”, całkowicie otwartych. Oto przejaw najwyższej znakomitości, tak bowiem brzmią instrumenty i głosy live. Brzmienie się spaja z przestrzenią bez żadnych wyraźnych granic; kontur i kształt określony tam wcale niepotrzebny. Dźwięk wnika w samą przestrzeń i nią staje, a ona staje dźwiękiem, i kształtowanie jest dynamiczne, bez żadnych widocznych granic. Tak właśnie potrafią grać Meze, to ich największy atut. Zwłaszcza że moc też za tym stoi na miarę branej z życia – dźwięk jest głęboki i nasycony, ale z substancji powietrznej – istniejący jako samo wibrujące ciśnienie. Granica między struną a pudłem się traci, zastępuje ją jedna wibracja o cechach tego i tego. Słuchając Gino d’Auri Flamenco Passion mogłem się tym napawać i tak samo było to zjawiskowe, jak holografia u Audeze i otwartość Finali. Przy czym Meze też grały zjawiskowo otwarcie; nie czuć było żadnej bariery wytyczanej przez muszle. I grały też całkowicie analogowo, bo wspomniana forma przestrzennej otwartości dźwięków jest szczytem analogowości. Otwartości tej towarzyszyła niewielka doza ciepła i wielka doza powietrza, a całość często tchnęła nastrojem zadumy – czegoś o wiele głębszego niż zwykła konsumpcja życia. W przypadku wspomnianego Flamenco Passion jeden instrument – gitara (czasami ze skrzypcami, wiolonczelą i kastanietami) – targał tkankę istnienia prawie niczym antyczny dramat, raniąc przenikliwą boleścią. Uczucia, brzmienia i przestrzeń łączyły się w jeden spektakl i wymuszały podziw.

O innych sprawach nie ma się co rozwodzić, bo jasna rzecz, że dla uzyskania tej klasy fonicznego zjawiska takie rzeczy jak bas, przestrzeń, szczegółowość, szybkość, sustain i dynamika musiały być mistrzowskie. Raz jeszcze tylko więc zauważę, że tak jak Audeze potrzebują mocy, a Final przy swoim srebrnym kablu szczególnej naturalności, tak Meze potrzebują chwili czasu, by nawiązać pełną współpracę z mózgiem i uszami słuchacza; tak jakby działał tutaj jakiś specjalny rodzaj audiofilskiego Wi-Fi, jakby musiała powstać łączność. A potem samo święto.

MrSpeakers ETHER 2

Przy komputerze zostały skrzywdzone, bowiem jako jedyne nie mogły skorzystać z zalet układu dual mono. Miały co prawda kabel Tonalium, ale zakończony dużym jackiem i bez uszlachetniających zabiegów Metrum Lab, dających więcej światła i przejrzystości. Mimo to chciałem ich użyć, ponieważ z dawniejszych porównań wynikało, iż dysponują ponadprzeciętną nawet jak na najwyższą ligę dźwięcznością oraz  szczególnie rozbudowaną melodyką. (Że symetryczny sygnał lubią, to pokazały dopiero co z KANN CUBE, z którym grały via symetryczny kabel firmowy z końcówką 2,5 mm.)

Na starcie było zatem krzywo, ale w życiu rzadko jest sprawiedliwie. Mimo to po rozgrzaniu lamp w przetworniku zjawił się dźwięk analogiczny jakością do poprzednich, choć oczywiście we własnych klubowych barwach. Najmocniej w zależności od nagrań różnicujący oświetlenie jasne-ciemne i na wszystkie swoje głębokie czernie rzucający najmocniejsze połyski. Mieszanka gęstego mroku i na tle jego rozbłysków, pojawiających się w szczytowych momentach cały czas migotliwych dźwięków, to niewątpliwie rzecz efektowna oraz tym ETHER dana. Szczególnie efektowna kiedy dźwięk ma jednocześnie zjawiskową brzmieniową głębię oraz to coś, o czym już przy Audeze mówiłem – podpowierzchniową złożoność.

Przy wielu podobieństwach.

Ktoś wprawiony w odsłuchach wysokiej klasy aparatury od razu to wyczuwa – ów dodatkowy wymiar, będący w sensie odbiorczym klasycznym mało-wiele. Mało, bo nic to nie jest głośnego; wiele – ponieważ bez tego jest to herbata z rumem bez rumu. Kelner!!! – pan sobie żarty stroi?! – woła nam zaraz w duszy, jako że high-end na pełną skalę bez tego głębszego dna nie istnieje. Na szczęście wszystkie tutaj słuchawki z ligi planarnych flagowych dysponowały tym atutem w stopniu pełnym; przy komputerze pokrzywdzone MrSpeakers i tak z miejsca rzecz pokazały. Żadnego wierzchniego upraszczania przez wygładzanie; gubienia spodniej warstwy. Tekstury z meszkiem i głębokie; dźwięk nie prymitywnie ślizgowy – stawiający swą jakościową głębią opór.

Opór to może nie jest właściwe słowo, ponieważ lepiej od gładkiej przyswaja się taka z niejednej warstwy muzyka. To raczej pogłębiony potok informacji, między innymi właśnie z meszkiem oraz całościowo inaczej…  Nie chcę bawić się w poetyckie wizje, ale subiektywnie taką prymitywniejszą, gładką prezentację kojarzę wizualnie przez podobieństwo do twardych kulek skaczących po podłodze, że głupio sobie skaczą, podczas gdy ta meszkowa, bogatsza przypomną brzmieniowe warstwy mgły ponad złożonym krajobrazem. Niezależnie od tych skojarzeń, które każdy ma pewnie inne, jest to coś całkiem odmiennego, mimo że w sumie wiele się nie zmienia, a głośność czy dynamika nie mają tu nic do rzeczy.  I taką właśnie „inną”, bogatszą – dającą informacyjny obraz z wielu warstw, ETHER 2 przedstawiły od razu, nie kazały się prosić. Do tego także wzorcowo analogowy, że zaraz musiałem sięgnąć po Audeze… – I wiecie, co? Teraz to one okazały się bardziej pogłosowe… Po tym wszystkim co o nich napisałem… Niemożliwością życie jest…

Analogowa lekkość – wyjątkowa swoboda gładkiego przejścia od jednej formy gładkiej do drugiej (chociaż pod spodem wielowarstwowej), to tych najtańszych i najlżejszych z porównywanych specjał. Można to nazwać muzyczną gracją, albo swobodą muzycznego ruchu. Dźwięk wyposażony w pełną głębię (nie tylko tą informacyjną, ale też i samą brzmieniową), dawał esencję, kolor i basem częstował nie gorszym ani trochę od tamtych, a jednocześnie był zwinniejszy oraz najbardziej płynny. Czyli najbardziej niczym z życia. „Na głowie ma kwietny wianek, w ręku zielony badylek, a przed nią bieży baranek, a nad nią fruwa motylek…” – przypomniały mi się słowa gorzkiej skądinąd piosenki Kazika Staszewskiego, jako że ma ten dźwięk od ETHER 2 prostoduszną niewinność warstwy wierzchniej – cieniem obcości nieskażonej – a dopiero na głębszych poziomach cały ów high-endowy bagaż nasycenia, wyrafinowania i złożoności. Dlatego to w przypadku tych słuchawek najbardziej jesteśmy zdumieni, gdy bas wyskakuje potężny, gdy wiolonczela tak nisko schodzi, że głośniki podstawkowe prawie wszystkie wpadają w przester, podczas gdy tutaj ani-ani – i jeszcze piękna łuna dźwięków…

Nie mniej się zdumiewamy, kiedy Cait O’Riordan z The Pogues chrypi niekobieco cokolwiek zdartym głosem: I’m a Man You Don’t Meet Every Day…, albo gdy raz słuchamy wyjątkowo prawdziwego, jak należy kameralnego klawesynu, a zaraz potem ciężki rock wali się nam na głowę. Tyle tylko, że także coś za coś. Nie jest to rock udziwniony pogłosem, zimny, wrogi i wyalienowany, tylko po ludzku normalny, a jedynie potężny.

ETHER 2 są nieodmiennie ciepłe, natomiast cienistość jest u nich jak mówiłem zmienna, to znaczy oświetlenie mają najbardziej plastyczne w odniesieniu do parametru jasności. Gdy jedne utwory toną w mrokach, inne są całkiem jasne – wszystko zależnie od realizacji. Niezależnie zaś od niej zawsze będzie analogowo, od tego i od ciepłoty nie ma odstępstw. I zawsze też zwinnie, naturalnie – co oczywiście osłabia, a nie wspiera, wszelkie próby udziwniania muzyki. Wraz z ciepłem i plastycznym światłem smutek, tęsknota, rozpacz przejawiają się trudniej, a optymizm życiowy niemal stale nam towarzyszy, rugując całkowicie obcość. Dość łatwo natomiast dochodzi do głosu tajemniczość, przebija się bez trudu. Miała wprawdzie jaśniejszy niż u poprzednio słuchanych koloryt, ale smak jak najbardziej prawidłowy.

Skomplikowana jednak sytuacja.

Scena to bliski i z dużych dźwięków plan pierwszy, a cały obszar z tyłu nie powiększany pogłosami, lecz mimo to na zawołanie duży, co osiąga się poprzez długi sustain. Nie przeciągany aż do zaśpiewu, ale już bliski tej granicy. Jednocześnie – pomimo tego długiego podtrzymania – wokal okazuje się rytmiczny, swojski, z prawidłową szybkością narastający. Perfekcyjnie wręcz artykułowany, zwłaszcza że nie zakłócany pogłosem, który potrafi u pogłosowych słuchawek (na przykład pierwszych Fostex TH900) wciskać wokale w pogłosową aurę niczym monety w ciasto. (Co może być odbierane pozytywnie, ale prawdziwe przeważnie nie jest. Aczkolwiek na przykład Krzysztof Klenczon sam urozmaicał swój głos pogłosem.)

Trójwymiarowość brzmienia bez zarzutu, mimo iż nieeksponowana przesadnie; a holografia też bez specjalnej ekspozycji, niemniej i ona wyczuwalna. Co natomiast najbardziej się narzucało, to nieustanne mieszanie swobodnie lekkiej naturalności z gęstymi sosami high-endu: basem głębią, półmrokiem, głęboką strukturą faktur. Ten kontrast u ETHER dominuje i tylko w tych słuchawkach dochodzi tak mocno do głosu, choć u Audeze też go mamy. Nie zawsze jest obecny, bo czasem utwór ma klimat jednoznacznie ciężkiego brzmienia, ale gdy tylko zjawia się wokal albo instrument o delikatniejszej materii dźwięku, wówczas owo różnicowanie słabszy-mocny, lżejszy-cięższy u ETHER bije największym kontrastem.

Generalnie zaś z porównywanych są to słuchawki nie tylko najlżejsze na głowie, ale i z brzmieniem najlżejszym. Najlżejszym procentowo w odniesieniu do całej zawartości brzmieniowej, gdyż lekkość najlżejszą dające. Co nie przeszkadza ani trochę ciężkości być całkowicie ciężką. Więc raz jeszcze to podkreślę, bo niektórym wchodzi to (nomen omen) ciężko do głowy: Bas u tych ETHER 2 nie jest ani trochę słabszy, ani trochę mniej nasycony, rozdzielczy i objętościowy, a tylko kobiecy wokal i inne lżejsze takie są mniej dociążane, między innymi dlatego, że nie obarczone pogłosem.

Finał przy gramofonie pokazał, że Audeze są całościowo bardziej basowe i (sic!) łatwiejsze do napędzenia. Co potwierdziło wcześniejsze stwierdzenie o tych ETHER, że z odtwarzaczami przenośnymi słabszymi niż ekstremalny KANN CUBE nie należy od nich oczekiwać brzmienia bardzo głośnego bez zniekształceń oraz niezależnie od poziomu głośności należycie energetycznego. Są najlżejsze – faktycznie, ale do napędzania najtrudniejsze – ich magnesy najtrudniej ożywić. Kiedy jednak już to nastąpi, brzmienie zadowala pod każdym względem i różnica podwójna w cenie względem najdroższych zostaje dramatycznie spłaszczona. Można oczywiście woleć Audeze i sam też bym je wolał, ale pod deklaracją, że są jednoznacznie lepsze, bym się już nie podpisał. Choćby dlatego, że do zwykłej ludzkiej mowy jest ETHER 2 najbliżej, czyli ujmując rzecz po audiofilsku – najmniej upiększają.

Względem tychże Audeze podobne trochę z nazwy Meze grały wyższym, bardziej akcentującym soprany dźwiękiem, a Final też tak miały, jedynie trochę mniej ciepła. Wszystkie zaś konfrontowane planarny popisowo – i tu różnic nie było.

Przy każdych za i przeciw.

Które byś sobie zostawił? – spytacie. Mój Boże, nie umiem odpowiedzieć. Każde mnie zadowoliły gdy poświęcałem tylko im dość czasu. Poza tym trzeba by móc najpierw wypróbować Final D8000 i ETHER 2 z kablami symetrycznymi Tonalium-Metrum Lab, a także użyć większej ilości bardzo mocnych wzmacniaczy. Sprowadzić dCS Bartoka, Octave V16, Fostex V8, Head Trip’a… Gdyż  Twin-Head nie jest dla słuchawek planarnych, choć w trybie non-OTL dawał im masę energii. Ale już w OTL nie dosyć, co samo w sobie było irytujące. Poza tym woli słuchawki o wysokiej do średniej impedancji, a tutaj same z niską. Przy komputerze mające zaś najlepsze kable Audeze i Meze grały każde inaczej, ale równie fenomenalnie. Albowiem nie umiem powiedzieć, czy lepsza jest holografia i mocniejszy akcent na bryłę, czy zjawiskowe łączenie dźwięków z przestrzenią w jeden muzyczny wymiar. Do czego dołącza wspomnienie o Final z miedzianym kablem na AVS przy Bartoku oraz ich najlepsze brzmienie z Twin-Head przy gramofonie skutkiem najwyższej impedancji. A jeszcze ETHER z kolei najzwinniejsze i najmniej upiększające – że diabli wiedzą, co one rzeczywiście umieją, kiedy się do nich w stu procentach przyłożyć. Jedno pewne – powrót słuchawek planarnych to powrót ze wszech miar udany. Wzbogacający audiofilskie życie, choć niewątpliwie też komplikujący.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

13 komentarzy w “Porównanie: Najlepsze słuchawki planarne

  1. Stefan pisze:

    Widząc po zdjęciach opis Meze dotyczy padów skórzanych?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Tak. W tej chwili słucham z welurowymi i większej różnicy nie ma.

      1. Stefan pisze:

        W ogólnym charakterze Meze nie ma, ale różnice są zwłaszcza w zakresie basu i góry. Na welurach jest nieco bardziej rozciągnięty i ilościowo lżejszy bas, no i jest bardziej przestrzennie.

        1. Piotr Ryka pisze:

          Nie robiłem żadnych porównań, odniosłem się tylko na podstawie wrażeń ogólnych. Zmęczony jestem tymi porównaniami. Upały były, a każdym słuchawkom poświęciłem calutki dzień. Chwilowo nie chce mi się niczego porównywać, zacząłem pisać recenzję Aultima SP2000. Którego zdaje się będę porównywał do SP1000 – mają wysłać. Wrrr

  2. Patryk pisze:

    Z tymi cenami to juz komplenie zglupieli. Piekna rzecza jest jednak fakt, ze KAZDY z nas wybierze swoje sluchawki, poniewaz w kazdej cenie mozna dostac dobre sluchawki. Te z najwyzszej polki beda jeszcze lepsze, ale nie sa warte czasami tych pieniedzy.

    Posluchalbym z checia tych D8000, ale co , jezeli okaza sie lepsze (a raczej tylko inne) niz moje wymarzone i ukochane Final Sonorous X?

    Pozdrawiam.

    Patryk.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Każde topowe słuchawki są inne. Tak samo jak każda najlepsza w dziejach sopranistka i każdy najwybitniejszy tenor mieli inne głosy. Bardzo nawet inne. Gdybym zaś miał polecać komuś jakieś słuchawki w ciemno jako genialne i zarazem takie, które mu się na pewno spodobają, to wskazałbym Sennheisera Orpheusa. Tylko że z tego nic praktycznego nie wynika; jedynie cena jeszcze o wiele wyższa przy braku serwisowania.

  3. Patryk pisze:

    Roznice polegaja wlasnie na tym, ze sluchawki sa: „inne”, a nie lepsze, poniewaz kazdy z nas szuka czegos innego w dzwieku. O „HE1-Orpheus” nie napisze, poniewaz sa poza granicami mozliwosci dostepu dla 98% czytajacych tutaj na Hifiphilosophy.

    Moja lista w kategoriach jest nastepujaca:

    1. Bardzo dobre i tanie.
    2. Bardzo dobre i drogie.
    3. Bardzo dobre i bardzo drogie.

    4. Najlepsze i nie osiagalne.

    1. AKG 712 Pro, Audioquest NH, Sennheiser HD660.

    2. Focal Clear, Audeze XC, HD800S, Hifiman HE1000, AKG812, Final Audio VI, (tutaj juz drozej, ale wspanialy dzwiek przy bardzo dobrej cenie)
    Takie AKG812 i ich chwilowa cena to raj! (az trudno uwierzyc)
    Focal Clear zaliczam do jednych z najlepszych sluchawek, jakich kiedykolwiek sluchalem. Cena w tym momencie jest wspaniala.

    3. Final Audio X, SR009`S.

    (te 2 pary sluchawek to RAJ i MARZENIE wielu melomanow. Drogie, ale warte kazdego grosza)

    4. HE1. (Marzenia wielu. Cena idiotyczna)

    Oczywiscie to tylko moje zdanie.

    Pozdrawiam.

    Patryk.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Mógłbym na ten temat strasznie dużo napisać – i w istocie już napisałem – ale rzucę tylko jedną uwagę, ponieważ rzecz jest ważna. Moim zdaniem przy komputerowym źródle z własnym wzmacniaczem flagowym, a nawet z energizerem Trilogy, flagowe Stax SR-009 i SR-009S dla osób o pełnym odbiorze wysokich tonów się nie nadają, o ile nie sięgniemy po jakiś gramofonowej niemal klasy przetwornik, tak jak to miało miejsce na ostatnim AVS.

      1. Patryk pisze:

        Ciekawe.

    2. Przemysław pisze:

      Panie Patryku, radzę koniecznie posłuchać Crosszonów Cz1, które moim zdaniem można zaliczyć bez problemów do trzeciej kategorii. Jestem ich posiadaczem od poniedziałku, są jeszcze niewygrzane, ale ich obfity brzmieniowo przekaz (na tle innych moich nauszników oraz tych, których odsłuchiwałem-według mnie oddają adekwatnie objętość danego źródła), połączony ze wspaniałą muzykalnością, transparentnością w przekazie emocji z danego nagrania, stereofonią, brakiem niewidocznych ścian dla przepływu dźwięku między źródłami rozlokowanymi po jednej i drugiej stronie w nagraniu, wzorowo zbudowanej sceny (zależna od nagrania, potrafi być rozległa, ale również stosunkowo kameralna), a także uniwersalne (nie stwierdziłem, aby jakiś z moich albumów zabrzmiał na nich źle). Jestem jeszcze przed odsłuchem Stax-ów 009s, wspomnianych w artykule Meze, Sonorousów X, Audeze 4z, ale gdyby CZ1 posiadały więcej gładkości, basowości z D8000 oraz szybkości, wyrazistości, soczystości, przejrzystości, holograficzności, detaliczności z Focali Utopii to raczej bym o tym nie myślał. Byłby to zdecydowanie mój słuchawkowy Dead End.

      Dziękuję Panie Piotrze za recenzje Cz1, bo ona w dużej mierze pomogła mi w podjęciu niniejszej decyzji zakupowej.

      1. Patryk pisze:

        @Przemyslaw

        Sprawa wyglada tak, ze sluchalem przez kilka lat sporo (wlasciwie wszystkie najwazniejsze na rynku razem z HE-1) sluchawek i zdecydowalem sie w 100% na Final Audio X.
        Final X oraz Clear & SR009 to najlepsze sluchawki wedlug mnie dostepne chwilowo. (nie patrzac na nie dostepne jak dl amnie i wielu innych HE-1)
        Wierze Panu, ze CZ1 to bardzo dobre sluchawki, ale na szczescie przestalem juz testowac, porownywac i szukac „swoich”, tych perfekcyjnych (jezeli jest w ogole cos takiego jak perfekcyjne sluchawki) sluchawek. Znalazlem je na szczescie.

        P.S: Wiem, ze nie da mi to spokoju i CLEAR bede chcial ktoregos dnia dokupic. ( Sonorousy X to bajka, ale czasami sa mi troche za ciezkie przy takich dluzszych 2-3 godzinowych sesjach)

        Pozdrawiam.
        Patryk.

        1. Przemysław pisze:

          Dziękuję za odpowiedź. Testowanie słuchawek postrzegam, jako przyjemne doświadczenie, które pozwala mi odkrywać nowe horyzonty muzyczne, przekonywać się do kolejnych utworów, całych albumów i gatunków muzycznych. Przy okazji zawsze jakiś model słuchawek, element toru wpadnie po drodze za sprawą „promocji”.

          Zdaję sobie sprawę, że Sonorousy X są z pewnością wspaniałe, zamierzałbym je sprawdzić i być może kupić, jeśli wypadłyby lepiej w moim torze niż Utopie. Osobiście dążę zawsze do tego, aby mieć pod ręką około 4 par słuchawek melomańskich, aby w zależności od nastroju, albumu, celu odsłuchu je zmieniać.

          Przyznaję, że moje Cz1, a także FU miewałem około 5-6 godzin bez przerw i nie ciążyły mi. Chciałbym się zapytać, czy SX szybkością, detalicznością oraz przejrzystością dorównują/przewyższają FU?

  4. Bohdan pisze:

    Obniżając trochę czołobitność… Audeze istotnie nie tolerują prostactwa brzmieniowego… uwypuklają tylko i opuszczają do piekła. Zauważyłem to już w Lcd – 3,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy