Recenzja: Sendy Audio Peacock

Dźwięk

     Ze słuchawkami miałem migawkowy kontakt dwa lata temu na AVS, nie pamiętam co je zasilało, ale mimo wcześniejszej styczności z kilkoma najwyższej klasy, nie zdołało to zabić przyjemności zadawania się z Peacock, które całkiem ciekawie grały i na tle dobrze wypadły. „Mogę je przetestować” – rzuciłem do wystawiających, i nie wiem czemu po dwóch latach, ale to sobie przypomniano i w następstwie testuję.

     Przy komputerze początkowo znalazłem się w kropce, bowiem podpięty wciąż był AUDMA HPA1, którego używanie bez aktywacji generatora przestrzeni ELISA było zbyt dużym wyzwaniem. Pozwoliłem więc sobie na początek posprawdzać jak te Peacock reagują na włoski wynalazek, i okazało się, że normalnie, to znaczy bardzo mocno. Słuchanie „z” i „bez” dawało różne przedstawienia, a jakie i dzięki czemu, to napisałem w recenzji AUDMA. Niezależnie od tego, że pewnym laborantom wszystko brzmi jednakowo, akurat te tu brzmienia były natychmiastowo rozróżnialne nawet dla oślepionych testerów.[5] Wysoce różne brzmieniowe smaki, a nie sama inna przestrzenność – powiedzieć, że pozbawiony ELISA dźwięk umierał, byłoby już przesadą, lecz że mizerniał jakościowo, nie ulegało wątpliwości. Przyszło mi na myśl porównanie do lepszych i gorszych nagrań: te przy wyłączonym ELISA brzmiały trochę jak archiwalne; czynnik bezpośredniości słabł, redukując się w płaskiej sztuczności, którą dopiero po jakimś czasie (na ogół bardzo krótkim) mózg-sztukmistrz adoptował do stanu znowu jadalnego z projekcją w stan zadowolenia. Ale w momencie przejścia niesmak, zwłaszcza gdy przetwornikiem Phasemation. 

      Aby zbytnio nie mącić, postanowiłem trwale zredukować system do stanu bez ELISA, podłączając przetwornik Phasemation naprzemiennie do słuchawkowych wzmacniaczy SAEQ i Phasemation.

      Tak już całkiem na serio i w standardowych warunkach wziąłem się za słuchanie dopiero z serbskim wzmacniaczem, opartym nietypowo o tranzystory germanowe. Mające czynić go wybitnym i rzeczywiście to robiące; okoliczności nie sprzyjały, zepsuł się klimatyzator. Zepsuł akurat w trzydniowe święto, więc zamówiony nowy miał przyjść czwartego dnia, a akurat upały. Wysiedziałem w słuchawkach godzinę, po której miałem szczerze dosyć, ale zdążyłem usłyszeć (od razu, nie po godzinie), że są bez zarzutu odnośnie basu i średnich tonów; coś można im ewentualnie wytykać jedynie względem sopranów.  

 

 

 

 

      Zacznijmy więc od tego, ażeby mieć to z głowy. Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że w odróżnieniu od dawniejszej japońskiej szkoły dźwięku, nastawionej odbiorczo głównie na samych Japończyków[6], u chińskich Sendy Peacock nacisk położono bardziej egalitarnie na tony średnie i najniższe, aby to one były dominantą i jakościowo najlepsze. Soprany, owszem, są w porządku – nie odczuwamy deficytu – ale do takich aż naj-naj (że wskażę Audio-Technicę ATH-L5000 czy HiFiMAN Susvara Unveiled) cośkolwiek im brakuje. Podeliberowawszy z samym sobą (zwłaszcza, że prócz kota nikogo, a jego to nie obchodziło) doszedłem przypomnieniowo do wniosku, że wzmacniacz SAEQ sam przejawia tendencję do obniżania tonacji, należy więc rzecz sprawdzić jeszcze z użyciem Phasemation.
      Z miejsca to się ziściło i okazało się, że japoński wzmacniacz względem serbskiego to faktycznie wyższa tonalność, co Peacock ukazują. Niemniej i z tym wzmocnieniem nie pojawiły się soprany atakujące, forsujące, chcące przejmować pałeczkę – brzmienie i teraz kładło nacisk na średnie tony i basowe. Przyjemnie przy tym ocieplone oferowało bezpośredni kontakt i całkowitą czystość medium, a bas to wszystko zdobił, tak jak to on potrafi i jak się po nim oczekuje.
– A zatem znów to samo z niewielkim przesunięciem…  
– Czyli one są takie?
– Ale coś mnie ukuło, a mianowicie zmiana kabla.
– Złączki rodzaju wojskowego używane przez Dan Clark Audio?
– Sięgnąłem po Tonalium pozyskane od STEALTH, aby ostatecznie zawyrokować.
A wtedy okazało się, że zmiana kabla w tym wypadku daje wpływ większy niż wzmacniacza odnośnie dwóch użytych, albowiem prysło ocieplenie, a sopran wyeksponował na tyle, że nie można już było mówić, iż to średnica dominuje. No, może nie tak do końca, bo zachowała pewną przewagę, ale ta była prędzej na zasadzie częstszego z nią kontaktu niż samego ładunku w paśmie. Sopran też mocno się zaznaczał, a choć nie wpychał zbytnio na średnicę i nie ładował do basu, tym niemniej chropawienia stały się teraz mocniejsze, a przeszkadzajki perkusyjne dobitniej doszły do głosu – w tym samym utworze cykanie talerza i uderzenia w trójkąty stały się lepiej słyszalne i osiągały wyższe tony. Jednocześnie przekaz sposępniał – już nie był tak podobny do przyjaźnie ciepłego w rodzaju tych od ZMF czy Audeze – wróciłem do oryginalnego kabla, co komu po Tonalium, którego ze słuchawkami nie dają? Niemniej trzeba mieć na uwadze, że ciepłe i przyjazne brzmienie zawdzięczają te Peacock w sporej części swemu okablowaniu. 

     Zostawszy przy wzmacniaczu Phasemation (jako tym mniej basowym) wziąłem się za porównania z innymi słuchawkami, ale dopiero pod obecność przyjemnej temperatury dawanej przez klimatyzator i z innym przetwornikiem. Przybył bowiem DENAFRIPS Venus z zaleceniem wygrzania (chociaż sporo już grany), wmieszał się do odsłuchów gatunkowym swym dźwiękiem. Porównania ograniczyłem do dwóch par słuchawek, aby nie pisać epopei i żeby przy ich okazji móc jak najwięcej powiedzieć o brzmieniu samych Peacock.

Vs Susvara Unveiled

     Wystartowałem stratosferycznie, od HiFiMAN Susvara Unveiled służących teraz za referencję. Seria miarodajnych utworów słuchanych przez te i te zaraz jedne po drugich i w kolejnościach mieszanych, ukazała różnice możliwości i stylu. Susvary jako emocjonalnie chłodniejsze, nie starające się być przyjaznymi, a jeśli już, to nieznacznie. Bardziej dążące do obiektywnej prawdy bez angażowania w to uczuć innych niż obiektywizujące, starające się wpływać na stan emocjonalny słuchającego poprzez podziw dla biegłości technicznej, a nie stwarzanie miłej, kraszonej ciepłem atmosfery. Co udawało się w dwójnasób, zarówno poprzez ekstremalną bezpośredniość w czysto intuicyjnym odbiorze, jak i bardziej racjonalnie motywowany podziw dla ich rozdzielczości. Nie tej w sensie separowania źródeł, tylko rozdzielczości obrazu – grały jak w 4K, a Peacock jak w 2K. Nie do końca, przesadzam, aż takiej różnicy nie było, tym niemniej ewidentnie rozdzielczość Unveiled była lepsza – wyższa zarówno powierzchniowo, jak i głębokościowo. Pozwalająca łatwiej odnajdywać i dokładniej rozpracowywać szczegóły, jak też i głębiej przenikać w warstwy budowania harmonii. Pytaniem pozostaje, jak to się przekładało na przyjemność odbioru. Bo z jednej strony podziw dla takich możliwości, że chyba nie ma lepszych (ewentualnie można pytać, czy Stax SR-009 nie miały jeszcze większych). Lecz równocześnie refutacja ciepła i miłej atmosfery (po części z winy przetwornika, jednak za mało ogranego), pozwalających widzieć w muzyce drogę poprawy nastroju – wchodzenia w interakcje z rodzaju przyjacielskich, dźwigających temperaturę i otoczenia, i ducha. Te przymioty po stronie Peacock – ich się przyjemniej słuchało w sensie sympatycznego, czysto przyjemnościowego odbioru, a jednocześnie (co chciałbym mocno podkreślić) też miały po swej stronie wysokie walory techniczne. Bo jak mówiłem: czyste medium i bezpośredni kontakt z akcentem na ludzko-kontaktowy zakres pasma (z jednoczesnym akcentem basowym), a przy tym głosy nie tylko cieple i nie jedynie przyjazne, ale też znakomicie wyraźne, indywidualnie ukształtowane i na dodatek natlenione, a nie tłamszone duchotą. Też wobec tego realizm, lecz podsycany atmosferą miłą, a przy tym nie z takich dusznych, a z haustami powietrza. Owszem, bez tego 4K i wnikliwości tak mistrzowskiej, ale na potrzeby słuchania jedocześnie ekstatycznego i syconego jakością w zupełności wystarczający. Te głosy jak prawdziwe, przewaga optymizmu – ale na tyle powściągnięta, by smutek pozostawał sobą. A bas? – Jemu trzeba poświęcić osobny akapit.

      Może jakichś najgłębszych składników natury perkusyjnych dźwięków na tle referencyjnych Susvar brakowało, ale bez porównania nieuchwytnych, chyba że dla samego perkusisty albo jego częstego słuchacza. Osobno brany, był ten bas technicznie bez zarzutu i przede wszystkim potężny; w najmniejszym stopniu taki, który trzeba by jeszcze podkręcić. Tym potężniejszy, że wolny od zniekształceń; dowolnie głośno odtwarzany zachowywał techniczną perfekcję – nie tracił wyraźności i nie popadał w przestery. Ciągle tym samym pozostając stawał się coraz potężniejszy, że wejścia „Fanfare for the Common Man” Coplanda, „Z Nowego Świata ” Dworzaka, „Heirate mich” u Rammstein czy „The Forge” Blue Man Group przejawiały charakter megatonowych eksplozji.

Vs Final DX6000

 

 

 

 

      Final to też kosztowniejsze słuchawki, dziewięć tysięcy naprzeciw sześciu. I dynamiczne a nie planarne, i japońskie przeciwko chińskim. I głupio je wybrałem do tego porównania, bo jak się zwierzałem w ich recenzji, szalenie trudno je opisać. Owszem, są srebrne, z plecionym kablem i z padami z papieru washi, ale na tym łatwość się kończy. Bo dlaczego są świetne (za jakie je uważam), to się wymyka słowom, zdaniom, poglądom. Może z tego powodu, że w jakiś niezrozumiały sposób łączą łatwość słuchania z zupełnością muzycznego spełnienia? Regułą bowiem sytuacja, że jak którychś tak łatwo się słucha, to są technicznie skromniejsze – łatwość wynika z uproszczeń. Tu zaś nie ma takiego wrażenia, pomimo iż zdajemy sobie sprawę, że płynący strumień bitowy nie jest informacyjnie taki gęsty, jak ma to miejsce u najlepszych. Albo może tak gęsty też jest, ale jego gęstość na innej drodze – kiedy u prawie wszystkich rozmienia się na bitowe drobne szczegółów, u DX6000 dba o coś przeciwnego – dba o scalanie wizji, a nie jej rozpad na piksele.

      W  porównaniu do Peacock też zdawał się mniej gęsty informacyjnie i mniej wyżyłowany: soprany bardziej temperowane, spokojniejsze, mocniej wplatane w przekaz; i w ogóle cały ten przekaz podporządkowany spójności, wg zasady „Nie będziemy się popisywać, wyrywać z tym czy tamtym, ukazujemy muzykę jako całość, jako złożoną perfekcję. Ale złożoną w taki sposób, by części nie dominowały nad całością, a całość nad częściami.” Więc niekoniecznie jak najdźwięczniej, jak najwyżej i niżej na skrajach, najmocniej pogłosowo i perliście – tu jak najgrubiej, tam najcieniej. W ogóle niekonieczne kontrasty. Rezygnujemy z popisów na zasadzie maksymalizacji przeciwieństw, dążymy do jedności. Bez krzykliwości, spokojnie – ale urzekająco, nastrojowo i wszechogarniająco. Jednocześnie bardzo energetycznie, kiedy energia wiodącą siłą, a wszystko to razem inne – i proste, i nieproste.

      Na tle tego Peacock to był inny styl prowadzenia narracji, zdecydowanie bardziej tradycyjny. „A właśnie że popisy, a właśnie jak najdźwięczniej, najperliściej i z kontrastami. Mocnymi akcentami, mocno wyżyłowanymi skrajami (pomimo tych sopranów nie aż jak u Unveiled); i z centrum pasma popisowym dzięki podszerstkom fakturowym, lśnieniom i nawilżaniu. Sopranowemu wydelikacaniu (kiedy można go użyć), oprawie szmerem i cykaniem, a już tym bardziej kontrastowo dzięki oprawie mocnym basem z pogłosowymi pogłębieniami, naciskiem na czerń tła i separacją źródeł w miejsce ich komasacji.”

     Przejście z jednych na drugie, niezależnie od kolejności, wymagało minut przyzwyczajenia na pozbywanie się dziwności podczas wkraczania w inny świat. Nie lepszy i nie gorszy, tylko dalece inny, jak inna jest gotycka katedra od renesansowego kościoła. Dwa różne style piękna, odmienne rytmy narracyjne, tak różne opowieści, jak gdyby dwie muzyki na podłożu tych samych utworów. Ta z DX6000 bardziej wstawiona w pomieszczenie i trochę wygłuszona miękkością pewnych odbić, ta z Peacock bardziej samoistna, bardziej atakująca, niczym nie powściągana, wprost wstrzykiwana kontrastami w emocjonalny krwiobieg, a przy tym porównawczo taka bardziej gotycka, jako ostrołukowa i migotliwa witrażami, gdy ta od DX6000 łagodniejsza, łukowa, z freskami w miejsce witraży, więc bardziej pastelowa, inaczej traktująca kolor, mniej migotliwa i świetlista.

    Tak sobie porównuję, snuję własne refleksje, nasuwam skojarzenia, ale cóż wobec takich różnic? Lecz powiadają: „Mądrej głowie…”  Więc może nie na próżno? Ale żeby łatwo nie było, to posiedzenie w którychś dłużej upodobniało przekazy. Upodobniało w takim stopniu, że niełatwo byłoby zgadnąć, które ma się na głowie, mimo tak oczywistych różnic w chwilach zastępowania. Pewnie dopiero dłuższe zżycie wyklarowałoby „te wolę”, a na bieżąco jedne i drugie bardzo mi się podobały.

 

[5] Dlaczego piszę „nawet”? Owoż z takiej przyczyny, że wcale nie są miarodajne te uważane za rozstrzygające, jedyne godne wykonania obok pomiarowych, ślepe testy. Fakt – przy testowaniu leków (z kontrolną grupą placebo) są jak najbardziej na miejscu i jak najbardziej konieczne, lecz tam odpowiedź daje mierzalna laboratoryjnie i zwykle silna samopoczuciowo reakcja organizmu, a nie subiektywne „wydaje mi się” względem wąskozakresowego spektrum zmysłów. Bo weźmy taki przykład: wybieram z wybornika kolorów dwa bardzo bliskie odcienie, które pokazywane razem w dostrzegalny sposób się różnią. Następnie poddaję badanego konieczności zgadnięcia, który z dwóch – minimalnie jaśniejszy czy ciemniejszy – pokazuję osobno. Nikt takiego testu nie przejdzie bez pomocy kolorymetru, tym samym po zawodach. Oczywista odmienność w jednych warunkach okazuje się nierozróżnialna w innych. (Tak, wiem – ślepe testy z udziałem widzenia wydają się paradne, ale i tu jesteśmy ślepi, nie widzimy całości. I rzeczywiście, w tej sytuacji kolorymetr, czyli technika, ma przewagę nad gołym okiem, ale nie ma takiego dźwiękometru, który mógłby zastąpić czyjąś satysfakcję z postaci słyszanych dźwięków, podobnie jak dzięki kolorymetrowi nie odróżnimy dobrego malarstwa od bohomazu ani nie ocenimy plastyki czy oryginalności kompozycyjnej fotografii artystycznej, niezależnie od tego, że od pewnego czasu bohomazy chcą uchodzić za sztukę, a dobra reprodukcja z daleka się nie różni od oryginalnego dzieła.) W dziedzinie ślepych testów trzeba też brać pod uwagę coś, co nazywa się powidokiem. Ejdetyczny powidok może pojawiać się pod wpływem nawet niebezpośredniego bodźca, tym bardziej będzie więc towarzyszył seryjnym ślepym testom. Szerzej ująłem temat tutaj: https://hifiphilosophy.com/testy-abx/    

[6] Stąd startowo inne strojenie np. Sony MDR-R10 w egzemplarzach z początku produkcji, w których odnajdywano większy nacisk na soprany; analogiczne zjawisko (ale na całym produkcyjnym przekroju) we flagowej, limitowanej Audio-Technica ATH-L5000.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

6 komentarzy w “Recenzja: Sendy Audio Peacock

  1. Darek pisze:

    Drewno pochodzi z Zebrawood. Ładne słuchawki ale ich granie nie każdemu przypadnie do gustu. „Prawie” robi wielką różnicę 😉

    1. Piotr Ryka pisze:

      Drzewo zebrano to różne gatunki. Ale to na żadne zebrano nie wygląda, chociaż nie będę się upierał. Brzmienie jest bardzo dobre, jedynie trzeba mieć czym napędzić. Bo z chały będzie chała – z piasku się bicza nie ukręci.

  2. Piotr U pisze:

    Witam.
    Proszę o info jak Sendy Peacock przezentowaly na tle Nighthawk?
    Piotr

    1. Piotr Ryka pisze:

      Wypadły dość podobnie. Z własnym kablem są trochę cieplejsze i nie potrzebują aż tak mocnego i rasowego (a może tylko aż tak idealnie pasującego) wzmacniacza, by dać stuprocentowo transparentne medium. Nie mają też Peacock sygnatury brzmieniowej celulozowych membran, mają typową dla dzisiejszych słuchawek. Jako posiadacz NightHawk czy NightOwl nie odczuwałbym potrzeby przesiadki. Jedyna ich techniczna przewaga to całkowity brak basowych zniekształceń, ale może akurat tak wyszło z testowanymi torami, bo recenzja to przecież wyrywek odnośnie całokształtu możliwości danych słuchawek. Wg mnie z dobrze dobranym torem są lepsze od LCD2, ale nie od LCD3 i NightHawk.

  3. Marcin pisze:

    Piotrze, jak byś z pamięci porównał recenzowane do Moondrop Venus? Podobna półka jakościowa?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Półka podobna, styl ciutkę inny. Peacock bardziej jak ZMF i Audeze, Moondrop jak HiFiMAN-y. Z tym, że to bardzo umowne, zależące od kabli i sprzętu. Odniosłem wrażenie, ale być może mylne, że Moondrop są bardziej wybaczające dla toru, pomimo że nie ciepłe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

© HiFi Philosophy