Recenzja: Schiit Ragnarok

Schiit_Ragnarok_HiFiPhilosophy_001 (2)   Ragnarök to zmierzch bogów, a w sensie językowym zlepek słowny powstały z połączenia słów ragna – bóg i rök – przeznaczenie. W mitologii nordyckiej, do której jak Tolkien firma Schiit nieustająco nawiązuje, objawi się ten zmierzch pod postacią finalnej bitwy z olbrzymami, podczas której spłonie Asgard – niebiańska siedziba, pogasną gwiazdy, a ziemię zaleje morze, z którego wyłoni się Gimlé – oaza szczęścia, pokoju i piękna, należąca jedynie do prawych i dobrych ludzi.

Jak z tego widać, snujący mitologię nordycką i ich słuchacze zmęczeni byli wojowaniem i codziennymi trudami, a podobnie zmęczeni bywają audiofile, znużeni pogonią  za idealnym dźwiękiem. Z powyższego widać też, że Ragnarök nie będzie ostatnim słowem, a będzie nim dopiero Gimlé, którego jeszcze nie ma. Ragnarök jest zaś tylko etapem – zniszczeniem obecnych bogów – natomiast ostateczne szczęście w Gimlé dopiero przed nami.

Nie powiem teraz: Dość wygłupów! – bo co nam w końcu szkodzi? Można czasami się powygłupiać i poudawać Wikingów, co przepadli wraz ze swoimi bogami, odpływając ku przeznaczeniu na długich łodziach i zastąpieni zostali przez urzędasów wyznających poprawność polityczną. Mit męstwa zastąpiony został przymusową pomocą społeczną w oparciu o sądowe wyroki i sprawiedliwość w oparciu o policję, a czy na koniec zapanuje tam, u tych nowych Wikingów, chytrze korzystające z obłudy tej ich poprawności prawo szariatu, to się jeszcze okaże. A nie jest to, tak nawiasem, nawet z czysto audiofilskiego punktu widzenia całkiem obojętne, ponieważ rygorystyczni wyznawcy szariatu – talibowie – zabraniają słuchania muzyki. Fakt ten radziłbym wziąć pod rozwagę, zanim zapanuje w Europie średniowiecze dużo straszniejsze niż to historyczne, katolickie, którym straszą nas twórcy ideologii poprawności – lewacy. Ale póki jeszcze wyznawanie Allacha nie jest obowiązkowe pod karą ścięcia głowy i muzyki wolno słuchać, zainteresujmy się tym Ragnarokiem, co to miał nordyckich bogów pogrążyć.

Dwa słowa pierwej o firmie Schiit. Powstała parę lat temu, jest amerykańska i jest z Kalifornii. Założyli ją Jason Stoddard, pracujący wcześniej dla Sumo, oraz Mike Moffat, pracujący kiedyś dla Thety. Filozofia założycielska była taka, że wyroby mają być ponad normę wysokiej jakości i poniżej normy tanie, a przy tym odporne na zdarzenia losowe i wraz z tym opatrzone pięcioletnią gwarancją. Odnośnie samego dźwięku bazujące zaś na łączeniu brzmieniowego piękna wzmacniaczy lampowych klasy A z mocą i brakiem zniekształceń technologii push-pull, co realizowane być miało za pomocą różnego rodzaju elektronicznych wynalazków – zarówno czysto tranzystorowych, technologię lampową tylko naśladujących, jak i z użyciem lamp w stopniu wejściowym. A był tam też jeszcze jeden wyznacznik, mianowicie słuchawki. Firma Schiit wszystkie swoje wyroby od początku im podporządkowywała, wychodząc z założenia, że czasy „kolumn wielkich jak lodówki” się ostatecznie skończyły i nowego typu audio bazować będzie przede wszystkim na słuchawkach.

Budowa

Schiit_Ragnarok_HiFiPhilosophy_001

Amerykańskiej audio-sagi ciąg dalszy – Schiit Ragnarok.

   Najnowszy, flagowy wzmacniacz Schiita jest duży, ciężki i zintegrowany. Zarazem dla swego producenta cokolwiek nietypowy, bowiem wprawdzie w znacznym stopniu faktycznie ukierunkowany na słuchawki, ale mający także terminale głośnikowe, jak również moc stu watów, pozwalającą dowolne kolumny, nawet takie wielkości lodówek, napędzać. Zachował jednak zarówno charakterystyczną powierzchowność (o ile nie liczyć rozmiaru), a także symetryczność, która szczytowym wyrobom Schiita zawsze towarzyszyła.

Kiedy zajrzeć do środka, rzucą się w oczy przede wszystkim osobne transformatory sekcji wejściowej i wyjściowej, a także osobne dla każdego obwodu zasilacze sygnału, dbające o poziom energii. W połączeniu z dużymi kondensatorami elektrolitycznymi i tranzystorami MOS-FET rokuje to bardzo dobrze, obiecując dynamikę i wysoką klasę brzmienia. W danych technicznych możemy także przeczytać, że w torze znalazł się obwód Circlotron, będący wynalazkiem samego Schiita, a polegający na użyciu w domenie tranzystorowej beztransformatorowego trybu OTL pozbawionego globalnego sprzężenia zwrotnego, co było rozwiązaniem wypracowanym w latach 50-tych na użytek wzmacniaczy lampowych. Metoda pozwala osiągać wyjątkowo szerokie i równo przebiegające pasmo, ale w przypadku patentu Ciclotron stosuje się wyłącznie do trybu symetrycznego, z czego by wynikało, że w trybie tym wzmacniacz powinien spisywać się lepiej.

Nad wszystkim czuwa w Ragnaroku bardzo wychwalany przez producenta procesor, mający sprawiać, że każda procedura będzie właściwie wykonywana; a jest tych procedur niemało, bowiem zarówno sygnał słuchawkowy jak i głośnikowy, zarówno symetryczny jak i niesymetryczny, i jeszcze do tego trzy zakresy wzmacniania słuchawek – od dokanałowych po planarne – a także automatyczne biasowanie toru w przypadku kolumn.

Tym razem mamy do czynienia z bardzo konkretnym zwierzęciem, ważącym prawie 15 kilogramów.

Tym razem mamy do czynienia z bardzo konkretnym zwierzęciem, ważącym prawie 15 kilogramów.

Odpowiednio do dużych możliwości mikroprocesorowego nadzorcy, wzmacniacz ma z tyłu całą plejadę przyłączy, a konkretnie dwie pary wejść symetrycznych i trzy niesymetrycznych oraz po jednej takich i takich wyjść. Ma też niezbędny u integr komplet podpięć kolumnowych w oparciu o solidne zaciski WBT oraz gniazdo zasilania, a przy nim włącznik. Od przodu też nie ma co narzekać, bo jest tam po jednym gnieździe słuchawkowym symetrycznym (4-pin) i niesymetrycznym (duży jack), a także duże pokrętło cyfrowego, krokowego potencjometru i 5-cio pozycyjny selektor tych pięciu wejść wraz z osobnym, trzyzakresowym regulatorem mocy wzmacniacza słuchawkowego, co w obu przypadkach jest realizowane przez pojedyncze przyciski przeskoków po pętli wyboru, wspomagane przez podświetlające wybór indykatory.

Całość ma tradycyjny dla Schiita wystrój giętego w podłużne, leżące na boku U z pojedynczego płata grubego aluminium, modelujące front, wierzch oraz spód. A na wierzchu zbiór otworów wentylacyjnych, bo wzmacniacz się solidnie rozgrzewa. Ścianki boczne to też tradycyjne u Schiita popielate plastry z tworzywa o wentylacyjnych otworach, a wzmacniacz nie ma pilota, bo regulacja z pilota siły głosu przy cyfrowych potencjometrach to wielka rzadkość.

Wszystko waży 14,5 kilograma i ma gabaryty pełnowymiarowego klocka audio, a polska cena wynosi 9990 PLN, bo do amerykańskich 1700 dolarów trzeba doliczyć VAT, cło, a także koszty dystrybucji, która w Ameryce jest wyłącznie bezpośrednia. W zamian wzmacniacz można wypożyczyć lub posłuchać go w salonie bez zabawy w opłatę zakupową i ewentualne zwroty, jak to jest w USA. Stoi na półkach, a nie jedynie kurier może go przynieść, co ma swoje oczywiste zalety. Spośród nich najważniejszą tą, że się ten Ragnarok powolutku wygrzewa i mowy nie ma, żeby po dwóch tygodniach, a więc przed datą ewentualnego zwrotu, dało się go w pełni wygrzać. Jest pod tym względem wyjątkowo wymagający i miesiąc to absolutne minimum. Tak więc początkowo, podczas pierwszego słuchania, będziecie raczej rozczarowani, a dopiero długo, długo potem można będzie serio rozstrzygać, czy go sobie zostawić, bo gra wystarczająco pięknie, czy może jeszcze lepszego brzmienia poszukiwać.

Stylistyk jednak od lat pozostaje bez zmian - kawał giętego, surowego aluminium może się podobać.

Stylistyka od lat pozostaje bez zmian – kawał giętego, surowego aluminium może się podobać, ale nie musi.

Tego dylematu sam wprawdzie rozstrzygać nie musiałem, bo nie jestem na etapie poszukiwań słuchawkowego wzmacniacza, ale z przyjemnością flagowego Schiita odpowiednio długo powygrzewałem i nie bez satysfakcji mogę go teraz opisać.

Brzmienie

Ragnarok powstał z myślą o napędzeniu najtrudniejszych słuchawek ortodynamicznych w pełni zbalansowanym torze.

Ragnarok powstał z myślą o napędzeniu najtrudniejszych słuchawek ortodynamicznych we w pełni zbalansowanym torze.

   Kiedy już wzmacniacz się wygrzał (na co miał ponad dwa miesiące, ale nie grał przez cały czas) i kiedy sobie przypomniałem, że te Ciclotrony działają tylko pod dyktando symetrii, doszedłem do wniosku, że sprawiedliwie będzie móc go także przy komputerze w trybie symetrycznym posłuchać, mimo iż gabaryty ma stacjonarne. Bo przecież nie myli się Schiit powiadając, że teraźniejsze audio bazuje bardziej na słuchawkach, a można do tego śmiało dorzucić sentencję o plikowych a nie płytowych źródłach. Tak więc z pewnością częściej stawał będzie przy komputerze albo laptopie i częściej napędzał słuchawki, do czego dobrze został przygotowany. A skoro tak, to nie mający symetrycznych wyjść przetwornik od Phasemation się nie nadawał i trzeba było poszukać innego. Z teoretycznej kalkulacji wyszło mi, że najlepsza będzie ayonowa Sigma, bo to przetwornik o jednym z najlepszych stosunków jakości do ceny spośród tych pełnogabarytowych, najwyższą jakość oferujących. Rozmiarami, tak nawiasem, przewyższający nawet samego Schiita, ale za to rewelacyjny pod każdym względem, a przy tym nie jakiś upiornie drogi. Sigmy na zawołanie nie było, bo gdzieś krążyła po kraju, ale na koniec Nautilus ją ściągnął i nawet sami byli uprzejmi przywieźć, bo akurat auto miałem w serwisie. A wówczas wystarczyło już miejsce przy komputerze wygospodarować i poustawiać klocki na sobie w oczekiwaniu wrażeń. Jako kabel wybrałem łagodniejsze Tellurium od bardziej wyrazistego Divaldi, bo i ten Schiit, i ta Sigma same wystarczająco są wyraziste. Słuchawek z symetrycznym podpięciem jakoś szczególnie dużo nie miałem, ale się parę znalazło.

 

HiFiMAN HE-6

Mam słabość do tych HiFiMAN-ów, mimo iż pełnię swych możliwości pokazują tylko przy głośnym graniu, co wobec otwartej konstrukcji może być utrudnieniem. Ale sam używałem do woli i na dom cały hałasowałem. Tym jeszcze chętniej, że pokazały się w tym głośnym graniu rzeczy dość dawno nie słyszane, o których musiałem sobie dopiero przypomnieć. Chyba od czasu recenzji przetwornika Calyx FEMTO takie rzeczy się przy komputerze nie działy, a w każdym razie nie w takiej randze, i niewątpliwie słuchanie to bardzo było absorbujące i nieco irytujące zarazem. Dawało bowiem do zrozumienia, że mieć tę Sigmę by należało, a także stawiało duży wykrzyknik przy samym Schiicie – tak duży jak on sam.

Efektem czego wzmacniacz posiada realny nadmiar mocy, którym można potraktować skuteczniejsze głośniki.

Efektem czego wzmacniacz posiada zapas mocy, którym można potraktować skuteczniejsze głośniki.

Muszę się skupić, by to brzmienie adekwatnie opisać, ponieważ miało kilka cech na co dzień nie występujących, a już na pewno nie przy komputerze i nie z tańszymi słuchawkami. Pierwsza z tych rzeczy była oczywista i żadnego skupienia nie wymagająca. Była nią dynamika. Takiej skali dynamicznej zwykłej mocy wzmacniacze i zwykłe słuchawki nie przekazują, a jak już nieraz pisałem, energia i jej skoki to kwintesencja prawdziwości muzycznej. Nie w odniesieniu do wszystkich instrumentów, ale perkusji czy całej orkiestry plumkaniem naśladować się nie da i nasza podświadomość – owo instynktowne poczucie wierności odtwórczej – takie naśladownictwo od razu zaczyna wyśmiewać, a przynajmniej traktować z politowaniem. Natychmiast i odruchowo przyjmujemy do wiadomości, że to tylko jest udawanie, a nie żadna próba oddania rzeczywistości. I nie łudźmy się, system teraz grający też nie był całkiem taki, iż cały czas czuć byś musiał, że jesteś na prawdziwym koncercie. Niemniej momentami, między innymi za sprawą aż takiej dynamiki, takie odczucie się pojawiało, a wówczas magia. Bo z jednej strony wiesz, że to tylko naśladowanie, bo masz przecież te słuchawki na uszach; ale z drugiej mimo to się przenosisz do krainy audiofilskiego szczęścia, w której niektórzy, tak jak ci na ostatnim AVS słuchający Vox Olympianów, aż łkają z radości. Tu oczywiście ta złuda była dużo bardziej wybiórcza i wiele aspektów, choćby tylko w następstwie słabszych samych nagrań, nie podpadało pod wierne, dające pełną złudę naśladownictwo. Niemniej ta popisowa dynamika chwilami wszystko przezwyciężała i przechodziło się wraz z tym słuchaniem w inną rzeczywistość, że aż się człowiek potem musiał otrząsać.

Ale sama dynamika to byłoby za mało i na pewno takim aż doznaniom by nie wystarczyła. W sukurs szły jej jednak dwa jeszcze aspekty. Po pierwsze szczegółowość, która też była zjawiskowa i każdy detal podnosząca do rangi rzeczywistego lub niemal rzeczywistego się dziania. A druga sprawa, to towarzyszące temu relacje przestrzenne. Ten moment do opisania jest najtrudniejszy, bo wiele jest sytuacji przy dobrej jakości sprzęcie, kiedy pojawia się tak ceniona przez audiofili holografia. Jednakże bardzo rzadko zdarza się, że w analogii do tej wzmiankowanej szczegółowości, nie tylko czuć wielowarstwową głębię przestrzeni, ale towarzyszy też temu wewnętrzne poczucie prawdziwej obecności. Że rzeczy samą siłą naturalnego czytania bodźców (w tym wypadku przecież do cna oszukańczych) zaczynają prawdziwie ożywać i nie traktujemy ich jako umownych.

Ale zaczniemy od słuchawek, i to nie byle jakich, bo od byłych flagowców marek HiFiMAN i Audeze.

Ale zaczniemy od słuchawek, i to nie byle jakich, bo od byłych flagowców marek HiFiMAN i Audeze.

Takie zjawisko przy zwyklejszej aparaturze może stosunkowo łatwo dotyczyć pierwszoplanowego wykonawcy. Dobry wzmacniacz, dobre źródło i niezłe słuchawki – i już masz koło siebie żywego człowieka, z którym, wydaje ci się, mógłbyś porozmawiać, a także go dotknąć. Ale żeby to dotyczyło sceny na całą głębię? I na całej jej szerokości? Tego tam chóru z tyłu albo kroków gdzieś w głębi lub po bokach? Co to, to nie. Tak dobrze w normalniejszym graniu nie bywa i nie wydaje ci się, że mógłbyś podejść do kogoś na drugim planie, wymijając postaci z pierwszego, ponieważ znalazłeś się na autentycznej scenie. Tak to zazwyczaj nie działa, a kiedy takie coś się pojawia, wówczas doświadczony audiofil wie, że złapał Pana Boga za nogi. A tu właśnie tak było. Cała scena i wszystko na niej stawało się w intuicyjnym odbiorze autentyczne. A w efekcie znane pliki z YouTube, jak choćby Thunderstruck AC/DC, czy Fear Of The Dark Iron Maiden, zaczynały żyć innym życiem niż ma to miejsce zazwyczaj, dużo prawdziwszym. Słuchając ich, pomimo całego niedostatku samych nagrań, wchodziło się w nie jak do prawdziwej koncertowej sali. I to było super, i tego wszystkim wam życzę, bo pewnie niejeden z was jeszcze czegoś takiego przy komputerze nie słyszał.

 

Audeze LCD-3

Flagowe Audeze (tak, flagowe, bo model LCD-4 został na razie wycofany i jego los pozostaje niepewny) pokazały styl pod dwoma względami podobny, ale w reszcie aspektów inny. Zachowały całościową potęgę oraz energię brzmienia, ale akcenty rozkładały inaczej. Oferowały pełniejsze, gładsze i ciemniejsze brzmienie, ale nie tak szybkie i nie tak zwarte. Produkowane przez nie dźwięki wisiały w powietrzu dłużej i więcej miały pogłosu, bardziej się ciągnąc i rozlewając. Jednocześnie mniej akcentowały górę a bardziej dół pasma, co wszystko bardziej dociążało, a sam bas czyniło wyraźnie mocniejszym, głębszym i obszerniejszym. Owo basowe podbarwianie dawało przy tym dźwięk mniej realistyczny, a za to bardziej czarodziejski. Taki przede wszystkim do podobania a nie realistycznych przeżyć. Pogłębiony, z wydatnym światłocieniem, znakomicie też – i pod tym względem bardziej realistycznie – płynny. Wychodzącym z mroku, czyli w teatralnym ujęciu punktowo tylko oświetlanej sceny, natomiast bez tak zwięzłych, krótkich i mocno bijących ciosów, pojawiających się w bardziej chropawym i dużo jaśniejszym świecie.

Obydwa modele są dobrze znane z nieposkromionego apetytu na prąd , więc do tego testu pasują jak ulał.

Obydwa modele są dobrze znane z nieposkromionego apetytu na prąd więc do tego testu pasują jak ulał.

Ciekawe było na tej kanwie przyglądanie się samemu sobie, jak jeden i drugi styl potrafił opanowywać jaźnię, każąc słuchaczowi się z sobą utożsamiać. Pozostawało jedynie żałować, że HE-6 nie są tak melodyjne i płynne, a Audeze nie mają tak realistycznych sopranów, skutkiem czego cały ich realizm jest wyobrażeniowo cokolwiek mniej skuteczny, a także w działaniu wolniejszy. Za to na pewno bardziej naturalny w sposobie poruszania, w tym swoim zjawiskowym, analogowym płynięciu. Mniej szarpliwy, nie tak się śpieszący, tylko majestatyczny, potężny, melodyjny i dłużej wybrzmiewający. Bardziej mroczny także i gęsty, jak również wyjątkowo dociążony na basie. Toteż kiedy ktoś basu łaknie i chce go mieć na słuchawkach jak z wielocalowego suba, to tylko brać te Audeze i na nic się nie oglądać, bo basują jak chyba żadne.

Brzmienie cd.

I jak się okazuje Ragnarok jest właściwym wzmacniaczem na właściwym miejscu - bez trudu udało się z jego pomocą ujawnić ogromny potencjał obydwu słuchawek.

I jak się okazuje Ragnarok jest właściwym wzmacniaczem na właściwym miejscu.

Po złączu niesymetrycznym

Na koniec słuchawkowej przygody sprawdziłem zwyczajną dziurkę, zastępując równocześnie interkonekt symetryczny niesymetrycznym.

Okazało się, że wzmacniacz i w tej konfiguracji radzi sobie bez zarzutu, przede wszystkim potrafiąc słuchawki nasycać energią, jak również czynić brzmienie odpowiednio szlachetnym. Wypróbowane w tym ustawieniu AudioQuest NightHawk i Final Audio Sonorous VIII zagrały bardzo poprawnie, przy okazji potwierdzając przydatność regulatora wzmocnienia. W ustawieniu najniższym nie było nawet u 16-ohmowych Sonorous brumu, a NightHawk wolały ustawienie średnie, bardziej energetyczne. Jedne i drugie zagrały w sposób wypośrodkowany, pokazując dawno skatalogowane walory. NightHawk były bardziej skomasowane i gęste, a Sonorous operowały bardziej rozciągniętym na górze pasmem, którego udział w całości dawał efekty podobne do tych od HE-6, tyle że nie aż tak realistyczne, bo nie naładowane aż taką energią, więc nie mające takiej dynamiki. Lecz mimo nieobecności przy takim ustawieniu obwodu Ciclotrone, było to granie bardzo dobre, adekwatne do brzmień wzmacniaczy za jakieś trzy, cztery tysiące. Nie aż tak spektakularne jak w układzie symetrycznym, ale wciąż gatunkowe i niepodatne na krytykę. Gładkie, spójne, muzykalne, odpowiednio naładowane energią i faktycznie pokrewne lampowemu.

 

Z głośnikami

Schiit Ragnarok to jednak nie same tylko słuchawki. Podobnie jak Cary 300 SEI albo Leben CS600 potrafi jako wzmacniacz wszystko, to znaczy jest wysokiej klasy wzmacniaczem i dla głośników, i dla słuchawek; posługującym się w przypadku tych ostatnich dzielnikiem mocy, a nie jakimś dodatkowym wzmacniaczykiem na op-ampach. A jeszcze na dokładkę posiadającym w tym wypadku te swoje regulowane zakresy, działające, jak się okazało, zarówno na wyjściach słuchawkowych, jak i na terminalach głośników.

Nie inaczej było z monitorami Reference 3A, którym udało się zagrać pełnym, otwartym brzmieniem.

Nie inaczej było z monitorami Reference 3A, którym udało się zagrać pełnym, otwartym brzmieniem.

Podpiąłem zatem monitory Reference 3A kablami od Sulka i zacząłem od mocy średniej, ale pełna okazała się lepsza. Wzmacniacz oddaje wówczas 60 W na kanał przy ośmiu Ohmach, co – tak samo jak w przypadku słuchawek – owocuje świetną dynamiką. Ta zatem nie pozostawiała nic do życzenia i znów pod jej względem byłem w pełni usatysfakcjonowany, mogąc się cieszyć żywiołowym i szybkim dźwiękiem, operującym nawet w najtrudniejszych momentach daleko poza sferą zniekształceń. Wszakże Schiit obiecywał coś więcej. Bo przecież ten jego obwód Ciclotrone miał być lampami w wersji tranzystorowej i czystą klasą A, a zatem oczekiwania wolno było mieć duże, a nawet duże należało. Sam się na co dzień posługując lampowym torem, czułem się jako arbiter jak najbardziej na swoim miejscu, tak więc mogłem się temu przysłuchiwać z pozycji eksperta.

Wiecie co, to gadanie o tranzystorowej lampowości, to nie są czcze przechwałki. Schiit rzeczywiście gra po lampowemu i umie łączyć brzmieniowe walory lamp z tranzystorową siłą. Nie są to wprawdzie popisy na miarę Kondo Audio Note, ale w ślepym teście spokojnie można by dać się oszukać, zgadując że gra wzmacniacz lampowy. Nim zagłębimy się w bliższe opisy, jedną tylko rzucę uwagę. Otóż raz jeszcze powtórzę, że nie gra ten Ragnarok w taki sposób przez pierwszych dwieście, a może nawet trzysta godzin. Początkowo brzmi jaśniej, bardziej chropawo a mniej subtelnie, toteż pomylenie go z lampą byłoby na tym etapie na pewno trudniejsze. Ale potem…

Potem pozostaje mu świetna wciąż detaliczność, nie gorsza od niej transparencja i takie ogólne wraz z tym wrażenie czystości, przejrzystości i wyraźności. Żadnych nie ma śladów na całym obszarze sceny uciekania w niedomówienia, jakichś malarskich sztuczek z impresją czy światłocieniem. Widać wyjątkowo wyraźnie, a jednocześnie śladu nie ma rozjaśniania. To się oczywiście znakomicie sumuje i pozostaje do odrobienia jedynie lekcja kształtowania samego dźwięku oraz przechadzka po całym paśmie, które to egzaminy wzmacniacz także zaliczył bez zająknienia.

Ragnarok to miał być bardzo zadaniowym urządzeniem do zadań specjalnych, a okazał się wszechstronnie uzdolnionym produktem.

Ragnarok miał być bardzo zadaniowym urządzeniem , a okazał się wszechstronnym produktem.

Zacznijmy od sopranów. W przekazie okazuje się ich być dużo. Bardzo mocno się akcentują i o żadnym przycinaniu na górze mowy nie ma. Przeciwnie, wszelkie dzwonienia, cykania, wibracje i inne sopranowe wzloty dają znać o sobie wyraźnie, a przy tym w jak najbardziej pozytywnym stylu. Bo właśnie bez rozjaśnień i bez piskliwości, tylko tak żeby było realistycznie, czysto i z akcentem na ekstensję przestrzenną, która wprawdzie nie jest na poziomie całkowitego mistrzostwa, ale się jednak zaznacza. A ponieważ duża dawka sopranów jest warunkiem odbioru ludzkich głosów jako realistycznych a nie upiększonych, przeto jak najbardziej pozostajemy w domenie realizmu, jeszcze do tego w naprawdę godny uwagi sposób prezentowanego. Bo tu się pojawia zmieszanie. Nie ma sopranowego nadmiaru, mimo iż kiedy, jak w pewnych  partiach orkiestrowych, jest tych sopranów multum, i gdyby komuś puścić tylko taki fragmencik, pewnie by się sopranowego nadmiaru domyślał. Ale nie, nic z tych rzeczy. Ludzkie głosy i wszystko inne co tego wymaga, mają również dużą dawkę nut niższych, a w efekcie odbiór staje się bardzo przyjemny. Zwłaszcza że rozdzielenie tego co sopranowe i tego co basowe jest realizowane poprawnie, to znaczy soprany są strzeliste ale ilościowo nie przeważają, a w efekcie głosy stają się dobrze dociążone i jeszcze na dokładkę pojawia się lekkie ciepło, a przede wszystkim mocne akcenty uczuciowe, tworzące nastrój. Wykonawcy to zatem tutaj ludzie dojrzali, niosący swój baraż życia, a nie piskliwe świerszcze o temperamencie podlotków. W zależności od klasy nagrań ich głosy przy słabszych technicznie bardziej ukazywały się jako mieszanka wyższych i niższych dźwięków, a w przypadku dobrych realizacji przejawiały pełny naturalizm spójnego pasma, co pozwalało na rzecz najważniejszą – na przejawianie piękna. W przekazie było go sporo i wraz z ogólnie wysoką jakością mogłem się nim spokojnie sycić, sięgając po utwory szczególnie piękno przejawiające. Lecz nawet te, w których głęboko jest ono ukryte, pozwalały mu się przejawiać w całkiem niezgorszej dawce. Zważywszy zaś, że Reference 3A to nie są duże Avantgarde ani któreś duże Zingali, ten przejaw piękna ze wzmacniaczem za skromne jak na super wzmacniacz zaledwie dziesięć tysięcy, był czymś na pewno godnym odnotowania.

Jego aktualna polska cena zaś nie przekracza magicznej bariery 10.000 PLN. I w takiej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak gorąco go polecić!

Jego aktualna polska cena zaś nie przekracza magicznej bariery 10.000 PLN. I w tej sytuacji nie pozostaje nic innego jak gorąco go pochwalić!

Schiit Ragnarok nie jest dla kolumn aż tak dobrym napędem jak nowa integra od Accuphase, czy opisywany niedawno Spitfire od Ayona. Ale odstaje nieznacznie i głównie na zasadzie, że nie daje własnych popisów i mniej własnych ma cech osobowościowych, niemniej wszystkie atuty po trosze razem zbiera i łącznie dają one solidną wypadkową. To dobre lampowe granie z bonusem w postaci mocy. Soprany bardzo obecne a wystarczająco przestrzenne, średni zakres rzeczywiście na lampowym poziomie, z doskonałą melodyką, nastrojowością i przejrzystością głosów – a w efekcie pięknie też brzmiący w średnich rejestrach fortepian. Dół również wyraźnie zaznaczony, z większym akcentem na przestrzeń niż siłę zejścia, niemniej należycie schodzący i dający basowy nacisk. Tak więc w sumie się bardzo przyjemnie słuchało i to jest na pewno kawał solidnego audiofilskiego rzemiosła.

Podsumowanie

Schiit_Ragnarok_HiFiPhilosophy_013   Jak chodzi o podsumowanie, to sprawa jest dosyć prosta. Ragnarok Schiita plasuje się prawidłowo w ciągu podobnych urządzeń od Cary i Lebena. A przy tym w odróżnieniu od nich jest konstrukcją tranzystorową, co ma swoje zalety. Większą moc i mniejsze zużywanie się podzespołów, mniej mimo wszystko wydzielanego ciepła (choć nieźle on grzeje), a przede wszystkim symetryczność, tu w postaci opatentowanego obwodu Ciclotrone o zaletach klasy A oraz lampowego stylu w domenie tranzystorowej. Tak więc wzmacniacz jest prostszy w użyciu a bardziej funkcjonalny. Jest też od wszystkich wymienionych tańszy – od szczytowego Cary aż dwakroć. Nie stanowi wprawdzie przełomu, bo brzmienia lepszego od tamtych nie ma, a tylko, jak mówiłem, dobrze się w szereg cenowo-jakościowy wpisujące, lecz to samo w sobie jest na pewno zaletą, bo niższa cena zakupu to dla niektórych rzecz poza wszelką dyskusją, a niższe koszty eksploatacji też nie są od parady.

Szczerze mówiąc, po pierwszym tygodniu użytkowania na pewno bym siebie nie podejrzewał o napisanie czegoś takiego. Rozważałem nawet nie pisanie recenzji, bo być by musiała krytyczna. Ale na szczęście Schiit postał wystarczająco długo i z czasem się otrzaskał. Na pewno woli tor symetryczny, choć bez symetrii też sobie radzi, a także bardziej spektakularnie napędza słuchawki niż głośniki, aczkolwiek różnica nie jest znaczna. Zaskakująco nawet mała, bo przecież to w słuchawkach dotąd się Schiit specjalizował. Wzmacniacz wyjątkowo dobrze spisywał się w towarzystwie przetwornika Ayona, co obu urządzeniom wystawia wysoką notę, a przy tym nie kaprysił, bezproblemowo wysterowując każde słuchawki. – Dajcie mi dobre źródło i jakiekolwiek słuchawki, a resztę sam załatwię – wydawał się mówić. Najlepiej oczywiście źródło symetryczne i słuchawki też z symetrycznym kablem, ale jak nie, to nie będzie nieszczęścia. Tak więc można go kupić, a na symetryzację dopiero zbierać, ciesząc się uniwersalizmem głośnikowo-słuchawkowym. Takich urządzeń jest mało, a tranzystorowych jak na lekarstwo, tak więc na pewno daje to Ragnarokowi od Schiita rynkowy atut.

W punktach:

Zalety

  • Przejrzystość.
  • Nastrojowość.
  • Dynamika.
  • Analogowość.
  • Super szczegółowość.
  • Duża moc.
  • Lampowy styl w tranzystorowej domenie.
  • Unikalny obwód Cyclotrone.
  • Czysta klasa A.
  • Pełna symetryczność, włącznie ze słuchawkowym wyjściem.
  • Doskonały jako wzmacniacz głośnikowy i słuchawkowy.
  • Trzy zakresy regulacji mocy.
  • Aż pięć wejść i dwa wyjścia.
  • Krokowy potencjometr.
  • Staranne wykonanie.
  • Solidne podzespoły.
  • Wszystko pod kontrolą procesora.
  • Czarne i srebrne wykończenie.
  • Dobry stosunek jakości do ceny. (W kraju pochodzenia jeszcze lepszy.)
  • Znany i ceniony producent.
  • Made in USA.
  • Polski dystrybutor.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Duże gabaryty, a więc to klasyczne a nie komputerowe audio.
  • Brak pilota.
  • Solidnie się rozgrzewa.
  • Bardzo długi okres wygrzewania.

Sprzęt do testu dostarczyła firma:

audiomagic

 

 

 

Dane techniczne:

  • Moc: 100 W/4 Ω.
  • Moc słuchawki: 1,7 W/300 Ω.
  • THD: ≤ 0.006%, 20 Hz – 20 kHz/1V RMS.
  • Stosunek szumu do sygnału: ≤ 103 dB.
  • Przesłuch międzykanałowy: ≤ 80 db.
  • Impedancja wyjściowa: 0,03 Ω.
  • Wzmocnienie (zakresy): 26 dB, 14, dB, 0 dB.
  • Waga: 14,5 kg.
  • Cena: 9990 PLN.

 

System:

  • Źródła: PC, Accuphase DP-700.
  • Przetwornik: Ayon Sigma.
  • Wzmacniacze słuchawkowe: Phasemation HPA-007, Schiit Ragnarok.
  • Słuchawki: Audeze LCD-3, AudioQuest NightHawk, Final Audio Sonorous VIII, HiFiMAN HE-6.
  • Głośniki: Reference 3A.
  • Interkonekty: Tellurium Q Black Diamond XLR, Siltech Triple Crown i Sulek Audio RCA.
  • Kabel głośnikowy: Sulek Audio.
  • Listwy: High End Power Base, Sulek Audio.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

14 komentarzy w “Recenzja: Schiit Ragnarok

  1. Skipper pisze:

    Piękna recenzja. Szkoda, że zdjęcia wzmacniacza trzeba wyszukać w sieci, bo na tych umieszczonych w artykule nie widać przedmiotu opisywanego tylko całe otoczenie towarzyszące… a może się czepiam?

    1. Wiceprezes pisze:

      Każda konstruktywna uwaga jest cenna. Może czas najwyższy pomyśleć o bardziej sterylnych i analitycznych zdjęciach.

    2. Sławek pisze:

      Otóż to. Recenzja fajna, opis nie pozostawia wątpliwości, ale… – zadek Panie Piotrze – zadek trzeba dokładniej sfotografować, bo jeden obraz to więcej niż 1000 słów! Pozdrawiam.

  2. roman pisze:

    zalety -Made in USA 😉

    1. Piotr Ryka pisze:

      A to nie jest zaleta? Chyba lepiej, że robią na miejscu, u siebie.

      1. roman pisze:

        samo w sobie nie,ale w tym sensie co piszesz to może i tak,chciaż niewielka to zaleta

  3. Piotr Ryka pisze:

    Jadę dzisiaj słuchać tego nowego Orfeusza. Oby się tylko któryś z nas wcześniej nie zepsuł.

    1. roman pisze:

      podobno nic nadzwyczajnego

      1. Piotr Ryka pisze:

        Dzisiaj powinien być opis. Może zdążę.

  4. Hechlok pisze:

    Ale „lewacy”? Naprawdę?

    1. Piotr Ryka pisze:

      To którzy? Prawacy?

      1. Hechlok pisze:

        Lewacy to jakieś dziwaczne określenie, które trudno zinterpretować. Myślę, że dla wielu osób dobrze ubrany mężczyzna, który ma słuchawki za 15 tys to lewak 🙂 a tak w ogóle wciśnięcie lewaka do recenzji wzmacniacza to chyba lekka przesada.

        1. Piotr Ryka pisze:

          O lewakach kiedyś napiszę coś obszerniejszego. Samo pojęcie, tak nawiasem, jest dość dobrze określone. Natomiast co do kwestii wciskania, to znacznie gorsze wydaje mi się wciskanie się lewaków w cudze życia, niż wciskanie ich do jakiejś recenzji.

          PS
          Nie należy mylić lewaków z lewusami. To określenia wprawdzie na siebie zachodzące, ale niezupełnie.

  5. Hechlok pisze:

    Zawsze wydawało mi się, że akurat lewacy do życia innych w przeciwieństwie do „prawakow(?)” się nie wtrącają. Proponuję jednak zakończyć ten temat, bo moje doświadczenie w tym zakresie wskazuje, że żadnych sensownych wniosków i tak nie wyciagniemy. Skupmy się lepiej na muzyce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy