Recenzja: Silent Angel Bremen B1

Brzmienia

Galerią wyjść cyfrowych i wyjściem analogowym RCA.

   Ciekawy byłem zwłaszcza tego słuchawkowego gniazda, jedynego mogącego wypuszczać dźwięk bez używania innych urządzeń. W ruch poszły cztery pary słuchawek (AudioQuest NightHawk, Final D8000, HiFiMAN Susvara i Ultrasone T7); to gniazdko okazało się w porządku. Więcej nawet – okazało się dobre. Najmniej w odniesieniu do Susvar, które wprawdzie dawało radę napędzać, ale przy wyczuwalnych ograniczeniach wynikających z niewystarczającej mocy, natomiast pozostałe słuchawki zagrały już bez ograniczeń – dźwiękiem czystym, poprawnie skonstruowanym przestrzennie i melodycznie, prawidłowo także masywnym i należycie szczegółowym. Wszystkie spośród tych brzmienia, z których pochodzące od NightHawk i Ultrasone wypadały najlepiej, można było uznać za udane pod każdym jednym względem, a jednocześnie mające pewien rys charakterystyczny. Tym rysem wyraźna przewaga czystości medium i separacji źródeł nad ożywianiem tego medium i kooperacją sceniczną, oraz w tą samą stronę idąca czystość poszczególnych artykulacji. Ogólnie biorąc było to granie czyste, wyraźne i dynamiczne, natomiast pozbawione widocznej obecności planktonu, tkanki łącznej i cytoplazmy komórkowej.

    Używam biologicznych odniesień, a mógłbym też malarskich, przywołując za przykład Monę Lisę przeciwko Damie z gronostajem, gdzie jedna to postać na tle złożonym krajobrazowo i z atmosferą (w sensie przymgleń) osnuciami złożoność tą jeszcze wzmagającą; druga wychodząca z nieskazitelnej gładzi czarnego tła (w oryginale prawdopodobnie szarobłękitnego), jako jednoznaczna, samotna figura o pełnej, niezakłóconej wyraźności. Takimi właśnie brzmieniowymi figurami posługuje się gniazdko słuchawkowe Bremen B1, generując trochę utwardzony brzmieniowo sygnał o mocy wystarczającej nawet wymagającym planarom, za słaby jedynie dla mocolubnych Susvar.

    Nie, żeby tych ostatnich wcale nie dało się słuchać, ale całych umiejętności odtwórczych niezdolnych pokazać, jak przykładowo indywidualizacji brzmień i wzajemnego ich zazębiania. Skutkiem zarówno takiego, jak wyżej opisane, podejścia do dźwięku przez wbudowany wzmacniacz (przewagi wyosobniania nad zwartością), jak i oczywistego deficytu mocy. Najlepiej w tych warunkach odnajdywały się słuchawki same zdolne zgęszczać atmosferę, w użytym zbiorze reprezentowane przez AudioQuest i Ultrasone. Tak akurat się składa, że pod tym względem w ogóle wyjątkowe; z podobnie zgęszczających przychodzą mi na myśl jedynie zamknięte Beyerdynamic T1 w wydaniu McIntosha. (Co oczywiście nie przypadkiem – z wyboru takie słuchawki posiadam, tę ich umiejętność z towarzyszeniem innych ceniąc.) Co ciekawe, z uwagi na wspomniane utwardzenie brzmień, najlepsze ze wszystkich okazały się miękko i gęsto grające AudioQuest, dramatycznie i urągająco tańsze od pozostałych. (Że świat audiofilski to swoisty dom wariatów, nie muszę chyba przekonywać. Skądinąd zaś muzyka sama to też ścieżki odrealnień, czasem nawet gościńce szaleństwa.)

Funkcją resetu i gniazdem rozszerzeń sprzętowych.

   Droższa opcja użycia Bremen B1 to sparowanie go z zewnętrznym słuchawkowym wzmacniaczem. Sparowałem go z dwoma – z Phasemation EPA-007 i Divaldi AMP-05. Obydwa – może dlatego, że zbliżone cenowo, jednakowo tranzystorowe i jednakowo uważane przeze mnie za wyróżniające się jakością (nowy Divaldi nie ma jeszcze recenzji, proszę takiej nie szukać) – dały podobny rezultat brzmieniowy; do tego stopnia, że osobne opisy byłyby zawracaniem głowy; tym bardziej, że ten Divaldi ma mieć w wersji finalnej hic et nunc nieobecną doskonalszą sekcję zasilania, jeszcze podciągającą brzmienie.

    Te rezultaty to poprawa odnośnie muzykalności, w największej mierze poprzez zmiękczenie i uplastycznienie dźwięku; w nie mniejszym także stopniu wzrost całościowej spójności przekazu, na skutek zaistnienia nieobecnego wcześniej w takim stopniu ożywiania oraz zgęszczania medium oraz  biologiczności postaci. Przestało być przede wszystkim czysto i wyraźnie do wtóru z dynamiką, zjawiło się, jako równie ważne, życie w postaci lepkiej fizjologii z towarzyszeniem większego natłoku zdarzeń w otoczce medium bardziej teraz niczym z klubu, a nie laboratorium. Wszystko to nie aż na miarę przewrotu – że teraz całkiem co innego – ale dość znaczne, nie do przegapienia. Tym bardziej, że Phasemation (tylko on) dawał pełną trójwymiarowość obrazowania i mógł bez ograniczeń napędzać Susvary, a te, co ciekawe, prezentowały scenerię inaczej od pozostałych. Ultrasone i AudioQuest muzyczną akcję lokowały blisko; chociaż blisko nie znaczy tutaj w głowie, bo tego ani trochę. Final grały z większym dystansem, ale też niespecjalnie daleko, natomiast Susvary wyraźnie dalej, całkiem już w perspektywie. Co byłoby ciekawą alternatywą, gdyby nie to, że z jakichś powodów najlepszą indywidualizację brzmień dawały Final, a Susvary najgorszą. Co nie jest w żadnym razie ich cechą indywidualną, z reguły nie mają tej słabości, no ale tu miały, pozostając wyraźnie w tyle także za AudioQuestami – tańszymi (licząc kable) jakieś piętnaście razy. Na pewno jedną z przyczyn był twardszy dźwięk niż w chwilę później zastosowanym kontrolnie przetworniku Phasemation HD-7A z uruchomionym procesorem K2, chociaż (tu stawiam mocny akcent) bez tego uruchomienia twardość była podobna. Dlatego gałkę zmiękczania dźwięku w EPA-007 (to unikalny regulator, którego nigdzie indziej nie spotkałem) dobrze było skręcać maksymalnie w pozycję „SOFT”, czego Divaldi tego nie potrzebował (pomijając fakt, że tego nie miał), sam grając podobnie miękko, mimo to bardzo dynamicznie.

Schowaną pod radiatorem płytą główną.

    Ogólnie wyższość drogiego przetwornika zewnętrznego (od dawna już nieprodukowanego, próżno szukać) nie ulegała wątpliwości, ale to reprezentant środkowego high-endu, a z procesorem K2 wręcz takiego ekskluzywnego, trudno więc żeby strimujący kobajnik za dwa osiemset mógł być tak samo dobry, nawet gdy brać pod uwagę, że omija psuja, tzn. omija komputer. Tutaj komputer wspomagany wysokiej jakości konwerterem oraz drogim okablowaniem domen cyfrowej i analogowej, a gdy wyłączać procesor K2, zasadnicze różnice odnośnie analogowości i indywidualizmu bardzo wyraźnie topniały, aż zaczynały wchodzić w strefę nieoczywistości odróżnień w ślepych testach. Przykładowo charakterystyczny głos Dolly Parton w starym przeboju Joline (śpiewanym kiedyś z okazji jubileuszu w duecie z samym Robem Halfordem) przy użyciu procesora K2 był bardziej zindywidualizowany i tak po prostu bardziej ludzki, gdy porównywać sytuację bez K2 – zarówno odnośnie drogiego przetwornika Phasemation, jak i taniego w Bremen B1. Niemniej obydwa brzmienia bez K2, jak na standardowe poziomy odtwórcze, prezentowały się bardzo dobrze – nie sięgały aż sfer szczytowego wyrafinowania, niemniej zajmowały mocną pozycję w dziale dobrych jakościowo urządzeń.

   Odnośnie kluczowych cech tworzących trzeba charakteryzując recenzowany przetwornik wymienić temperaturę z przedziału tzw. neutralności, ale przy samej granicy ocieplenia; naturalne, wolne od jaskrawości światło; dużą, robiącą wrażenie dynamikę; też cały czas wybijającą się transparentność medium, z idącą w ślad za nią wyraźnością. Do tego dobre wypełnienie i pełną szczegółowość; także wyraźne różnicowanie oddalenia od scen w zależności od użytych słuchawek, przy graniu zawsze poza głową i z dobrą stereofonią. Prócz tego mocny, twardo bijący bas o dobrej rozdzielczości; po stronie niedociągnięć zaś nie do końca wyrażaną dźwięczność sopranów i ograniczoną zdolność przenikania w struktury harmoniczne.

Można bez trudu napędzać nawet trudne słuchawki.

    Tyle tylko, że trzeba brać pod uwagę, iż piszący to przywykł do obcowania z najwyższym poziomem odtwórczym; siłą rzeczy potrafi odnosić się tylko doń, pozostałe wywietrzały mu z głowy. Z tej pozycji raczył wyrazić, iż mimo wyczuwalnych utwardzeń dźwięku brak było naprężania strun, przesadzania z echami i ogólnej zgrubności. Pozbawione takich udziwnień, trafiające do przekonania muzykowanie, choć oczywiście nie w wymiarze magnetofonowym czy gramofonowym. Także nie na poziomie wysokiej klasy CD, ale jak na możliwości plikowe dobry ogólnie poziom, dźwięk potrafiący rozbudzać emocje.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy