Recenzja: ZETA ZERO Venus Satelitte

   Zeta_Zero_Venus_Satelitte_014_HiFi Philosophy   Firma Zeta Zero przedstawiła się nam już onegdaj swoimi głośnikami Venus Piccola i wówczas sporo na jej temat pisałem, tak więc kto chce się o niej czegoś bliższego dowiedzieć, może tam zajrzeć. Nie napisałem tam jednak, że łączy w nazwie dwa przeciwieństwa: Tytułową zetę zero, będącą nawiązaniem do największej z tajemnic matematyki – sławnej hipotezy Riemanna, na której bezowocnym udowadnianiu wielu matematyków, nieraz tak wybitnych jak Paul Cohen czy John Nash, spędziło większość życia, oraz imię bogini Venus, symbolu kobiecości, która to kobiecość lokuje się względem matematyki w dużej mierze jako przeciwieństwo właśnie, zarówno pod względem powierzchowności jak i przymiotów umysłu. Tego rodzaju zestawienie jest zatem zabiegiem przewrotnym, ale zarazem uzasadnionym, albowiem same głośniki Zeta Zero Venus też łączą w sobie te przeciwieństwa pod postacią kobiecych kształtów i matematycznej precyzji. Budowę mają giętkoliniową, gibką i zarazem pełną, a pośród tego na poły kobiecego wdzięku ponad obniżoną talią lokuje się potężna, trzysekcyjna wstęga, rodem z matematyczno-fizycznych krain wielkiej precyzji i laboratoryjnych badań. Potrafi ona krzyczeć, zupełnie jak kobieta, ale zarazem pięknie, bo jak powiada Woody Allen, kobiety są jedyną na ziemi pozostałością raju.

O tych wstęgach też już pisałem, przypomnę zatem tylko, że to jedyny taki głośnik wstęgowy na świecie, nikomu nie sprzedany, występujący wyłącznie w głośnikach Zeta. Posiada membrany kompozytowe o wyjątkowej cienkości i odporności na uszkodzenia, potrafiące generować dźwięki z ogromną szybkością i precyzją. Poniżej trójsekcyjnych wstęg rozpościera się niczym biodra neolitycznej Venus wielki dysk głośnika niskotonowego, a jedyna tak naprawdę różnica pomiędzy modelami Piccola i Satelitte znajduje się jeszcze niżej, w postaci nogi czy też podstawki. Model Piccola zgodnie z nazwą faktycznie bowiem jest mniejszy, jako że u niego ta noga występuje jedynie w szczątkowej postaci, o formie jakiegoś niskiego pieńka przechodzącego niemal natychmiast w szeroko rozlaną płaszczyznę podstawy, a model Satelitte ma już zgrabną nóżkę, może nie aż kobiecego formatu tylko raczej meblowego, ale widoczną. Cała reszta jest identyczna, tak więc od razu ciśnie się pytanie, jaki sens pisania osobnej recenzji? Pytanie jak najbardziej zasadne, a odpowiedź dwuskładnikowa. Po pierwsze ta wyższa noga oddala głośnik niskotonowy od podłoża, które jest dla wytwarzanej przezeń fali dźwiękowej płaszczyzną odbicia, powodującą w przypadku dużej bliskości efekt wzmocnienia, dzięki któremu Venus Piccola operuje mocniejszym basem. Testowana Satelitte to odbicie ma słabsze, a więc i basu mniej nieco, a co za tym idzie inne cokolwiek brzmienie. Poza tym posłużymy się innym torem, czyli przede wszystkim innym odtwarzaczem, takim lepszego gatunku, a także dla odmiany zwyklejszym, a w każdym razie tańszym sposobem łączenia głośników ze wzmacniaczami za pośrednictwem dużo tańszego kabla. Odtwarzacz ma już swoją recenzję, system wzmocnienia ją kiedyś posiędzie, a głośniki recenzujemy teraz. Do dzieła.

Przymiarki

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_003_HiFi Philosophy

Zeta Zero Venus, ale tym razem w wydaniu Satelitte.

   By zadowolić boginię, a zwłaszcza boginię Venus, pracowało nad sygnałem aż pięć składników, bo kobiety są jak wiadomo wielce wymagające, a zadowolić ich do końca nie można nigdy i na tym między innymi polega ich urok. Starał się jednak biedny Ayon i starały wzmacniacze, a że tacy biedni to oni znowuż nie są, a kobiety bardzo lubią zamożnych, dających im mocne wsparcie, to jakoś to powinno razem funkcjonować. Ale by dobrze funkcjonowało, potrzeba jeszcze jak zawsze odpowiedniej komunikacji, a tę starały się wdrożyć także całkiem zasobne przewody Siltecha i Acoustc Zen oraz wspomniany niedrogi kabel głośnikowy Entreqa, dla którego pełen jestem szczerego podziwu. Ustawiłem wszystko pospołu, pospinałem, zasiliłem energią za pośrednictwem także zamożnych kabli, a nad jakością prądu czuwał jak zawsze zacny Entreq Powerus. No i zagrało.

Nie ma jednak co udawać, clou miało być co innego. Miał nim być system wzmacniający Jeffa Rowlanda, drogi jak wiadro złota, a już na pewno srebra, i takoż srebrny z wyglądu, jak wszystkie Jeffy Rowlandy. Przyjechał wprawdzie nie po to by zasilać głośniki Zeta tylko Raidho, które niebawem wkroczą na scenę, ale skoro już był, należało go wypróbować. Ta próba udała się połowicznie, to znaczy znakomicie wypadł przedwzmacniacz Corus, natomiast nie spisały się aż tak dobrze monobloki 725, co dosyć mnie zadziwiło, jako że słuchałem ich wcześniej i klasę do ceny posiadają odpowiednią. Ale tylko do pewnego momentu trwało to zadziwienie, mianowicie do chwili przypomnienia sobie jakie nominalnie wymogi stawia para recenzowanych kolumn. A są to żądania bardzo wygórowane, oszacowane na kwotę energetyczną minimum (!) sześciuset Watów w każdym kanale. Bo niby w opisie technicznym jest napisane inaczej, ale tak naprawdę jest to właśnie sześćset. Wyjątkowo jest to więc dużo, chociaż żaden ewenement, bo nie brakuje takich prąd żrących głośników w szerokim świecie, że wymienię choćby górną część oferty sławnego Focala. Znajomy przypatrując się u mnie Zetom popukał w ich twardą, błyszczącą membranę głośnika niskotonowego, a usłyszawszy odpowiedź w postaci wysokich dźwięków zapytał z zainteresowaniem: To ile trzeba temu dać mocy, żeby wydobyło niskie częstotliwości? Ano właśnie – bardzo dużo.

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_012_HiFi Philosophy

A jaka jest różnica w stosunku do Piccoli? A no taka, że te sztuki są doprawdy wyrośnięte.

Dużo bardzo i to zostało empirycznie sprawdzone ponad wszelką wątpliwość. Bo wprawdzie poprzednim razem, z modelem Piccola, dawał sobie niezgorzej radę zaledwie dwudziestopięciowatowy Croft, ale w audiofilizmie nie chodzi o to by dawać radę, bo to nie szkoła przetrwania, tylko by wszystko defilowało paradnym krokiem na ostatni guzik zapięte, a ręce same do braw się składały. I tego rodzaju defiladę zapewnia Zetom sama Zeta, co każdego roku można na warszawskim Audio Show usłyszeć, a na co składa się własny przedwzmacniacz i własne monobloki, zdolne oddawać po 1175 Watów każdy. Tych monobloków Zeta z reguły używa czterech, stosując podpięcie własnym okablowaniem w bi-wiringu i po dwa na kanał, ale ten przedwzmacniacz jakoś do mnie nie może trafić, a tym razem nie dotarło też okablowanie. Dlatego Entreq, ale po trosze także z przekory, i dlatego dwa monobloki a nie cztery. Ale i tak dawało to radę w defiladowym stylu, na czego opisanie właśnie nadeszła pora.

Dźwięk

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_006_HiFi Philosophy

I to na jednej nodze. Ale za to jakiej!

   Na ostatnim Audio Show Pan Tomasz Rogula urządził sobie sesję tortur, znęcając się przy pomocy własnych kolumn i wzmacniaczy nad końcówkami mocy innych producentów, dowodząc z ich pomocą wyższości tego co sam robi. Prawdę mówiąc tego torturowania nie byłem świadkiem, bo poprzedniego roku poświęciłem odsłuchom systemu Zeta wiele czasu (a wówczas porównań nie było) i tym razem chciałem go spożytkować na opisywanie innych, jednak tak mimochodem jedno porównanie do mnie dotarło i biedni byli ci inni. Trudno by było inaczej, skoro głośniki aż tak są wymagające, co nie zmienia faktu, że monobloki Zeta same w sobie prezentują najwyższą klasę. Grają śladowo ocieplonym, bardzo energetycznymi i  dynamicznym, a przede wszystkim muzykalnym i realistycznym dźwiękiem. Podobnie jak poprzednim razem w przypadku modelu Piccola, tak i tym z Satelitte wraz z ich wkroczeniem na scenę basu momentalnie przybyło, chociaż zgodnie z oczekiwaniami nie był on w modelu Satelite tak masywny i dominujący jak w przypadku tego z niższą podstawą. Bardzo dobrze był ilościowo dobrany i od razu przypomniałem sobie jak poprzednio przy słuchaniu Zet dźwięk za bardzo ścielił się po posadzce i aż trzeba było dawać podkładki pod głośniki od przodu żeby je trochę przekierować do góry i go z tej podłogi pozbierać. Myślałem już wówczas, że te z wyższą nogą zapewne bardziej by mi odpowiadały i się nie pomyliłem. Nie jestem aż takim basu entuzjastą, bym musiał przyjmować go w wielkiej dawce co dnia, a granie dobrze uplasowane w przestrzeni i maksymalnie realistyczne wielce sobie cenię. A to tutaj w odsłuchu zetowych głośników z nadania bogini Venus do bólu było przejmujące, łącząc muzykalności z realizmem w uderzającą perfekcję.

Tak na marginesie muszę przyznać, że nieco krępujące jest owo ciągłe używanie przymiotników dużego kalibru i jeszcze niejednokrotnie w stopniu wyższym lub najwyższym, to ciągłe szermowanie pięknem, doskonałością, świetnością, perfekcją. Ale kiedy obcuje się niemal na okrągło z muzyką podawaną w formie tak wybitnej, trudno dać temu inny wyraz i inaczej to opisywać. Taki już standardowo to wyraz przybrało i gdyby chcieć się miarkować skromniejszego repertuaru pochwał używając, ktoś zaraz powziąłby podejrzenia, że autor chce dać przez to do zrozumienia, że grało to tak sobie i inne wykonania na pewno są lepsze, a tego właśnie nie chcę. Bo tak, bo owszem, inne także bywały magiczne i nie brakuje na audiofilskim firmamencie gwiazd pierwszej wielkości a nawet supernowych, ale kiedy zostałem odsłuchowego wieczora sam na sam z Zetami i przedwzmacniaczem Rowlanda, wcale nie czułem się gorzej niż podczas słuchania supernowych, przy czym z jednej strony same napływały różne analityczne porównania, a z drugiej ogólniejsze refleksje.

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_010_HiFi Philosophy

W tym szaleństwie jest metoda – i działa, i wygląda. Brawa za odwagę!

Pierwszą z tych refleksji już się podzieliłem, a odnosiła się do mocy. To może i jest banał, ale jakże ważki – każde głośniki, choćby najlepsze, potrzebują swej miary energii, bez której nie pojadą jak prawdziwy muzyczny bolid, a muzyka to wszak uczuciowe ekstremum, które bez tego staje się karykaturą siebie bądź tylko szkicem. Tak więc dbałość o dopasowanie silnika do reszty jest w przypadku jej odtwórczości sprawą kluczową i powinna to być zawsze moc z dużym zapasem a nie na samą kreskę minimum, bo nawet kiedy do tej kreski dany wzmacniacz dociąga, i nawet kiedy jest to wzmacniacz o wielkiej renomie, może się to okazać zdecydowanie za mało do wydobycia całego potencjału. Lampy rządzą się tutaj trochę innymi prawami niż tranzystory, łatwiej wchodząc na orbitę, lecz i one nie są w pełni odporne na niedostatki ciągu i również dla nich dawka na kreskę może być niewystarczająca. Jak pokazały Zety mylące mogą być także same liczby. Minimum sześćset Watów, jak powiadają one o sobie, brzmi bowiem nieco zwodniczo. Bo jakże to? Sześćset może nie wystarczyć, kiedy zwykle wystarcza kilkadziesiąt, a ponad sto to już bardzo dużo? A jednak może, czego dały one tu pokazową lekcję, dopiero z własnym ponad tysiącem  pokazując co naprawdę potrafią. I nie była to lekcja dla takich bardzo uważnych słuchaczy, co pilnie wsłuchują się w każdy detal, tylko dobitnie poglądowa i przemawiająca brutalnie nawet do przygłuchych. Nie dało się nie słyszeć różnicy, a przyrost głębi brzmienia, elegancji, szybkości i basu były spektakularne. To było inne brzmienie, tak jakby grał inny system a nie ten sam mniej czy bardziej ulepszony. Tak więc moc czasami rządzi i warto o tym pamiętać.

Druga refleksja odnosiła się do wiecznego sporu lampa-tranzystor. Nie taki on znowu wieczny, lat parędziesiąt zaledwie mający, ale dla audiofilizmu licząc jego miarą fundamentalny i prastary. W torze nie obyło się wprawdzie bez lamp, bo miał ich trochę odtwarzacz, ale zasadnicze składniki były tranzystorowe, a ściśle biorąc cyfrowe. Przedwzmacniacz Rowlanda jest bowiem fragmentem wzmacniacza całościowo cyfrowego, a monobloki Zeta także cyfrowe. To zwiastun nowych czasów i pole do nowych popisów, które okazują się mieć tu już miejsce. W recenzji wzmacniacza NuForce DDA-100 pisałem na czym od strony technicznej to wszystko polega i już wówczas, w przypadku urządzenia śmiesznie wobec tych tutaj taniego, miałem okazję zauważyć, że ten nowy rodzaj sposobu wzmacniania ma bardzo silne przełożenie na analogowść, nie dając takich kostropatych efektów jak większość wzmacniaczy tranzystorowych. Goła dynamika poparta samą szczegółowością to nie one, nie cyfra.

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_016_HiFi Philosophy

Reszta w zasadzie bez zmian – wstęgowa bateria…

Tu dominuje płynność, gładkie przejścia, piękne modelowanie krawędzi i ich wypełnienie. Brzmienie to przybiera postać czegoś w rodzaju syntezy lampowości i tranzystorów. Dziedziczy po lampach elegancję formy, ale nie przeciąga tak mocno jej trwania, a od tranzystorów bierze szybkość i potęgę skoku. W efekcie gra to pięknie co do brzmieniowego kształtu, a jednocześnie uczciwie, nie narażając na działanie oszukańczego makijażu, czyli całego tego lampowego upiększania. Osobiście przeciw takim upiększającym zabiegom ze strony lamp wprawdzie nic nie mam, a kiedy tylko towarzyszy im odpowiednia dynamika są dla mnie najsmakowitszym kąskiem, jednak ta uczciwość cyfrowego wzmacniania także jest bardzo spektakularna i długo zasiedziałem się analizując z jej pomocą zwłaszcza ludzkie głosy oraz jakość poszczególnych nagrań. Swoim zwyczajem skręciłem przy tym głośnikom Zeta regulatory sopranu (ukryte w bass-refleksach) na pozycję niemal minimum, jako że w trakcie testu normalnej mowy słychać było wyraźnie, iż wszystko co powyżej tego ustawienia trąci nienaturalną ekscytacją; a skręciwszy mogłem zabrać się do analizy głosów, bo naprawdę bardzo realistycznie grać to zaczęło i wokaliści jęli się ukazywać w bardzo ludzkich, nieupiększonych formach.

Pozostaje sprawą dyskusji i drobiazgowych sprawdzeń czy taka ich postać była zupełnie naturalna, choć moim zdaniem nie, i pewnych drobiazgów tej prezentacji zabrakło, ale naprawdę śladowych i tylko w obrębie melodyki oraz podtrzymywania brzmień. Może jeszcze należałoby wskazać, że zdecydowanie środek ciężkości przesunięty był do przodu, to znaczy zdecydowanie ważniejsze sprawy rozgrywały się w obrębie pierwszego planu niż dalszych, co nie w każdej prezentacji się dzieje, ale się dzieje w większości i to jest raczej reguła; jednak ogólnie była to magia bardzo głębokiego wejścia w realizm, jakiego próżno szukać po zdecydowanej większości pokoi na Audio Show. Bez przesady na palcach jednej ręki można policzyć realistyczne prezentacje tej miary jakie się tam pojawiają, choć oczywiście każda nieco od pozostałych jest inna i inna od tej tutaj. Chodzi jednak nie o konkretne inscenizacje, tylko o miarę wejścia słuchającego w poczucie realności. A ten tu był przemożny i wciąż się rozwijał. Słuchałem przez wiele godzin z małymi przerwami od samego odpalenia systemu i cały czas było słychać jak stopniowo, a czasami także całymi skokami, się rozwija, nabierając doskonałości i rozmachu; jak pogłębiają się brzmienia, pogłębia scena, narasta dynamika i wzmacnia promieniotwórczość.

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_002_HiFi Philosophy

…i 12 calowy niskotonowiec, którego trzeba naprawdę mocno kopnąć prądem, aby pokazał, co potrafi.

A propos. System Zeta nie był tak promieniujący jak niedawno opisywane Raidho. Zupełnie nawet nie był. W dużej mierze stanowił tamtego przeciwieństwo, przypisując poszczególne brzmienia, instrumenty i wykonawców do dobrze określonych współrzędnych. Zdecydowanie bardziej skupiony był na ukonkretnianiu czegoś w danej lokalizacji niż obrazowaniu rozchodzenia się dźwięków i ich wzajemnego na siebie oddziaływania, zupełnie jakby grał w pomieszczeniu mniej akustycznie aktywnym, w którym odbicia i pogłosy są wygaszane, ustępując miejsca normalnym relacjom „tu i teraz”. Sam sobie słuchając tego zadawałem pytanie, czy lepsza jest prezentacja promieniująca Raidho, czy taka przypisana do miejsc jak u Zeta? Nie potrafię powiedzieć. Obie sprawiały świetne wrażenie, a każda operowała innym repertuarem chwytów. Naprawdę trudno ocenić czy lepsze jest ujęcie dynamiczne, czy statyczne. Musiałbym mieć możliwość przez wiele dni obcować z oboma naprzemian, a nie wiem czy i wówczas byłbym zdecydowany. Bo jedno i drugie bardzo mocno działa na wyobraźnię, a żywa muzyka, jak to już wiele razy pisałem, to coś jeszcze innego, czego nie udaje się jak dotąd powtórzyć. Poza tym tych żywych muzyk też jest w sumie bez liku, bo każda zależy od miejsca gdzie ją wykonywano.

Dźwięk  cd.

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_011_HiFi Philosophy

Ale u nas Ci wattów pod dostatkiem, tak więc nie będzie żadnych wymówek.

   Niezależnie od tych zastrzeżeń i łamańców intelektualnych to tutaj wykonanie w kreacji Zet dawało bezpośredni kontakt i nie odmówiłem sobie na jego kanwie porównań pomiędzy czterema ludzkimi głosami, głosami czterech wielkich tenorów. Nie tych trzech znanych z reklamowanych do znudzenia koncertów, chrzczonych marketingowo tytułem „Koncert trzech tenorów”, bo spośród tamtych wziąłem jedynie Pavarottiego, tylko kwartetu Enrico Caruso, Peter Anders, Ferrucio Tagliavini, Luciano Pavarotti.

Coś musiało być w tym systemie, coś mistycznego, skoro akurat on do takich porównań mnie skłonił; i wyrośli przede mną żywi ludzie, a wszyscy dawno nie żyjący, czasem od blisko stulecia. Istny teatr duchów. Głos Caruso niósł się prosto z 1902 roku, a zdumiewająca maszyneria czasu i przestrzeni przenosiła mnie do tego jakże dalekiego miejsca i odległego czasu, pozwalając w tym uczestniczyć. Nie chcę wcale powiedzieć, że system stare nagrania upiększał i dlatego nabrałem na nie ochoty. O, bynajmniej. Bardzo drobiazgowo prezentował ich ułomności, lecz mimo to i na przekór im jego realizm tryumfował. Spoza trzasków i zgrzytów, z bardzo okrojonego pasma i szczątkowej zupełnie akustyki, pośród zagubionych składowych harmonicznych i bez stereofonii wyłaniali się żywi ludzie. Czuć było ich obecność i pośród technicznych tych ułomności stawali się całkiem prawdziwi, żywi, obecni. Seans spirytystyczny udany jak w żadnym kółku spirytystycznym. Żadne tam wirujące stoliki i „Duchu Adolfa, ukaż się na chwilę!” – jak pokpiwał w Teatrzyku Zielona Gęś z poszukiwaczy zjaw Konstanty Ildefons Gałczyński. Duchy przychodziły prawdziwe, a czas przestawał istnieć.

Peter Anders był ulubieńcem Hitlera i dlatego dzisiaj jest zapomniany i dlatego skojarzył mi się z Gałczyńskim, a dysponował chyba najlepszym głosem jaki kiedykolwiek uwieczniono. Jego męski, dramatyczny tenor o nieprawdopodobnej dramaturgii i potencjale to jawne przeciwieństwo trzech wielkich Włochów, spośród których Pavarotti minimalnie był histeryczny i bardzo specyficzny, Caruso wyjątkowo pięknie frazujący i liryczny, a Tagliavini śpiewający prawie jak kastrat albo młodzieniec przed mutacją, przypominając minione czasy wielkich śpiewaków o szczególnie wysokich głosach i oscylując pomiędzy nimi a klasycznym tenore di grazia. A przy tym potrafiący nasycić swój śpiew wyjątkową dozą smutku, podobnie jak Caruso czynił to w przypadku refleksji i niedoli ludzkiego losu.

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_009_HiFi Philosophy

I jakie było to brzmienie? Z najwyższej półki!

Nie wiem czy warto po takim spotkaniu i fakcie jego zajścia poświęcać czas na trywialne opisy przymiotów tego brzmienia, bo są to zupełnie różne miary i wymiary rzeczywistości. Z obowiązku to jednak uczynię.

Brzmienie głośników Zeta napędzanych wzmacniaczami Zeta i przedwzmacniaczem Jeffa Rowlanda było jak już pisałem poprzytwierdzane do konkretnych miejsc na scenie, a scena ta nie była szczególnie głęboka, tylko tak jak w przypadku modelu Piccola sięgająca obszarem najsilniejszego oddziaływania dwa metry przed siebie i za siebie. Głośniki trzeba ustawiać daleko od ściany za nimi i siadać półtora, dwa metry od nich, chyba że chcemy słuchać z pewnego dystansu a nie w bezpośrednim zwarciu z realizmem. W tym miejscu nasuwa się refleksja kolejna. Przyglądam się czasem zawieszonym w Internecie zdjęciom pokoi odsłuchowych, na których widnieją wspaniałe głośniki i systemy ich napędzania, i ogarnia mnie smutek pomieszany z dezaprobatą. Bo niemal na wszystkich głośniki stoją blisko tylnej ściany, a ja wręcz czuję na skórze, że to nie może grać tak jak by mogło, gdyby pchnąć je bodaj o metr do przodu. Nie wiem z czego ten sposób ustawiania się bierze, chyba głównie z niewiedzy, bo nieraz pomieszczenia są duże i odstawienie nie stanowiłoby problemu. Oczywiście nie jest tak, że im dalej tym lepiej, a miara dla każdych kolumn i każdego pomieszczenia jest inna. Ale tuż przy ścianie to na pewno grać dobrze nie może i śmiech pusty jeno ogarnia, zwłaszcza na widok pomieszczeń pełnych ustroi akustycznych a z głośnikami pod samą ścianą. I jeszcze to wrzucają do Internetu żeby się chwalić. Komedia.

Reasumując co dotychczas spisano: Scena z punktowymi źródłami dźwięku, na dwa metry do tyłu i przodu, realizm upokarzająco dla większości konkurencji wysokiej jakości, szybkość, średni czas podtrzymania, wielka brzmieniowa głębia i świetna dynamika. Co do sceny, to trzeba powiedzieć, że mimo iż nie tak głęboka jak u na przykład Zingali, to na tych dwóch metrach wysokiej aktywności do tyłu bardzo silnie odczuwalna była gradacja planów, a więc znakomita jej plastyka. Rzeczy pierwszoplanowe zgodnie z nazwą wprawdzie wysuwające się bardziej, ale te z tyłu także doskonale widoczne i odczuwalne.

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_018_HiFi Philosophy

Poczucie obcowania z żywą muzyką przy zachowaniu ogromnego realizmu. Po raz kolejny wielkie słowa uznania dla Pana Tomasza!

Gorzej nieco z najdalszą dalą, bo ta przepadała, nie dając takich efektów jak u wspomnianych Zingali czy słuchawek takich jak Stax SR-Omega czy Grado GS1000. O szczegółowości w normalnym, ilościowym jej rozumieniu nawet nie ma co pisać, choć na jej kanwie można zawrzeć dygresję, iż odtwarzacz Ayona jest wprawdzie high-endowej klasy, ale nie umie tak precyzyjnie pod każdym względem budować dźwięków jak dzielony Accuphase czy jakiś wybitny gramofon, tak więc dałoby się na pewno z systemu jeszcze więcej wycisnąć, tym bardziej, że kable wyższej jakości także na świecie istnieją. Można też jeszcze dopisać, że wzmacniacze lampowe potrafią generować innego rodzaju melodykę, nie tylko opartą na dłuższym podtrzymaniu i bardziej nasycających się barwach, ale także z mniejszym czy większym zaśpiewem, mocniej akcentowaną chropowatością i wyraźniejszą chrypką. Takie bardziej do serca, a mniej do analizy, a w przypadku dużych triod z tym niezwykłym zanurzeniem w muzykę. Nie chcę jednak nazywać ich lepszymi, tylko ewentualnie innymi i milszymi, bo sam fakt opisanego przed chwilą porównywania tenorów jest wystarczająco wymowny na obronę tranzystorowego, czy ściślej cyfrowego sposobu wzmacniania. Tak nawiasem tranzystory MOSFET (Metal-Oxide Semiconductor Field-Effect Transistor) mają charakterystykę harmoniczną podobną do lamp i podobnie jak one się stosunkowo szybko starzeją, całkiem udanie zatem i pod wieloma względami je zastępując; tak więc nie samą lampą żyje audiofil, chociaż kiedy nią żyje, jego życie jest niewątpliwie udane.

Wrócę jeszcze na moment do echowości, bo ktoś mógłby wciągnąć mylny wniosek, że nie występowała w przekazie. Ależ owszem, występowała, tylko na zasadzie obecności tego co w samych nagraniach, natomiast system nie miał skłonności ani do własnego budowania odbić, takich podkreślających akustykę pomieszczenia odsłuchowego, ani nie miał tendencji do sferycznego rozciągania brzmień jak ma to miejsce u głośników tubowych. To była innego rodzaju perfekcja, skądinąd bardziej powszednia, taka jak w normalniejszym graniu występuje, tylko posunięta do granic doskonałości. Trzeźwa perfekcyjność, odwołująca się do standardowego realizmu, a nie jakieś głębokie aranże i teatralne gesty.

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_013_HiFi PhilosophyZeta_Zero_Venus_Satelitte_001_HiFi PhilosophyZeta_Zero_Venus_Satelitte_017_HiFi Philosophy

 

 

 

 

Magia prozy a nie magia poezji. Żadnych niecodziennych figur, udziwniania, sztuczek ze światłem czy innych czary mary. Tylko niech mi tu który zaraz nie powie, że taka magia jest lepsza, bo od razu mu wytknę, żeby w takim razie po wino i piwo nie sięgał i będzie się miał z pyszna. Różne magie są dobre, a dopóki żywa prawdziwym życiem z nieżywych membran i drutów muzyka nie płynie, dopóty dywagowanie nad ich wyższościami nie ma sensu. Nie znaczy to oczywiście, że głośniki Zeta Zero Venus Satelitte nie mogą oferować różnych magii. W zależności od podpinanego toru mogą najróżniejsze, a ta tutaj była akurat taka, czyli trzeźwo realistyczna. Jednocześnie trzeba na ich pochwałę podkreślić, że szybkie są jak piorun, bas dają w doskonale dozowanych dawkach, górne rejestry znakomicie w przestrzeni się rozchodzą, nie zostawiając miejsca na żadną krytykę, co mozartowska Królowa Nocy osobiście gwarantowała, a na obszarze średniego zakresu dają nasycenie walorów równoznaczne z całkowicie żywymi, każdorazowo, niezależnie od gatunku i jakości nagrań, wykonawcami.

Podsumowanie

Zeta_Zero_Venus_Satelitte_008_HiFi Philosophy   Tak jak poprzednim razem w przypadku modelu Piccola i lampowego przedwzmacniacza ASL Twin-Head, tak i teraz z przedwzmacniaczem tranzystorowo-cyfrowym Jeffa Rowlanda bliźniaczy model Satelitte pokazał przede wszystkim najwyższej miary realizm. Taki pozbawiony udziwnień, głębokiej aranżacji zarówno scenicznej jak i brzmieniowej, jakichś zabiegów mających czynić rzeczywistość rzeczywistą poprzez nierzeczywistość. To była realność brana wprost, czytana jak książkowy opis, jak fotografia. Ale zarazem nie taka, bo opisy książkowe wymagają wyobraźni, a fotografia, nawet ta najlepsza, jest płaska i bez życia. To zaś tutaj, ten realny muzyczny świat, był żywy całkowicie i wyobraźni wymagał tylko w tym sensie, że puszczał ją w ruch automatycznie i na cały regulator. Czereda muzycznych duchów emanowała autentycznością większą niż to co realne wokół, bo silniej działała na zmysły i wyobraźnię. Atakowała frontalnie i bez pardonu. Można woleć inny styl, taki mniej dosłowny, woleć obrazy bliższe sennych marzeń albo bardziej zdystansowane. Ale kto lubi drogi  proste i życie w oczywistej formie, dostanie od Zeta Zero wszystko czego mu trzeba.

 

W punktach:

Zalety

  • Zjawiskowy realizm.
  • Osiągany najprostszymi środkami.
  • Pomimo tego magiczny.
  • Spotykamy żywych ludzi.
  • I żywą muzykę.
  • Doskonałe zawieszenie sceny.
  • Niezbyt wielki ale bardzo intensywny obszar jej najsilniejszego oddziaływania.
  • Żadnych kłopotów z czymkolwiek poza odpowiednią mocą wzmacniacza.
  • A w ramach tego elegancka ekstensja sopranów.
  • Zjawiskowo realna średnica.
  • Mocny ale nie przedobrzony bas.
  • Łatwe w ustawieniu.
  • Bezproblemowa współpraca nawet ze słabszymi źródłami.
  • Doskonałe różnicowanie jakości nagrań.
  • A przy tym nawet słabe wypadają bardzo naturalnie, a przez to pociągająco.
  • Perfekcyjna jakość wykonania.
  • Zero zniekształceń nawet przy bardzo wysokich poziomach głośności.
  • Naturalne zalety głośników wstęgowych.
  • Znakomity wygląd.
  • Wysmakowana stylistyka.
  • Zdobią pomieszczenie.
  • Unikalna technologia.
  • Jedyne takie na świecie.
  • Najwyższej klasy surowce.
  • Kable głośnikowe w komplecie.
  • Regulacja zakresu sopranowego.
  • Mogą grać nawet w niewielkich pomieszczeniach.
  • Jak również nagłaśniać bardzo duże.
  • Najwyższej klasy dedykowany przedwzmacniacz i końcówki mocy.
  • W firmowym komplecie udanie maskują niedostatki źródła dźwięku.
  • Znane w świecie.
  • Polska produkcja, serwis i dystrybucja.
  • Dwa lata gwarancji.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Pełny potencjał praktycznie tylko z własnymi końcówkami mocy albo innymi z okolic tysiąca Watów.
  • Nie są niestety tanie.
  • Pewne aspekty techniczne pozostają tajemnicą producenta.
  • Wydatnie eksponują a nie maskują jakość nagrań. (Naturalne następstwo klasy jakościowej.)

 Strona producenta:

zeta

 

 

 

 

 

 

Dane techniczne:

  • Moc: RMS/Music/Impulse – 1 sec (Watt) 300/500/1000W
  • Pasmo przenoszenia: 18 Hz – 50 kHz (-12 dB)
  • Średnia skuteczność:  > 89 dB
  • Maksymalne ciśnienie SPL:  ≥ 130 dB.
  • Impedancja:  4 Ω.
  • Rekomendowany wzmacniacz: powyżej 15 W.
  • Rekomendowana powierzchnia pomieszczenia odsłuchowego: 12 – 80 mkw.
  • Wymiary:  1380 x 500 x 480 mm.
  • Waga: 75 kg.
  • Rodzaj kolumny: Pasywna
  • Komputerowy rejestrator przeciążeń.
  • Zabezpieczenie głośnika basowego.
  • Zabezpieczenie głośników wstęgowych.
  • Podłączenie: Bi-wiring
  • System chłodzenia membran.
  • Głośnik niskotonowy:  Carbon 12 cali.
  • Dwa wstęgowe głośniki średniotonowe.
  • Pojedynczy wstęgowy głośnik wysokotonowy.
  • Cena: 61 500 PLN za parę.

 

System:

  • Źródło: Ayon CD-T/Ayon Sigma.
  • Przedwzmacniacz: Jeff Rowland Corus.
  • Końcówka mocy: Zeta Zero 1175.
  • Głośniki: Zeta Zero Venus Satelitte.
  • Kabel cyfrowy: Ethernet: Acoustic Revive LAN-1.OPA,
  • Interkonekty XLR: Silteh Royal Princess, Acoustic Zen Silver Reference.
  • Kabel głośnikowy: Entreq Discover.
  • Kable zasilające: KBL Red Eye, Siltech Ruby Hill.
  • Kondycjoner: Entreq Powerus Gemini.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

12 komentarzy w “Recenzja: ZETA ZERO Venus Satelitte

  1. Mariusz pisze:

    Panie Piotrze czy bedzie recenzja AKG k3003.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Tak, będzie.

  2. Maciej pisze:

    Cisza pod tym wątkiem a mnie trochę korci napisanie pewnej rzeczy. Otóż absolutnie doceniam postać Pana Tomasza. Jestem dumny że w Polsce produkuje się kolumny o tak wspaniałym brzmieniu i w takim asortymencie. To wielka sprawa i niekwestionowany sukces.
    Niemniej jako esteta i projektant (tak właśnie w tej kolejności) nie mogę się oprzeć wyrażeniu swojej opinii o wyglądzie tych kolumn. Z przykrością stwierdzam że choć wykończenie technologiczne stoi na bardzo wysokim poziomie to proporcje i rozwiązania detali są mało urodziwe. Patrzyłem i patrzyłem i pytałem przyjaciół projektantów no i kurcze nijak nie możemy się dopatrzeć harmonii, konsekwencji, uroków geometrii przestrzennej jako takiej zmaterializowanej w tych kształtach. Nie ma ani spokoju ani dynamiki. Jest to raczej hybryda geometrii ortogonalnej i form bionicznych, ale jakaś daleka od wysublimowania… Przepraszam za brutalność jeśli ktoś to tak odczyta. Ale ja jestem bezsilny wobec swojej prawdomówności w tym obszarze. Nie mogę stłumić głosu wewnętrznego który alarmuje o dysonansie pięknej funkcji (brzmienia) z obudową. Tak samo jak cierpię nad tym, że EarStream nie ma firmowych obudów a Hegel ma obudowy niczym mydelniczka.

    1. Piotr Ryka pisze:

      O kształcie kolumn Zeta decydują te bardzo wydłużone wstęgi, ale w moim odczuciu jako elementy wyposażenia mieszkania zarówno model Piccola jak i Satelitte spisywały się bardzo dobrze, o wiele lepiej niż zazwyczaj spotykane skrzynie o różnych proporcjach frontalnego prostokąta.

      A jakie obudowy postawiłbyś za wzór?

  3. Maciej pisze:

    Chyba na ideał wizualny jeszcze nie trafiłem. Ale najbliższe: Sonus Faber, Zingali, Acoustic Avantgarde, Trenner and Friedl model Pharoah… Chodzi o wyczucie proporcji.
    Nieskromnie powiem, że moje odgrody DIY też bardzo mi się podobają. I wielu naszym gościom również ale bynajmniej nie uzurpuję sobie konkurowania do powyższych marek 🙂

  4. Piotr Ryka pisze:

    Sonus Faber jeszcze u mnie nie stał, ale Zingali i Avantgarde zajmują masę miejsca, a ładnie wyglądają tylko od frontu, natomiast Zety są bryłami dopracowanymi całościowo, eleganckimi z każdej strony. Przypominają muzyczne instrumenty, choć z konieczności figury mają masywne. Ale kontrabas to też kawał chłopa. Najnowszy flagowy Sonus Faber też jest całościowo dopieszczony, tylko gra niestety nie tak jak by się chciało.

  5. maciek pisze:

    mnie akurat desing sie już podoba choć musiałem sie nieco przyzwyczaić i „przeprosić”jak je pierwszy raz ujrzalem, bo to była istna chyba rewolucja myślowa dla nas starych audiofilów jak cała ta linia Zet sie pojawiła, ale sto razy wazniejsze jest brzmienie a tu ZETY nie mają chyba konkurencji.Znakomite zbalansowanie w całym paśmie,no i oszałamiająca wrecz dynamika a to dla mnie najwazniejsze. I tyle w tym temacie, wiec lepiej by nic nie zepsuli na 10 daję 10. te wstegi to polskie niemal „Stradivariusy”. Brawo. Mac.

  6. Eric pisze:

    O kurcze! Zobaczylem wczoraj z ma rodzina na Audio Show w Anglii w Northamptonshire ich tj ZetaZero nowe ich kolumny Orbital360. Zupelny odlot dzwiekiem pobili wszystkich angoli na total. Nie mieli competition. 3 razy wracalismy do ich roomu .Czy cos wiecie o tym kosmos modelu? Bo gralo fenomelnanie w taki sposb ze nie znalem takiego sound. ale na ich stronie nie ma zadnych info… Ale jak to u was mowia , zmiazdrzyli konkurencje.cos niesamowitego.Brawo Polska !Brawo wam. Cool portal wasz.

    1. AAAFNRAA pisze:

      Na razie mało informacji. To są kolumny dookólne lub jak pisze ich twórca wszechkierunkowe, szerokopasmowe z głośnikiem wstęgowym. Podobno pierwszy taki model na świecie 🙂
      http://audio-high-end.com/9/home.htm

    2. Piotr Ryka pisze:

      To bardzo dawny pomysł pana Roguli – głośnik wirujący. Rozmawialiśmy o nim sporo. W bardzo dawnych czasach miał zastąpić stereofonię dzięki jednej dookólnej kolumnie. Teraz to wyewoluowało. Przyjemnie usłyszeć, że w tak spektakularny sposób.

  7. AAAFNRAA pisze:

    Taka ciekawostka „biologiczna”. Wróciłem przed chwilą do domu z pracy, włączam TV i leci właśnie jeden z polskich seriali tasiemców. W pewnej scenie w pokoju bohatera stoją i rzucają się w oczy kolumny Zeta Zero (chyba właśnie) Venus Satelitte. Czyżby lokowanie produktu? Wątpię, to nie są kolumny dla każdego, a to serial dla osób, które nie dadzą 60 tys. za kolumny.

    1. PIotr Ryka pisze:

      Tomasz ma studio nagraniowe, poznaje ludzi, działa…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy