Audeze LCD-4z vs Final D8000 vs Meze Empyrean vs MrSpeakers ETHER 2
Słuchawki planarne powróciły. I powróciły dużo bardziej… Ileż to takich powrotów okazuje się potem przejściowymi… A ile firm, zdawać by się mogło przykutych do rynku na trwałe, odpada i przepada. Tymczasem planarny wypad chińskiego HiFiMAN-a i amerykańskiego Audeze (rok 2009) nie tylko nie stał się szybko gasnącym błyskiem, ale utorował drogę kolejnym planarnym pomysłom; i chociaż firma OPPO, która bardzo udanie do szybko rosnącej grupy wytwórców słuchawek planarnych dołączyła, niespodziewanie zwinęła żagle (ograniczając działalność do samej branży smartfonów), to inni, jak widoczne w tytule Meze, MrSpeakers i Final, a także Abyss, Kennerton, Erzetich i Brainwavz, wraz z od zawsze związanym z konstrukcjami planarnymi Fosteksem (po odejściu Yamahy przez długi czas osamotnionym strażnikiem ich sprawy) produkcję kontynuują, i ze wszech miar udanie.
Porównanie wszystkich najwyższych modeli planarnych pozostających w produkcji bieżącej, całej obecnej planarnej śmietanki, byłoby pewnie i ciekawsze, i bardziej jeszcze pouczające, ale się tego nie podejmę. Można by wprawdzie potencjalnie bardzo rozwlekłe sprawozdanie ująć treściwie w krótkich słowach – i może taki zwięzły poradnik byłby nawet najskuteczniejszy – ale zgromadzenie wszystkich modeli w jednym miejscu na czas dłuższy, konieczny przecież, wymagałoby długich zabiegów bez żadnej gwarancji powodzenia. Poza tym napędzanie… Różnica pomiędzy wymaganiami dla takich Abyss czy Kennerton, a tymi dla Audeze LCD-4z albo Meze Empyrean jest wszak teoretycznie zasadnicza, toteż niełatwo byłoby zapewnić wszystkim równe szanse, choć temu akurat bym podołał. I jeszcze jedna przeszkoda, i naprawdę wysoka. O ile mi wiadomo, flagowe HiFiMAN Susvara w Polsce nie występują, gdyż dystrybutor ich zaniechał z uwagi na nikłe szanse sprzedaży. Owszem, ściągnie prędziutko, ale jedynie dla nabywcy zdeklarowanego pieniężnie, natomiast sztuki pokazowej nigdy nie było i wciąż brak. I jeszcze jeden płot wysoki – Abyss nie mają nawet dystrybutora. Zrecenzowałem je, ale egzemplarz recenzyjny był własnością prywatną.
Porzućmy przeto globalne wizje i skupmy się na tytułowej czwórce. Poza tym i tak miała być trójka; na własne życzenie dokooptowałem MrSpeakers.
Budowa porównywanych
Nie ma się co rozwodzić – każde ze stających do konfrontacji posiadły własną recenzję, gdzie wszystko wyłożono starannie. Ale przypomnieniowo i porównawczo w paru stratyfikacjach:
Porządek wg cen: Audeze LCD-4z – 18 995 PLN; Final D8000 – 15 000 PLN; Meze Empyrean – 12 900 PLN; MrSpeakers Ether 2 – 9990 PLN. A zatem spory rozrzut, najdroższe blisko dwa razy droższe od najtańszych.
Według ciężaru: Audeze LCD-4z – 607 gramów; Final D8000 – 523 gramy; Meze Empyrean – 440 gramów; MrSpeakers Ether 2 – 290 gramów. Ponownie więc to samo – najcięższe dwa razy cięższe od najlżejszych, kolejność zaś identyczna; zupełnie jakbyśmy słuchawki planarne kupowali na wagę…
Impedancji: Final D8000 – 60 Ω; Meze Empyrean – 31,6 Ω; MrSpeakers Ether 2 – 16 Ω; Audeze LCD-4z – 15 Ω. Pozornie rozrzut jeszcze więc większy, ale w istocie u wszystkich impedancja niska; jedynie Final na pograniczu średniej.
Skuteczności: Meze Empyrean – 100 dB; Audeze LCD-4z – 98 dB; Final D8000 – 98 dB; MrSpeakers Ether 2 – nieznana. Pomimo że skuteczność zasadniczo łączy się z impedancją, wszyscy konkurenci okazują się mieć zbliżoną i w tej bliskości dość wysoką. (Choć firma MrSpeakers nie raczyła zmierzyć swojej, także u ich Ether 2 „na słuch” jest wysoka.) Wszelako – co mówię z całą odpowiedzialnością na bazie licznych podejść – ta niby wysoka u każdych skuteczność jest właśnie taką „niby”. Faktycznie – da się grać z byle grajka bardzo głośno przy małych zniekształceniach, a głośno już bez żadnych, ale to całkiem co innego niż sytuacja, w której wysokoenergetyczny wzmacniacz nasyca brzmienie potężną, zgęszczoną siłą. Tak więc do odtwarzaczy przenośnych słuchawki dynamiczne o dużej skuteczności pasować od planarnych będą bardziej – dopiero w przypadku przenośnych grajków o zwiększonej mocy, jak Astll&Kern KANN, a jeszcze lepiej KANN CUBE, zachodzić będzie pełna synergia i mowa będzie o doskonałej współpracy.
Wracając do samych słuchawek. Wszystkie z porównywanych to konstrukcje wokółuszne otwarte o bardzo dużych i skrajnie cienkich membranach, napędzanych bardzo silnymi magnesami umieszczonymi po obu stronach. (Wspominam o tym ostatnim, ponieważ nieobecne tu Abyss – jako jedyne z planarnych – magnesy mają jednostronnie.)
Odnośnie jeszcze wygody. Wszystkie porównywane są wygodne, jak przystało na wyrób bądź co bądź w każdym przypadku luksusowy. Niemniej duża ciężkość Audeze i duża lekkość MrSpeakers pozostają niepomijalnymi czynnikami i muszą robić swoje. Obszerne i miękkie pady u wszystkich są jednak bez zarzutu, toteż w przypadku każdych długie sesje z muzyką nie pozostawią przykrych doznań ubocznych. Wszystkie też mają odpinane kable, ale tylko dla Final dokupić można lepszy firmowy – pozostali, pomimo gromkich zapewnień o jakości, zadowalają się kablami średniej klasy. Toteż w teście kable użyte zostały inne, jedynie Final grały ze swoim lepszym srebrnym; w przypadku Audeze i Meze był to kabel Tonalium-Metrum Lab, natomiast w przypadku MrSpeakers Tonalium bez dodatkowych uszlachetnień.
Tradycyjnie słuchałem w dwóch turach: najpierw przy komputerze z przetwornikiem Ayon Stratos oraz wzmacniaczem Phasemation; a potem w torze klasycznym z gramofonem Transrotor Alto oraz wzmacniaczem ASL Twin-Head. Wyniki przedstawię zbiorczo, bez rozbijania na tury, i w kolejności alfabetycznej; tak się składa, że zbieżnej z kolejnością wagową od najcięższych oraz cenową od najdroższych.
Odsłuch
Audeze LCD-4z
Te słuchawki to prawdziwa pułapka, na co bardzo uczulam. Piętnaście omów impedancji i dziewięćdziesiąt osiem decybeli skuteczności stawia je w jednym rzędzie z pozostałymi pod względem wymogów odnośnie siły wzmacniacza, ale to tyko pozór. Tyczy to wprawdzie wszystkich, ale to topowym Audeze mocy potrzebują najwięcej. Być może skutkiem wielkości i zmiennej grubości membran, ale zapewne przede wszystkim w odniesieniu do ich elektromagnesów. Niezależnie od rzeczywistej przyczyny faktem pozostaje niezbitym, że przy nie dość mocnych wzmacniaczach Audeze nie rozwiną skrzydeł. Nawet pół wata to za mało i nawet wat nie starczy. Oczywiście zagrają – zagrają nawet bardzo głośno – ale to będzie granie w stylu relaksującym – miłe, lecz na połowę jedynie jakościowego gwizdka. Analogowe? – jak najbardziej. I bardzo w tym miłe dla ucha. Ale nie wyczynowe, nie dynamiczne i nie przejrzyste na miarę całkowitego olśnienia. Jednakże i ta moc bardzo duża, to w ich przypadku mało. Tak samo bowiem jak mocy łakną także jakości. Łakną z porównywanych najbardziej – to też nie ulegało wątpliwości. Bo oczywiście każde zyskują, od tego nie ma wyjątków – ale inni z brakiem jakości toru potrafią lepiej współżyć, kontury kładąc ostrzejsze. Mniej działają poprzez obłości, bardziej płaską, wyraźną kreską – co prowokuje niezłe zastępstwo dla detaliczności i przejrzystości. Wszystko się u nich wyraźniej rozgranicza, samo z siebie staje lepiej separowane, ale też bardziej przy tym spłaszczone, nie tak dobrze modelowane. W tej mierze Audeze same nic nie robią – ze swoim gęstym, analogowym przekazem (w którym niczym z płaskorzeźb krawędzie zastępują obłości prawdziwych skulptur w trójwymiarowej przestrzeni) muszą uzyskać wsparcie czystości i wyraźności podawanego sygnału. Najmniejszy koczek na tej drodze owocuje wyraźną poprawą, najmniejsze wycofanie podwójnie będzie odczuwane. A wielki Ayon Stratos dobrnął tutaj do kresu nocy, że zapożyczę sformułowania od Ferdinanda Celine. Znaczy się – jest to przetwornik, jakiego byście chcieli. W połączeniu z potężnej mocy Phasemation i jego dual mono dawał sygnał właśnie potrzebny, rewelacyjny dla Audeze. I wraz z tym koncert, koncert – całkowicie się zasłuchałem. Nie do końca będąc co do nich wcześniej przekonanym, przekonałem się całkowicie. I teraz o konkretach.
Muzyka ciepła, gładka, bez pogłosu oraz „wypukła”. Żadnego zapadania jej w siebie, bladości, odchudzenia. Samo pełne, ciepłe, bogate brzmienia – krągłe nuty i krągłe kształty. Analogowość zgoła gramofonowa przy przetworniku czerpiącym sygnał z komputera przez kabel USB. (Inna rzecz, że Fidaty.) I nie wiadomo co bardziej tu podziwiać – ową analogowość krawędziową płynnie idącą z frazy w frazę, czy może wypełnienie? A może holograficzne ujmowanie sceny z doskonale czytelną gradacją planów? Że nawet David Oistrakh – Beethoven – Violin Concerto in D major, Op 61 – Kondrashin (nagranie z 1957; w warstwie wizyjnej na YouTube grą rozmazanych cieni będące) mogło cieszyć jakością dźwięku. Gdyż wszystko w naturalności, bez udziwnień i przede wszystkim z poczuciem audiofilskiego spełnienia. Całkowita spoistość formy przy równie dogłębnej realizacji zróżnicowania odnośnie zarówno poszczególnych dźwiękowych kształtów, jak i poszczególnych planów w całościowej holografii scenicznej. A wszystko bez śladu wysilania i śladu przedobrzenia (na przykład sopranowej addycji). Sama koherencja i naturalność, i w tym osiągnięte mistrzostwo. Przy ustawieniu wzmacniacza na „Low” brzmienie bardziej spokojne i cofnięte leciutko soprany, a przy „High” pełna ekspresja i wyraźniejsze krawędzie. Niezależnie jednak od ustawienia bas zawsze zjawiskowy i wraz z nim całościowa moc – bardzo duże ciśnienia, ogólnie gęste medium. Soprany przy wyższej mocy już ze zdolnością do lekkich pogłosów – przy czym nieodmiennie trójwymiarowe, ale pomimo ogólnej ciepłoty także z posmakiem tajemnicy. (Zaskakujące zestawienie.) Wspaniałe zawsze wokale; zarówno poprzez tą zjawiskową naturalność, jak i mistrzowskie obrazowanie indywidualnej postaci głosów. Zerowa przy tym sybilacją, że inni mogą się uczyć.
Ogólnie biorąc można powiedzieć: „milutki diabeł”, że ani byś pomyślał groźny… Ale tylko dopóty, dopóki nie dostanie kluczy od furt piekielnych, czyli mocy. Wówczas się przeistacza i z analogowo przymilnego staje analogowo potężny – na cały wolumen możliwej dla słuchawek siły oddziaływania oraz brzmieniowej głębi. Głębi nie poprzez pogłębienie czy przyciemnianie na rzecz klimatycznej czerni, tylko samej trójwymiarowej głębi kształtu obejmowanej trójwymiarową przestrzenią. Żadnego przy tym niepotrzebnego prężenia muskułów – strun naprężanych nieprawdziwie, brzmień w jakikolwiek sposób podostrzonych, sztucznie basowo wzmacnianych. Wszystko naturalnie miękkie i z płynnym ruchem przy subtelnościach wszelakich, a jednocześnie siła bębnów maksymalna, ich cios rzucający na deski. I jaka tych bębnów objętość, jak widoczna membrana… Żadnego przy tym przesteru w najtrudniejszych nawet momentach basu i rewelacyjna tego basu rozdzielczość. Kontrabas z zerowym zlewaniem (cóż za rzadkość!) – i gdybyż zawsze on taki … Znakomita energia instrumentów dętych i moc harmoniczna fortepianu… Ogólnie cała muzyka jako postać skumulowanej, wielopostaciowej energii o ze wszech miar pociągającej treści.
Scena szeroka, średnio daleka, w stu procentach zabudowana i z dźwiękami o takiej różnorodności, że nic całkiem tu do dodania. Szczeknięcie u Vangelisa dwuczęściowe, nie tak bogate, jak u najlepszych kolumn trój albo więcej drożnych, ale z wyczuwalną złożonością pod spodem. Natomiast Elvis Presley w Love me Tender (wersja kameralna, powolna, z samą gitarą – plik FLAC) ukazał się niezdrowo aż prawdziwy i trudno było godzić się z tym, że jest cieniem przeszłości.
Pomimo ogólnego ciepła zachowana zdolność do różnych nastrojów poza jakimiś skrajnymi skowytami. Przemożny smutek nie, ale dramatyzm jak najbardziej. Obok tej analogowości i tej energii rzecz przy tym najważniejsza – pod wierzchnią naturalnością wokali niezwykła złożona warstwa spodnia, zawsze w audiofilskich poszukiwaniach wyznaczająca moment najwyższego zadowolenia. Spodnia złożoność składająca się na wierzchnią spójność – to dopiero prawdziwy high-end, za to płaci się krocie. A tutaj jeszcze bez naprężeń, podostrzania, basowych wtrętów – sama jedynie muzyka. (Warunkiem, przypominam, mocny i jakościowy wzmacniacz.) Jako tego pochodna najszybsze nawet wibracje membran nie wpadające w charkot, najbardziej rozszalałe partie orkiestrowe skrzypiec i instrumentów dętych jako czysta przyjemność, a nie powód do zatykania uszu. Czajkowski – specjalista od takich rzeczy, którego symfoniki generalnie nie trawię, dał się słuchać z taką przyjemnością, że sam byłem zdumiony. Przepiękny też sopran koloraturowy z wszystkimi jego specjałami – przestrzenny, mieniący się, falujący i na dodatek świetnie natleniony. Znakomicie złożone z trzasku i głuchej deski stepowanie o zjawiskowej znów energii, bajeczna w odpowiednich momentach holografia i całościowy autentyzm chórów. Użyty na koniec gramofon Transrotora analogowość jeszcze pogłębił i miał tę swoją niezastąpioną obfitość tkanki łącznej, czyniącej dźwięk materią żywą.
Czy nie za bardzo je pochwaliłem? – zadaję sobie pytanie. Nie, nie wydaje mi się. Naprawdę mnie urzekły. Nieco mniej ciśnieniowe i energetyczne nie aż tak szalone, jak Ultrasone Tribute 7, niemniej od pierwszych sekund w dobrym torze dają Audeze poczucie: „To właśnie to! Trafiłem!”
Final D8000
Na tle słuchanych chwilę wcześniej Audeze planarne Final okazały się równie analogowe, ale inne w wyrazie. Z bliższym pierwszym planem, a więc i większymi na nim dźwiękami, przy nieznacznie niższej temperaturze i minimalnej na tle tamtych pogłosowości w ustawieniu na „Zero” impedancji wzmacniacza. Która to pogłosowość w ustawieniu o oczko wyższym „Low” niemalże zanikała, pozostawiając minimalną otoczkę, jako cień wokół dźwięków. Wraz z czym dźwięki te stawały się podobniejsze do tych z Audeze, ale wciąż chłodniejsze i cieniowaniem otoczone, co je czyniło innymi. Troszkę przesuniętymi w stronę obcości, cokolwiek bardziej niecodziennymi. Lecz zaraz, nie tak prędko! To też można było skorygować pokrętłem regulacji twardości dźwięku „DAMP”, które Phasemation także posiada. Zawsze zdawało mi się ono zbędne, bo ustawienie na maksymalną (niemal) miękkość dla wszystkich wydawało się być optimum. Tymczasem tutaj wcale. Final wolały na rzecz większej naturalności ustawienie „miękkość circa 60%”; dziwność wówczas całkiem znikała, pozostawał sam minimalny ślad pogłosu i minimalny chłodek. To znaczy brzmienie ciut cieplejsze od neutralnego, ale chłodniejsze niż u Audeze z kablem Tonalium.
Podobnie przy tym Final były we wszystkim trójwymiarowe, aczkolwiek mniej dobitnie; a bliższy ich plan pierwszy i większe na nim dźwięki dawały mocniejszy atak, poczucie mocniejszego zwarcia z muzyką. Ostrzej rysowane do tego soprany w ustawieniu na „High” mocy (co przy „Low” prawie zanikało), tworzyły obraz względem tego z Audeze bardziej ekspresyjny oraz brzmieniowo przenikliwy. Do tego (tak już te Final mają, z myślą o tym je zaprojektowano) – obraz o wyjątkowej otwartości, dzięki nowatorskiej koncepcji AFDS obudowy przetwornika. Chwila przywyknięcia do ich prezentacji, tak jakby mózg musiał tego dopiero poszukać, i już wchodzisz w świat najbardziej otwarty pomiędzy słuchawkami przylegającymi do głowy. (AKG K1000 nie przylegają.) I znów prastare nagranie z sowieckiej Rosji – David Oistrakh i jego Stradivarius Conte di Fontana oraz Kiriłł Kondraszyn i jego Filharmonia Moskiewska – ożywają z niezwykłą siłą poprzez barierę sześciu dekad, tak jakby czas się ich nie imał, mimo iż tak inne to były czasy, tak przeraźliwie inne… W ujęciu teraz bardziej dramatycznym spełniają swą misję – w którym to ujęciu soprany już tak nie pieszczą, stając się bardziej drążące. Wciąż nie drażniące, ale nie tak przymilne, nie tak gładko ślizgające się w uszach… Conte di Fontana w sopranowych wzlotach bardziej świdrował i się srebrzył, jak gdyby struny miał pokryte lodem a nie miodem i nastrojony był wyżej.
W swych sopranowych wzlotach Audeze bardziej okazywały się czarodziejskiej i większy nacisk kładły na obrazowanie trójwymiarowe, tyczące w szczególności przywoływania scenicznej głębi. Final natomiast eksponowały przede wszystkim plan pierwszy, operując dźwiękami bardziej dosadnymi i nieznacznie bardziej osobliwymi w odbiorze. Nie całkiem jak z codzienności branymi, tylko z tym wciąż obecnym cieniem pogłosu i niższą temperaturą, co miało też wymiar odrealniającej egzotyki – coś z atmosfery sennych widziadeł. Tym właśnie i otwartością przykuwały uwagę, podczas gdy u Audeze był to realizm samego codziennego bycia z dodatkiem pięknej holografii i wszędzie eksponującej się wyjątkowo mocno trójwymiarowości. U Final natomiast więcej struny niż pudła, większy jeszcze apetyt na nagraniową klasę i jakość toru; mniej litości dla słabych nagrań i słabego sprzętowego towarzystwa poprzez przesuwanie ich w sferę relaksu. Więc przy wysokiej jakości plikach różnice wszelkie bardzo malały i przejście ślepego testu (pomijając oczywiście inne czucie słuchawek na głowie) stawało się nie tak bardzo oczywiste. Jedynie sopran, zawsze bardziej u Final forsowny i jednocześnie cokolwiek mniej uprzestrzenniony, cieńszy, dawał nadzieję w każdym wypadku odróżnienia. Bas natomiast równy potęgą (zatem bardzo potężny) przy minimalnie mniej eksponowanej objętości bębnów, a wokal równie szlachetny; jedynie temperaturowo trochę niższy, a co do stroju wyższy.
Jeszcze bliżej oba brzmienia ulokowały się przy gramofonie z ASL Twin-Head, tym mocniej podkreślając, że apetyt na jakość źródłową szedł u Final z przeciwnego niż u Audeze kierunku. U tamtych potrzeba ta wynikała z chęci wyrywania się z objęć relaksującego spokoju, zatrącającego zbytnią powszedniością i nudą, a także z konieczności przebicia się z przejrzystością przez gęste i ciepłe medium. U Final zaś – właśnie na odwrót – z dążności do odejścia nie od nudy a pewnej obcości i z lekka nadrealizmu – wyrwania się z objęć surrealistycznej magii ku normalności i stanom bardziej powszednim. Lampowy wzmacniacz i gramofon obu potrzebom czyniły równie zadość, pozwalając topowym słuchawkom planarnym dwóch różnych producentów spotykać się pośrodku, w samym jądrze fenomenalnej jakości oraz czystego realizmu. Niemniej najważniejszy do wyciągnięcia wniosek, to przy wszystkich tych zastrzeżeniach odnośnie sprzętu i jakości nagrań – ogólna konstatacja, że Audeze są dla tych, którzy wolą brzmienie cieplejsze i bliższe codzienności, ale zarazem także bardziej wpatrujące się w głębię sceny, by widzieć dalekie plany w ich holograficznym układzie, podczas gdy Final są dla tych, którzy wolą brzmienie skupione na rzeczach bliższych i temperaturowo osadzone bliżej neutralności, wraz ze szczyptą odrealniającej ozdoby w postaci pogłosowego cienia. Przy czym – i to bardzo trzeba brać pod uwagę – spora część tej chłodniejszej i minimalnie pogłosowej aury wynikała u Final ze srebrnego ich firmowego kabla, który jest dobrej jakości, ale ewidentnie ze srebrną nutą. Teoretycznie słabszy jakościowo pierwotny dla nich kabel miedziany, z którym pisałem recenzję, na pewno był bliższy stylistyce Tonalium. I tego właśnie kabla używał dystrybutor na AVS, zapewne nie bez powodu. Tonalim zaś dla Final nie mogę obstalować, bo brak dostępu do ich specyficznych wtyków łączących kabel z muszlami.
Odsłuch cd.
Meze Empyrean
Względem obu poprzednich flagowców flagowe Meze wyróżniły się plastycznością. Nie w sensie plastyczności samego brzmienia (to plastyczne było u wszystkich), ale plastyki względem ustawień. O ile u Audeze i Final można było bez większych trudności wyłonić ustawienia optymalne poziomu impedancji (Zero albo Low), miękkości dźwięku DUMP (regulowanej płynnie) i mocy HIGH lub LOW, o tyle Meze przy różnych ustawieniach grały wprawdzie inaczej, ale wciąż znakomicie. Nieco ostrzej albo spokojniej, z większym lub mniejszym widzeniem głębi, bliższym lub dalszym (nieznacznie) pierwszym planem, bardziej chropawo albo gładko. W każdym wypadku do kupienia – wszystkiego tego słuchało się świetnie. Przy czym dźwięk całościowo miały do tamtych bardzo podobny, z niewielką dozą umowności pośredni pomiędzy nimi. Audeze zawsze minimalnie bardziej analogowe i dynamicznie wyrównane z lepszym widzeniem dalszych planów poprzez holograficzną filtrację, a Final bardziej pogłosowe, chłodniejsze (mimo że też na temperaturowym plusie), oraz z tą srebrną nutą udziwnienia, działającego kusząco. Po długich porównaniach, poprzez labirynt wielu utworów, doszedłem ostatecznie do wniosku, że przynajmniej dla słabszych plików z YouTube najlepsze ustawienie dla Meze to impedancja Zero, DUMP circa 80% i moc w ustawieniu LOW. Najkorzystniejsza była to wypadkowa pomiędzy analogowością i jednoczesnym czuciem przestrzeni, a żywością i dynamiką. Co oczywiście dla posiadaczy innych torów nie ma żadnego znaczenia poza tym, że tak ustawione Empyrean też zabłysły urodą pod każdym jednym względem. Balansowały przy tym na krawędzi pomiędzy branym od Audeze brzmieniem stricte jak z życia, a tym ociupinkę dla urody podrasowanym u Final. Nie tak ciepłym i gładkim jak pierwszych, z nie tak dobrze wyczuwalną aureolą pogłosu i takim tchnieniem natlenionego powiewu, jak drugich. Realnym całkowicie, ale bardziej po swojemu chropawym, bliskim i bardziej skupionym na pierwszym planie kosztem dalszych. Jednoznacznie też ciepłym i troszkę pogłosowym, ale spokojnym w tym pogłosie. Spokojnym w sensie takim, że bez porównania z Audeze byś tego pogłosu nie wyłapał, gdyż w brzmienie całkowicie się wtapiał i zdawał samym trzecim wymiarem bryły (co nie do końca było prawdą). Audeze produkowały trzeci wymiar przy mniejszym udziale pogłosu, a holografia u nich to coś naturalnego, zjawiającego się bez udziału wsparcia ze strony nagrań i toru. Czego o Meze i Final nie da się już powiedzieć; im holografię się organizuje i nie jest tak wyraźna. Wszystko co bliższe u nich jest także zarazem większe, rzeczy dalsze przysłaniające, choć oczywiście nie bez reszty. To jednak tyczy głównie utworów z wydatnym planem pierwszym, bo już w orkiestrze symfonicznej rzędy muzyków u wszystkich trzech rysowały się wyraźnie i tak jak w recenzji tych Meze pisałem, wyczucie dystansu między źródłami dźwięku dają one prawie niespotykane.
Użyty z nimi kabel Tonalium-Metrum Lab (ten sam co z Audeze) i w ich przypadku soprany czynił spokojniejszymi; mniej niż u Final drążącymi, mniej srebrzystymi i zmrożonymi – ale zarazem nie aż tak trójwymiarowymi, jak miało to miejsce przy Audeze. U których pod tym względem mieliśmy do czynienia z autentycznym zjawiskiem (biorąc szczególnie pod uwagę zupełny niemal brak pogłosu) – a tu jedynie z czymś korzystnym, wybitnym nawet na tle przeciętności; albowiem trzeci wymiar bardzo się uwyraźniał, soprany pięknie rozciągając przestrzennie, jednakże całościowe zanurzenie w trzeci wymiar nie było aż tak olśniewające, paraliżujące jakością. Mocne – i bardzo nawet – ale nie aż do oszołomienia, że momentalnie czujesz „trafiłem w lepszy świat…” (Znów wszystko opisowo się wyolbrzymia, z porównaniami tak już jest.) Przy czym można też o tej różnicy napisać nieco innym językiem, że mianowicie u Meze pełna wizja holograficzna w trójwymiarowym zanurzeniu wymagała o kilkanaście-kilkadziesiąt minut dłuższego obcowania niż w przypadku Audeze. U których zjawiała się natychmiast, podczas kiedy u Meze dopiero po takim czasie koncert moskiewski z 1957 jawił się jako wielki spektakl – i wszystka inna muzyka też. Przyjemnie było przy tym obserwować, jak w miarę trwania odsłuchu przestrzeń pogłębia się i formuje w coraz bardziej trójwymiarowy obraz, oferując z pliku na plik coraz staranniej powymierzany przestrzennie obraz. Co działo się o wiele spektakularniej i na większą wyraźnie skalę niż w przypadku Ultrasone Tribute 7, co do których takie na dystansie kilkunastu minut przeistoczenie przypisuje im sam producent. Maestro Meze o tym nie wspomina – nie mówi, że w jego słuchawka trzeci wymiar także minutowo się rodzi, więc robię to za niego. Zjawisko jest bardzo silne, a efekt końcowy z tym od Audeze zbieżny. Niezwykła ciekawostka, a w sensie audiofilsko istotnym rzecz o wielkim znaczeniu.
Po całkowitym dogadaniu się słuchawek ze słuchaczem zjawia się stan magiczny – stan muzycznego upojenia, w pierwszych minutach nieobecny. Dlatego przywdziawszy Meze po Final i Audeze zrazu poczułem się oszukany, daremnie poszukując sytuacji z czasów pisania ich recenzji – tej zjawiskowej topografii dźwięku. Przy szybkich przeskokach z jednych na drugie owa wypracowująca się na przestrzeni kwadransa synergia się nie zjawia, trzeba przez dłuższą chwilę mieć na uszach same jedynie Meze. Wówczas brzmienie nie tylko zyskuje trzeci wymiar i holograficzne ujmowanie, ale także niezwykłą (naprawdę) umiejętność różnicowania głosów. Zjawiskowo wyraźnych, czystych i osadzonych perfekcyjnie w materialnym nośniku, a przy tym na krawędziach ani ostrą kreską nie rysowanych, ani wypukłych czy obłych. Za to wspaniale „postrzępionych”, całkowicie otwartych. Oto przejaw najwyższej znakomitości, tak bowiem brzmią instrumenty i głosy live. Brzmienie się spaja z przestrzenią bez żadnych wyraźnych granic; kontur i kształt określony tam wcale niepotrzebny. Dźwięk wnika w samą przestrzeń i nią staje, a ona staje dźwiękiem, i kształtowanie jest dynamiczne, bez żadnych widocznych granic. Tak właśnie potrafią grać Meze, to ich największy atut. Zwłaszcza że moc też za tym stoi na miarę branej z życia – dźwięk jest głęboki i nasycony, ale z substancji powietrznej – istniejący jako samo wibrujące ciśnienie. Granica między struną a pudłem się traci, zastępuje ją jedna wibracja o cechach tego i tego. Słuchając Gino d’Auri Flamenco Passion mogłem się tym napawać i tak samo było to zjawiskowe, jak holografia u Audeze i otwartość Finali. Przy czym Meze też grały zjawiskowo otwarcie; nie czuć było żadnej bariery wytyczanej przez muszle. I grały też całkowicie analogowo, bo wspomniana forma przestrzennej otwartości dźwięków jest szczytem analogowości. Otwartości tej towarzyszyła niewielka doza ciepła i wielka doza powietrza, a całość często tchnęła nastrojem zadumy – czegoś o wiele głębszego niż zwykła konsumpcja życia. W przypadku wspomnianego Flamenco Passion jeden instrument – gitara (czasami ze skrzypcami, wiolonczelą i kastanietami) – targał tkankę istnienia prawie niczym antyczny dramat, raniąc przenikliwą boleścią. Uczucia, brzmienia i przestrzeń łączyły się w jeden spektakl i wymuszały podziw.
O innych sprawach nie ma się co rozwodzić, bo jasna rzecz, że dla uzyskania tej klasy fonicznego zjawiska takie rzeczy jak bas, przestrzeń, szczegółowość, szybkość, sustain i dynamika musiały być mistrzowskie. Raz jeszcze tylko więc zauważę, że tak jak Audeze potrzebują mocy, a Final przy swoim srebrnym kablu szczególnej naturalności, tak Meze potrzebują chwili czasu, by nawiązać pełną współpracę z mózgiem i uszami słuchacza; tak jakby działał tutaj jakiś specjalny rodzaj audiofilskiego Wi-Fi, jakby musiała powstać łączność. A potem samo święto.
MrSpeakers ETHER 2
Przy komputerze zostały skrzywdzone, bowiem jako jedyne nie mogły skorzystać z zalet układu dual mono. Miały co prawda kabel Tonalium, ale zakończony dużym jackiem i bez uszlachetniających zabiegów Metrum Lab, dających więcej światła i przejrzystości. Mimo to chciałem ich użyć, ponieważ z dawniejszych porównań wynikało, iż dysponują ponadprzeciętną nawet jak na najwyższą ligę dźwięcznością oraz szczególnie rozbudowaną melodyką. (Że symetryczny sygnał lubią, to pokazały dopiero co z KANN CUBE, z którym grały via symetryczny kabel firmowy z końcówką 2,5 mm.)
Na starcie było zatem krzywo, ale w życiu rzadko jest sprawiedliwie. Mimo to po rozgrzaniu lamp w przetworniku zjawił się dźwięk analogiczny jakością do poprzednich, choć oczywiście we własnych klubowych barwach. Najmocniej w zależności od nagrań różnicujący oświetlenie jasne-ciemne i na wszystkie swoje głębokie czernie rzucający najmocniejsze połyski. Mieszanka gęstego mroku i na tle jego rozbłysków, pojawiających się w szczytowych momentach cały czas migotliwych dźwięków, to niewątpliwie rzecz efektowna oraz tym ETHER dana. Szczególnie efektowna kiedy dźwięk ma jednocześnie zjawiskową brzmieniową głębię oraz to coś, o czym już przy Audeze mówiłem – podpowierzchniową złożoność.
Ktoś wprawiony w odsłuchach wysokiej klasy aparatury od razu to wyczuwa – ów dodatkowy wymiar, będący w sensie odbiorczym klasycznym mało-wiele. Mało, bo nic to nie jest głośnego; wiele – ponieważ bez tego jest to herbata z rumem bez rumu. Kelner!!! – pan sobie żarty stroi?! – woła nam zaraz w duszy, jako że high-end na pełną skalę bez tego głębszego dna nie istnieje. Na szczęście wszystkie tutaj słuchawki z ligi planarnych flagowych dysponowały tym atutem w stopniu pełnym; przy komputerze pokrzywdzone MrSpeakers i tak z miejsca rzecz pokazały. Żadnego wierzchniego upraszczania przez wygładzanie; gubienia spodniej warstwy. Tekstury z meszkiem i głębokie; dźwięk nie prymitywnie ślizgowy – stawiający swą jakościową głębią opór.
Opór to może nie jest właściwe słowo, ponieważ lepiej od gładkiej przyswaja się taka z niejednej warstwy muzyka. To raczej pogłębiony potok informacji, między innymi właśnie z meszkiem oraz całościowo inaczej… Nie chcę bawić się w poetyckie wizje, ale subiektywnie taką prymitywniejszą, gładką prezentację kojarzę wizualnie przez podobieństwo do twardych kulek skaczących po podłodze, że głupio sobie skaczą, podczas gdy ta meszkowa, bogatsza przypomną brzmieniowe warstwy mgły ponad złożonym krajobrazem. Niezależnie od tych skojarzeń, które każdy ma pewnie inne, jest to coś całkiem odmiennego, mimo że w sumie wiele się nie zmienia, a głośność czy dynamika nie mają tu nic do rzeczy. I taką właśnie „inną”, bogatszą – dającą informacyjny obraz z wielu warstw, ETHER 2 przedstawiły od razu, nie kazały się prosić. Do tego także wzorcowo analogowy, że zaraz musiałem sięgnąć po Audeze… – I wiecie, co? Teraz to one okazały się bardziej pogłosowe… Po tym wszystkim co o nich napisałem… Niemożliwością życie jest…
Analogowa lekkość – wyjątkowa swoboda gładkiego przejścia od jednej formy gładkiej do drugiej (chociaż pod spodem wielowarstwowej), to tych najtańszych i najlżejszych z porównywanych specjał. Można to nazwać muzyczną gracją, albo swobodą muzycznego ruchu. Dźwięk wyposażony w pełną głębię (nie tylko tą informacyjną, ale też i samą brzmieniową), dawał esencję, kolor i basem częstował nie gorszym ani trochę od tamtych, a jednocześnie był zwinniejszy oraz najbardziej płynny. Czyli najbardziej niczym z życia. „Na głowie ma kwietny wianek, w ręku zielony badylek, a przed nią bieży baranek, a nad nią fruwa motylek…” – przypomniały mi się słowa gorzkiej skądinąd piosenki Kazika Staszewskiego, jako że ma ten dźwięk od ETHER 2 prostoduszną niewinność warstwy wierzchniej – cieniem obcości nieskażonej – a dopiero na głębszych poziomach cały ów high-endowy bagaż nasycenia, wyrafinowania i złożoności. Dlatego to w przypadku tych słuchawek najbardziej jesteśmy zdumieni, gdy bas wyskakuje potężny, gdy wiolonczela tak nisko schodzi, że głośniki podstawkowe prawie wszystkie wpadają w przester, podczas gdy tutaj ani-ani – i jeszcze piękna łuna dźwięków…
Nie mniej się zdumiewamy, kiedy Cait O’Riordan z The Pogues chrypi niekobieco cokolwiek zdartym głosem: I’m a Man You Don’t Meet Every Day…, albo gdy raz słuchamy wyjątkowo prawdziwego, jak należy kameralnego klawesynu, a zaraz potem ciężki rock wali się nam na głowę. Tyle tylko, że także coś za coś. Nie jest to rock udziwniony pogłosem, zimny, wrogi i wyalienowany, tylko po ludzku normalny, a jedynie potężny.
ETHER 2 są nieodmiennie ciepłe, natomiast cienistość jest u nich jak mówiłem zmienna, to znaczy oświetlenie mają najbardziej plastyczne w odniesieniu do parametru jasności. Gdy jedne utwory toną w mrokach, inne są całkiem jasne – wszystko zależnie od realizacji. Niezależnie zaś od niej zawsze będzie analogowo, od tego i od ciepłoty nie ma odstępstw. I zawsze też zwinnie, naturalnie – co oczywiście osłabia, a nie wspiera, wszelkie próby udziwniania muzyki. Wraz z ciepłem i plastycznym światłem smutek, tęsknota, rozpacz przejawiają się trudniej, a optymizm życiowy niemal stale nam towarzyszy, rugując całkowicie obcość. Dość łatwo natomiast dochodzi do głosu tajemniczość, przebija się bez trudu. Miała wprawdzie jaśniejszy niż u poprzednio słuchanych koloryt, ale smak jak najbardziej prawidłowy.
Scena to bliski i z dużych dźwięków plan pierwszy, a cały obszar z tyłu nie powiększany pogłosami, lecz mimo to na zawołanie duży, co osiąga się poprzez długi sustain. Nie przeciągany aż do zaśpiewu, ale już bliski tej granicy. Jednocześnie – pomimo tego długiego podtrzymania – wokal okazuje się rytmiczny, swojski, z prawidłową szybkością narastający. Perfekcyjnie wręcz artykułowany, zwłaszcza że nie zakłócany pogłosem, który potrafi u pogłosowych słuchawek (na przykład pierwszych Fostex TH900) wciskać wokale w pogłosową aurę niczym monety w ciasto. (Co może być odbierane pozytywnie, ale prawdziwe przeważnie nie jest. Aczkolwiek na przykład Krzysztof Klenczon sam urozmaicał swój głos pogłosem.)
Trójwymiarowość brzmienia bez zarzutu, mimo iż nieeksponowana przesadnie; a holografia też bez specjalnej ekspozycji, niemniej i ona wyczuwalna. Co natomiast najbardziej się narzucało, to nieustanne mieszanie swobodnie lekkiej naturalności z gęstymi sosami high-endu: basem głębią, półmrokiem, głęboką strukturą faktur. Ten kontrast u ETHER dominuje i tylko w tych słuchawkach dochodzi tak mocno do głosu, choć u Audeze też go mamy. Nie zawsze jest obecny, bo czasem utwór ma klimat jednoznacznie ciężkiego brzmienia, ale gdy tylko zjawia się wokal albo instrument o delikatniejszej materii dźwięku, wówczas owo różnicowanie słabszy-mocny, lżejszy-cięższy u ETHER bije największym kontrastem.
Generalnie zaś z porównywanych są to słuchawki nie tylko najlżejsze na głowie, ale i z brzmieniem najlżejszym. Najlżejszym procentowo w odniesieniu do całej zawartości brzmieniowej, gdyż lekkość najlżejszą dające. Co nie przeszkadza ani trochę ciężkości być całkowicie ciężką. Więc raz jeszcze to podkreślę, bo niektórym wchodzi to (nomen omen) ciężko do głowy: Bas u tych ETHER 2 nie jest ani trochę słabszy, ani trochę mniej nasycony, rozdzielczy i objętościowy, a tylko kobiecy wokal i inne lżejsze takie są mniej dociążane, między innymi dlatego, że nie obarczone pogłosem.
Finał przy gramofonie pokazał, że Audeze są całościowo bardziej basowe i (sic!) łatwiejsze do napędzenia. Co potwierdziło wcześniejsze stwierdzenie o tych ETHER, że z odtwarzaczami przenośnymi słabszymi niż ekstremalny KANN CUBE nie należy od nich oczekiwać brzmienia bardzo głośnego bez zniekształceń oraz niezależnie od poziomu głośności należycie energetycznego. Są najlżejsze – faktycznie, ale do napędzania najtrudniejsze – ich magnesy najtrudniej ożywić. Kiedy jednak już to nastąpi, brzmienie zadowala pod każdym względem i różnica podwójna w cenie względem najdroższych zostaje dramatycznie spłaszczona. Można oczywiście woleć Audeze i sam też bym je wolał, ale pod deklaracją, że są jednoznacznie lepsze, bym się już nie podpisał. Choćby dlatego, że do zwykłej ludzkiej mowy jest ETHER 2 najbliżej, czyli ujmując rzecz po audiofilsku – najmniej upiększają.
Względem tychże Audeze podobne trochę z nazwy Meze grały wyższym, bardziej akcentującym soprany dźwiękiem, a Final też tak miały, jedynie trochę mniej ciepła. Wszystkie zaś konfrontowane planarny popisowo – i tu różnic nie było.
Które byś sobie zostawił? – spytacie. Mój Boże, nie umiem odpowiedzieć. Każde mnie zadowoliły gdy poświęcałem tylko im dość czasu. Poza tym trzeba by móc najpierw wypróbować Final D8000 i ETHER 2 z kablami symetrycznymi Tonalium-Metrum Lab, a także użyć większej ilości bardzo mocnych wzmacniaczy. Sprowadzić dCS Bartoka, Octave V16, Fostex V8, Head Trip’a… Gdyż Twin-Head nie jest dla słuchawek planarnych, choć w trybie non-OTL dawał im masę energii. Ale już w OTL nie dosyć, co samo w sobie było irytujące. Poza tym woli słuchawki o wysokiej do średniej impedancji, a tutaj same z niską. Przy komputerze mające zaś najlepsze kable Audeze i Meze grały każde inaczej, ale równie fenomenalnie. Albowiem nie umiem powiedzieć, czy lepsza jest holografia i mocniejszy akcent na bryłę, czy zjawiskowe łączenie dźwięków z przestrzenią w jeden muzyczny wymiar. Do czego dołącza wspomnienie o Final z miedzianym kablem na AVS przy Bartoku oraz ich najlepsze brzmienie z Twin-Head przy gramofonie skutkiem najwyższej impedancji. A jeszcze ETHER z kolei najzwinniejsze i najmniej upiększające – że diabli wiedzą, co one rzeczywiście umieją, kiedy się do nich w stu procentach przyłożyć. Jedno pewne – powrót słuchawek planarnych to powrót ze wszech miar udany. Wzbogacający audiofilskie życie, choć niewątpliwie też komplikujący.
Finał
Lecz że nie lubię spraw zostawiać w zawieszeniu, postanowiłem skorzystać z posiadanej przejściówki (od Tonalium) »odczepy kolumnowe na 4-pin XLR« i zaprząc do roboty końcówkę mocy Crofta. Przy przedwzmacniaczu gramofonowym wyposażonym w potencjometr nic w sumie niemożliwego, jedynie ETHER znów pominięte, jako niemożliwe do wpięcia. Trudno, jeszcze do nich się wróci – spróbuję ściągnąć kabel symetryczny. A że Meze zostają na dłużej (pożyczka producenta), to z nimi przynajmniej konfrontacja. Tymczasem trzej planarni muszkieterowie…
Nieraz się zdarza, że zmiana sprzętowego planu przynosi duże przewartościowania, jednakże nie tym razem. Aczkolwiek trudno było nie spostrzec, że pewne rzeczy się zmieniły. Zwłaszcza to, że Final porzuciły całkowicie najniższą temperaturę, zrównując się z Meze i Audeze. Te ostatnie minimalnie ze wszystkich były najcieplejsze, a właściwie to nie tyle cieplejsze, co mniej akcentujące soprany. I wraz z tym wciąż najbardziej posługujące się bryłą, bo wiadomo – soprany od basów cieńsze. Ale – uwaga! – wcale nie były wraz z tym najbardziej masywne i nasycone, a tylko z najniższym dźwiękiem i najspokojniejsze. Na tle dwóch pozostałych w gramofonowej turze przy mocy mogącej je w razie nieopatrznego ruchu gałką natychmiast porozrywać (przesadzam, potencjometry krokowe), dawały dźwięk najbardziej relaksujący i jednocześnie wspaniale modelujący dźwięki oraz scenę. Wszystko najbardziej objętościowe, a wszelkie tła i akompaniamenty z mocniejszym udziałem w całości. Przeszkadzajki perkusyjne, wybijanie rytmu i zawodzenia chórków, cichy gitarowy akompaniament, jakieś pomruki, całe to życie tła – wszystko to było u nich nie tylko modelowane najlepiej, ale też najbardziej obecne i najbardziej wyodrębnione. I wraz z tym także poszczególne sceniczne plany i cała sfera holografii. Tak więc jeżeli ktoś woli dźwięk stratosferycznego poziomu, ale niższą tonacją uspokojony i z najmocniejszą głębią sceny, to Audeze.
Final nabrały zaś temperatury – ich srebro przetopiło się w złoto. Wyraźnie mocniej od Audeze (pomimo ogólnego ciepła) akcentowały przy tym składniki sopranowe, co nie przeradzało się w agresję (nie ten poziom), ale dawało większą aktywność, mniej spokoju. Relaks precz, ani śladu – gramy jak na koncercie. Lecz przy tym pewien rozłam w spójności pasma, bo te soprany trochę oddzielne, a niżej wokal spokojniejszy, taki z lekka moderowany, nie do końca w sopranowe wzloty idący. Ślad tego, ale wyczuwalny i zmieniający obraz ogólny w mieszankę sopranowej ekscytacji i spokojniejszej średnicy. Oczywiście całkowita, jak zawsze u nich, otwartość prezentacji, ale Audeze też otwarte – bardziej jedynie domykające dźwięki basowym dociążeniem, zamiast otwierać je na oścież sopranowym poszumem. Do tego Final z bliższym, bardziej napierającym pierwszym planem, a dalszymi mniej widocznymi. Ogólnie zachwycająca mieszanka aktywności wysokich tonów i łagodniejszych średnich, coś dla miłośników mniejszego uspokojenia.
A Meze? Meze jeszcze inaczej, to znaczy całkiem estradowo. Soprany nie tylko najbardziej ekspresyjne (bardziej niż u Final, choć niewiele), ale przede wszystkim bez przełamania pomiędzy nimi a średnicą. Wokale więc także bardziej aktywne, okraszane sopranowymi wzlotami. Audeze lepiej modelowały kielich trąbki – wewnętrzną przestrzeń powstawania dźwięku, natomiast u Meze sam dźwięk był bardziej prawdziwy– prawdziwsze puzon, trąbka, saksofon. Naturalnie ostre, wibrujące i dosadne, a nie cofnięte w malowaną niższymi tonami sferyczność. I w ogóle dla realistów Meze, jako najbardziej prawdziwe. Dla zwolenników minimalnego uspokojenia – Final, a dla takiego dalej posuniętego z oprawą zjawiskowej sceny – Audeze.
Widząc po zdjęciach opis Meze dotyczy padów skórzanych?
Tak. W tej chwili słucham z welurowymi i większej różnicy nie ma.
W ogólnym charakterze Meze nie ma, ale różnice są zwłaszcza w zakresie basu i góry. Na welurach jest nieco bardziej rozciągnięty i ilościowo lżejszy bas, no i jest bardziej przestrzennie.
Nie robiłem żadnych porównań, odniosłem się tylko na podstawie wrażeń ogólnych. Zmęczony jestem tymi porównaniami. Upały były, a każdym słuchawkom poświęciłem calutki dzień. Chwilowo nie chce mi się niczego porównywać, zacząłem pisać recenzję Aultima SP2000. Którego zdaje się będę porównywał do SP1000 – mają wysłać. Wrrr
Z tymi cenami to juz komplenie zglupieli. Piekna rzecza jest jednak fakt, ze KAZDY z nas wybierze swoje sluchawki, poniewaz w kazdej cenie mozna dostac dobre sluchawki. Te z najwyzszej polki beda jeszcze lepsze, ale nie sa warte czasami tych pieniedzy.
Posluchalbym z checia tych D8000, ale co , jezeli okaza sie lepsze (a raczej tylko inne) niz moje wymarzone i ukochane Final Sonorous X?
Pozdrawiam.
Patryk.
Każde topowe słuchawki są inne. Tak samo jak każda najlepsza w dziejach sopranistka i każdy najwybitniejszy tenor mieli inne głosy. Bardzo nawet inne. Gdybym zaś miał polecać komuś jakieś słuchawki w ciemno jako genialne i zarazem takie, które mu się na pewno spodobają, to wskazałbym Sennheisera Orpheusa. Tylko że z tego nic praktycznego nie wynika; jedynie cena jeszcze o wiele wyższa przy braku serwisowania.
Roznice polegaja wlasnie na tym, ze sluchawki sa: „inne”, a nie lepsze, poniewaz kazdy z nas szuka czegos innego w dzwieku. O „HE1-Orpheus” nie napisze, poniewaz sa poza granicami mozliwosci dostepu dla 98% czytajacych tutaj na Hifiphilosophy.
Moja lista w kategoriach jest nastepujaca:
1. Bardzo dobre i tanie.
2. Bardzo dobre i drogie.
3. Bardzo dobre i bardzo drogie.
4. Najlepsze i nie osiagalne.
1. AKG 712 Pro, Audioquest NH, Sennheiser HD660.
2. Focal Clear, Audeze XC, HD800S, Hifiman HE1000, AKG812, Final Audio VI, (tutaj juz drozej, ale wspanialy dzwiek przy bardzo dobrej cenie)
Takie AKG812 i ich chwilowa cena to raj! (az trudno uwierzyc)
Focal Clear zaliczam do jednych z najlepszych sluchawek, jakich kiedykolwiek sluchalem. Cena w tym momencie jest wspaniala.
3. Final Audio X, SR009`S.
(te 2 pary sluchawek to RAJ i MARZENIE wielu melomanow. Drogie, ale warte kazdego grosza)
4. HE1. (Marzenia wielu. Cena idiotyczna)
Oczywiscie to tylko moje zdanie.
Pozdrawiam.
Patryk.
Mógłbym na ten temat strasznie dużo napisać – i w istocie już napisałem – ale rzucę tylko jedną uwagę, ponieważ rzecz jest ważna. Moim zdaniem przy komputerowym źródle z własnym wzmacniaczem flagowym, a nawet z energizerem Trilogy, flagowe Stax SR-009 i SR-009S dla osób o pełnym odbiorze wysokich tonów się nie nadają, o ile nie sięgniemy po jakiś gramofonowej niemal klasy przetwornik, tak jak to miało miejsce na ostatnim AVS.
Ciekawe.
Panie Patryku, radzę koniecznie posłuchać Crosszonów Cz1, które moim zdaniem można zaliczyć bez problemów do trzeciej kategorii. Jestem ich posiadaczem od poniedziałku, są jeszcze niewygrzane, ale ich obfity brzmieniowo przekaz (na tle innych moich nauszników oraz tych, których odsłuchiwałem-według mnie oddają adekwatnie objętość danego źródła), połączony ze wspaniałą muzykalnością, transparentnością w przekazie emocji z danego nagrania, stereofonią, brakiem niewidocznych ścian dla przepływu dźwięku między źródłami rozlokowanymi po jednej i drugiej stronie w nagraniu, wzorowo zbudowanej sceny (zależna od nagrania, potrafi być rozległa, ale również stosunkowo kameralna), a także uniwersalne (nie stwierdziłem, aby jakiś z moich albumów zabrzmiał na nich źle). Jestem jeszcze przed odsłuchem Stax-ów 009s, wspomnianych w artykule Meze, Sonorousów X, Audeze 4z, ale gdyby CZ1 posiadały więcej gładkości, basowości z D8000 oraz szybkości, wyrazistości, soczystości, przejrzystości, holograficzności, detaliczności z Focali Utopii to raczej bym o tym nie myślał. Byłby to zdecydowanie mój słuchawkowy Dead End.
Dziękuję Panie Piotrze za recenzje Cz1, bo ona w dużej mierze pomogła mi w podjęciu niniejszej decyzji zakupowej.
@Przemyslaw
Sprawa wyglada tak, ze sluchalem przez kilka lat sporo (wlasciwie wszystkie najwazniejsze na rynku razem z HE-1) sluchawek i zdecydowalem sie w 100% na Final Audio X.
Final X oraz Clear & SR009 to najlepsze sluchawki wedlug mnie dostepne chwilowo. (nie patrzac na nie dostepne jak dl amnie i wielu innych HE-1)
Wierze Panu, ze CZ1 to bardzo dobre sluchawki, ale na szczescie przestalem juz testowac, porownywac i szukac „swoich”, tych perfekcyjnych (jezeli jest w ogole cos takiego jak perfekcyjne sluchawki) sluchawek. Znalazlem je na szczescie.
P.S: Wiem, ze nie da mi to spokoju i CLEAR bede chcial ktoregos dnia dokupic. ( Sonorousy X to bajka, ale czasami sa mi troche za ciezkie przy takich dluzszych 2-3 godzinowych sesjach)
Pozdrawiam.
Patryk.
Dziękuję za odpowiedź. Testowanie słuchawek postrzegam, jako przyjemne doświadczenie, które pozwala mi odkrywać nowe horyzonty muzyczne, przekonywać się do kolejnych utworów, całych albumów i gatunków muzycznych. Przy okazji zawsze jakiś model słuchawek, element toru wpadnie po drodze za sprawą „promocji”.
Zdaję sobie sprawę, że Sonorousy X są z pewnością wspaniałe, zamierzałbym je sprawdzić i być może kupić, jeśli wypadłyby lepiej w moim torze niż Utopie. Osobiście dążę zawsze do tego, aby mieć pod ręką około 4 par słuchawek melomańskich, aby w zależności od nastroju, albumu, celu odsłuchu je zmieniać.
Przyznaję, że moje Cz1, a także FU miewałem około 5-6 godzin bez przerw i nie ciążyły mi. Chciałbym się zapytać, czy SX szybkością, detalicznością oraz przejrzystością dorównują/przewyższają FU?
Obniżając trochę czołobitność… Audeze istotnie nie tolerują prostactwa brzmieniowego… uwypuklają tylko i opuszczają do piekła. Zauważyłem to już w Lcd – 3,